Czytając pierwszy tom cyklu o Penderwickach,
polubiłam tę niesforną rodzinkę z przyległościami. Moim zdaniem druga część serii
jest bardziej udana, choć uprzedzam, że początek zapowiada
łzawy, patetyczny melodramat. Okazuje się, że mama dziewczynek tuż przed
śmiercią napisała list, który ma zostać przekazany tacie trzy - cztery
lata później. Pani Penderwick prosi w nim męża o założenie nowej rodziny, bo nie chce, żeby przez całe życie był sam. Wykonawczynią ostatniej woli staje się fertyczna ciocia Claire, która wręcza tacie list w błękitnej kopercie i z
subtelnością nosorożca zachęca go do intensywnego poszukiwania
odpowiedniej kandydatki na żonę. Opór stawia nie tylko sam
zainteresowany, ale i córki. Zgodnie buntują się przeciwko
rodzinnym rewolucjom. Powstaje misterny Plan Ratowania Taty. W dużym skrócie chodzi o to, żeby znaleźć taką osobę, która ojcu na pewno się nie spodoba.
Makiaweliczny plan dziewczynek nastręcza sporo trudności, ku uciesze tych czytelników, którzy łakną zabawnych nieporozumień, emocjonujących przygód i spiętrzeń niespodzianek. Silniczkami napędzającymi akcję powieści Jane Birdsall są dwa kłamstwa, w tym jedno autorstwa taty. Żeby wzmóc suspens, mimochodem dorzucę, że istotną rolę odegra tu Rozważna i romantyczna Jane Austen.
Mataczący tato?! Otóż tak. W pierwszej chwili wydało mi się to trochę dziwne, ale na koniec chyba zrozumiałam intencje autorki. Chciała pokazać małym czytelnikom, że dorośli też mają prawo do błędów. Pan Penderwick otwarcie przyznaje się do nieuczciwości i próbuje wybrnąć z tarapatów. Myślę, że takie leciutkie odbrązowienie postaci rodzica to całkiem rozsądny pomysł, bo uporczywe wmawianie dzieciom, że dorośli są wszechwiedzącym ideałami może kiedyś wywołać spore frustracje.
Podobnie jak w poprzednim tomie moje zastrzeżenia budzi realizm opisów rodziny Penderwicków. Odnoszę wrażenie, że autorka patrzy na bohaterów przez pryzmat własnego dzieciństwa. Najbardziej zaskakuje brak telefonów komórkowych i internetu, które dla osób w wieku Rosalindy, Skye i Jane są czymś naturalnym. Wprawdzie w wątku sensacyjnym istotną rolę odgrywa komputer, ale dzieci zupełnie go nie używają. Bardzo możliwe, że ta cyberwstrzemięźliwość to owoc wychowawczych trudów pana Penderwicka, ale dotyczy również znajomych ze szkoły.
Wydaje mi się, że podobnie jak w części pierwszej autorka trochę „odmłodziła” małych bohaterów, tak o 2-3 lata. Najbardziej uderza to u Rosalindy, dwunastolatki, która właściwie pełni rolę pani domu i nieustannie piecze ciasteczka. Pozostałe siostry też według mnie zachowują się dojrzalej niż sugeruje ich wiek. Trochę mnie to dziwi, bo dzieci najczęściej lubią czytać o rówieśnikach lub osobach nieco starszych od siebie, natomiast przygody młodszych bohaterów nie są już aż tak atrakcyjne. W każdym razie takie prawidła obowiązują w podręcznikach do nauki języka obcego. Niewykluczone, że powieściowy cykl zaplanowany jest na wiele tomów i chodzi o to, żeby dziewczynki za szybko nie dorosły.
Może optymizm płynący z książek o Penderwickach wydaje się ciut za łatwy i przypomina krzepiące przesłanie amerykańskich filmów familijnych. Czasem jest trochę za słodko i zbyt idyllicznie: „Bezchmurne niebo było błękitne jak lazur, powietrze suche i spokojne, klonowe liście promieniały czerwienią, oranżem i żółcią, a wokół całej Gardam Street grasowały wiewiórki, kryjąc swe zapasy w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach”[1]. Trudno nie zauważyć też kolejnych „pożyczek” z literackiej klasyki. Tym razem natarczywie nawiedzała mnie myśl o „Zabić drozda” Harper Lee. To wszystko prawda. Ale i tak uśmiecham się jak kot z Cheshire na myśl o tym, że wiosną ubiegłego roku Jeanne Birdsall wydała trzecią część przygód Penderwicków, The Penderwicks at Point Mouette, i że to jeszcze nie koniec.
Makiaweliczny plan dziewczynek nastręcza sporo trudności, ku uciesze tych czytelników, którzy łakną zabawnych nieporozumień, emocjonujących przygód i spiętrzeń niespodzianek. Silniczkami napędzającymi akcję powieści Jane Birdsall są dwa kłamstwa, w tym jedno autorstwa taty. Żeby wzmóc suspens, mimochodem dorzucę, że istotną rolę odegra tu Rozważna i romantyczna Jane Austen.
Mataczący tato?! Otóż tak. W pierwszej chwili wydało mi się to trochę dziwne, ale na koniec chyba zrozumiałam intencje autorki. Chciała pokazać małym czytelnikom, że dorośli też mają prawo do błędów. Pan Penderwick otwarcie przyznaje się do nieuczciwości i próbuje wybrnąć z tarapatów. Myślę, że takie leciutkie odbrązowienie postaci rodzica to całkiem rozsądny pomysł, bo uporczywe wmawianie dzieciom, że dorośli są wszechwiedzącym ideałami może kiedyś wywołać spore frustracje.
Podobnie jak w poprzednim tomie moje zastrzeżenia budzi realizm opisów rodziny Penderwicków. Odnoszę wrażenie, że autorka patrzy na bohaterów przez pryzmat własnego dzieciństwa. Najbardziej zaskakuje brak telefonów komórkowych i internetu, które dla osób w wieku Rosalindy, Skye i Jane są czymś naturalnym. Wprawdzie w wątku sensacyjnym istotną rolę odgrywa komputer, ale dzieci zupełnie go nie używają. Bardzo możliwe, że ta cyberwstrzemięźliwość to owoc wychowawczych trudów pana Penderwicka, ale dotyczy również znajomych ze szkoły.
Wydaje mi się, że podobnie jak w części pierwszej autorka trochę „odmłodziła” małych bohaterów, tak o 2-3 lata. Najbardziej uderza to u Rosalindy, dwunastolatki, która właściwie pełni rolę pani domu i nieustannie piecze ciasteczka. Pozostałe siostry też według mnie zachowują się dojrzalej niż sugeruje ich wiek. Trochę mnie to dziwi, bo dzieci najczęściej lubią czytać o rówieśnikach lub osobach nieco starszych od siebie, natomiast przygody młodszych bohaterów nie są już aż tak atrakcyjne. W każdym razie takie prawidła obowiązują w podręcznikach do nauki języka obcego. Niewykluczone, że powieściowy cykl zaplanowany jest na wiele tomów i chodzi o to, żeby dziewczynki za szybko nie dorosły.
Może optymizm płynący z książek o Penderwickach wydaje się ciut za łatwy i przypomina krzepiące przesłanie amerykańskich filmów familijnych. Czasem jest trochę za słodko i zbyt idyllicznie: „Bezchmurne niebo było błękitne jak lazur, powietrze suche i spokojne, klonowe liście promieniały czerwienią, oranżem i żółcią, a wokół całej Gardam Street grasowały wiewiórki, kryjąc swe zapasy w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach”[1]. Trudno nie zauważyć też kolejnych „pożyczek” z literackiej klasyki. Tym razem natarczywie nawiedzała mnie myśl o „Zabić drozda” Harper Lee. To wszystko prawda. Ale i tak uśmiecham się jak kot z Cheshire na myśl o tym, że wiosną ubiegłego roku Jeanne Birdsall wydała trzecią część przygód Penderwicków, The Penderwicks at Point Mouette, i że to jeszcze nie koniec.
_____
[1] Jeanne Birdsall, „Rodzina Penderwicków na Gardam Street”, tłum. Hanna Baltyn, Nasza Księgarnia, 2008, s. 125.
Moja ocena: 4+
Jeanne Birdsall.
[Źródło zdjęcia.] |