30 stycznia 2013

Penderwickowie w domowych pieleszach (Jeanne Birdsall, „Rodzina Penderwicków na Gardam Street”)

Penderwickowie w domowych pieleszach
Czytając pierwszy tom cyklu o Penderwickach, polubiłam tę niesforną rodzinkę z przyległościami. Moim zdaniem druga część serii jest bardziej udana, choć uprzedzam, że początek zapowiada łzawy, patetyczny melodramat. Okazuje się, że mama dziewczynek tuż przed śmiercią napisała list, który ma zostać przekazany tacie trzy - cztery lata później. Pani Penderwick prosi w nim męża o założenie nowej rodziny, bo nie chce, żeby przez całe życie był sam. Wykonawczynią ostatniej woli staje się fertyczna ciocia Claire, która wręcza tacie list w błękitnej kopercie i z subtelnością nosorożca zachęca go do intensywnego poszukiwania odpowiedniej kandydatki na żonę. Opór stawia nie tylko sam zainteresowany, ale i córki. Zgodnie buntują się przeciwko rodzinnym rewolucjom. Powstaje misterny Plan Ratowania Taty. W dużym skrócie chodzi o to, żeby znaleźć taką osobę, która ojcu na pewno się nie spodoba.

Makiaweliczny plan dziewczynek nastręcza sporo trudności, ku uciesze tych czytelników, którzy łakną zabawnych nieporozumień, emocjonujących przygód i spiętrzeń niespodzianek. Silniczkami napędzającymi akcję powieści Jane Birdsall są dwa kłamstwa, w tym jedno autorstwa taty. Żeby wzmóc suspens, mimochodem dorzucę, że istotną rolę odegra tu Rozważna i romantyczna Jane Austen.

Mataczący tato?! Otóż tak. W pierwszej chwili wydało mi się to trochę dziwne, ale na koniec chyba zrozumiałam intencje autorki. Chciała pokazać małym czytelnikom, że dorośli też mają prawo do błędów. Pan Penderwick otwarcie przyznaje się do nieuczciwości i próbuje wybrnąć z tarapatów. Myślę, że takie leciutkie odbrązowienie postaci rodzica to całkiem rozsądny pomysł, bo uporczywe wmawianie dzieciom, że dorośli są wszechwiedzącym ideałami może kiedyś wywołać spore frustracje.

Podobnie jak w poprzednim tomie moje zastrzeżenia budzi realizm opisów rodziny Penderwicków. Odnoszę wrażenie, że autorka patrzy na bohaterów przez pryzmat własnego dzieciństwa. Najbardziej zaskakuje brak telefonów komórkowych i internetu, które dla osób w wieku Rosalindy, Skye i Jane są czymś naturalnym. Wprawdzie w wątku sensacyjnym istotną rolę odgrywa komputer, ale dzieci zupełnie go nie używają. Bardzo możliwe, że ta cyberwstrzemięźliwość to owoc wychowawczych trudów pana Penderwicka, ale dotyczy również znajomych ze szkoły.

Wydaje mi się, że podobnie jak w części pierwszej autorka trochę „odmłodziła” małych bohaterów, tak o 2-3 lata. Najbardziej uderza to u Rosalindy, dwunastolatki, która właściwie pełni rolę pani domu i nieustannie piecze ciasteczka. Pozostałe siostry też według mnie zachowują się dojrzalej niż sugeruje ich wiek. Trochę mnie to dziwi, bo dzieci najczęściej lubią czytać o rówieśnikach lub osobach nieco starszych od siebie, natomiast przygody młodszych bohaterów nie są już aż tak atrakcyjne. W każdym razie takie prawidła obowiązują w podręcznikach do nauki języka obcego. Niewykluczone, że powieściowy cykl zaplanowany jest na wiele tomów i chodzi o to, żeby dziewczynki za szybko nie dorosły.

Może optymizm płynący z książek o Penderwickach wydaje się ciut za łatwy i przypomina krzepiące przesłanie amerykańskich filmów familijnych. Czasem jest trochę za słodko i zbyt idyllicznie: „Bezchmur­ne niebo było błękitne jak lazur, powietrze suche i spo­kojne, klonowe liście promieniały czerwienią, oranżem i żółcią, a wokół całej Gardam Street grasowały wie­wiórki, kryjąc swe zapasy w najbardziej nieprawdopo­dobnych miejscach”[1]. Trudno nie zauważyć też kolejnych „pożyczek” z literackiej klasyki. Tym razem natarczywie nawiedzała mnie myśl o „Zabić drozda” Harper Lee. To wszystko prawda. Ale i tak uśmiecham się jak kot z Cheshire na myśl o tym, że wiosną ubiegłego roku Jeanne Birdsall wydała trzecią część przygód Penderwicków, The Penderwicks at Point Mouette, i że to jeszcze nie koniec.
_____
[1] Jeanne Birdsall, Rodzina Penderwicków na Gardam Street, tłum. Hanna Baltyn, Nasza Księgarnia, 2008, s. 125.
 
Moja ocena: 4+

Jeanne Birdsall.
[Źródło zdjęcia.]

26 stycznia 2013

Polskie karnawały (Zofia Jabłonowska-Ratajska, "Walca tańczyłam najlepiej z panien...")

Polskie karnawały
Był bal. I to niejeden! O tym właśnie opowiada Zofia Jabłonowska-Ratajska w książce Walca tańczyłam najlepiej z panien...: karnawałowe anegdoty i zwyczaje. Jej najważniejsza część to fragmenty z niebieskiego zeszytu w twardej okładce. To pamiętnik babci autorki, w którym zapisała wrażenia z pobytu w Krakowie w 1914 roku. Oprócz obficie cytowanych wspomnień Heleny Reyówny znajdziemy tu barwny i wsparty licznymi cytatami opis tradycji karnawałowych w Polsce na przestrzeni kilku stuleci. Dominują rauty i wieczorki tańcujące, ale przed oczami czytelnika przemykają też sanny, kuligi, maskarady i inne atrakcje. Wydana w ubiegłym roku książka Zofii Jabłonowskiej-Ratajskiej to prawdziwa gratka dla miłośników ciekawostek obyczajowych. Dziwne, że ta nowość przeszła zupełnie bez echa. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że jeszcze nie nikt nie umieścił jej w katalogu BiblioNETki.

Fragmenty poświęcone dawnym karnawałom burzą stereotyp Polaka jako ponurego malkontenta. Nasi przodkowie potrafili się bawić. Uderza radosny nastrój zapustów i gościnność, która teraz bywa już tylko pustym słowem. Nawet w uboższych domach stół był zawsze nakryty i leżały na nim chleb i sól, żeby powitać ewentualnych gości. W czasie posiłków zostawiano kilka pustych miejsc z myślą o niezapowiedzianych przybyszach. Ta serdeczna otwartość nie obejmowała wyłącznie biesiad. Czasami samotni, ubodzy kuzyni czy znajomi, którzy wpadli z wizytą, zostawali u gospodarzy do końca życia. Znamienny przykład to imć pan Jawornicki, który „przyjechał pewnego dnia w trójkę koni i został już na zawsze”[1].

Autorka sporo miejsca poświęca tańcom. Poza czystą przyjemnością płynącą z rytmicznych przytupów i podskoków w miłym towarzystwie służyły konkretnym celom, o czym wspomina siedemnastowieczny kronikarz: 
„na to są tańce różne, żeby się kawalerowie pannom przypatrywali. Na to «świeczkowy», żeby, jeśli który nie dojrzy, lepiej ją wi­dział przy świecy, którą przed sobą nosi. Na to «mieniony», żeby z boku obaczył tym lepiej, jak chodzi. Na to «goniony», żeby widział, jeśli nie kaleka, albo nie dychawiczna, na to «śpiewany kowal», żeby słyszał, jeśli nie niemota. Na to «Niemiec», żebyście jak w garnce kołatali, czy dobra miedź i złość, jeśli się w niej ozwie; na to angielskie tańce świeżo wprowadzone, żebyście ku sobie rękami klaskali i miotali się z sobą”.[2]
Polskie karnawały bywały też bolesne, smutne i gorzkie. Zwłaszcza te powstańcze i wojenne. Potępiano publicznie i prywatnie tych, którzy mimo wszystko beztrosko pląsali. W Dzienniku Poznańskim z 1863 roku z oburzeniem pisano o państwu L., u których odbył się bal, „podczas gdy Polska w żałobie, a niewiasty, żony i matki pochylone nad łożem konających”.[3]

Zofia Jabłonowska-Ratajska skupia się na balach, które spełniały rolę nie tylko eleganckiej rozrywki, ale były też ciekawym zjawiskiem socjologicznym. Przede wszystkim służyły jako giełda matrymonialna. Rodziny z pannami na wydaniu z prowincji masowo przyjeżdżały do miast, instalowały się w hotelach, wynajmowanych domach lub u rodziny, i zawzięcie uczestniczyły w rozmaitych rautach, promując latorośl. Bale bywały tłem wydarzeń zabawnych i gaf, o których potem zawzięcie plotkowano, ale i prawdziwych tragedii, jak na przykład miłosny zawód Karola Wańkowicza (sławny Melchior był stryjecznym bratem jego ojca).

Świetny jest rozdział poświęcony strojom. Od krynolin, muślinów, bareży, koronek, tarlatanów mogło zakręcić się w głowie. Postronni obserwatorzy przypuszczalnie dostawali oczopląsu, a już szczególnie na balach przebierańców. Naprawdę efektownie musiała wyglądać bohaterka powieści Zofii Urbanowskiej „Księżniczka” przyodziana w takie cudo:
„Był to prawdziwy kostium leśnej bogini. Gaza podobna raczej do mgły niż do tkaniny, przybrana była ciemnymi liśćmi bluszczu, mchem, porostami drzewnymi, paprociami, konwaliami i poziom­kami, czerwieniącymi się jak rubiny, a do złudzenia naśladującymi naturę, bo nawet krople rosy, gęsto na kwiatach i liściach błyszczące, były tak świeże, jak gdyby tylko co na nich osiadły. Przy sukni leżała para białych atłasowych bucików, z których każdy ozdobiony był zieloną gałązką, długie do łokcia sięgające rękawiczki ze stemplem paryskim, girlandą z bluszczu, niby bransoletką otoczone, i wachlarz zrobiony z atłasu, gazy, liści i leśnych kwiatów”.[4]  
Minia Jabłonowska w stroju leśnej boginki.
[Zdjęcie z książki]
Panowie też  przywiązywali wagę do ubioru. Podobno Wojciech Kossak wypożyczał przyjaciołom historyczne mundury ze swojej kolekcji militariów, żeby mogli godnie zaprezentować się na balach kostiumowych. Sam przebrany był za kirasjera. Na pewno wyglądał malowniczo w pancerzu i hełmie z czarnym końskim ogonem.
 
Ciekawy był też balowy savoir vivre, którego reguł surowo przestrzegano. Okazuje się, że za nieprzyzwoite naruszenie zasad dobrego wychowania uznawano wielokrotny taniec z tą samą partnerką. Za nieobyczajne uważano też chichotanie zza wachlarza. Na straży moralnego porządku stały, a raczej siedziały pod ścianami, ciche bohaterki drugiego planu - mamy panienek, które przez całą noc pilnowały pociech, a ich jedyną rozrywką było obserwowanie wirujących par przez lorgnon. Następnego dnia po południu już musiały składać kurtuazyjne wizyty.
 
Za sprawą Walca tańczyłam najlepiej z panien… uczestniczymy w balach krakowskich, poznańskich, warszawskich, ale przenosimy się też na litewską prowincję. Tu warto wspomnieć o urokliwych wspomnieniach Magdaleny Komorowskiej z Szakwian na Żmudzi. W szczegółowych opisach balów zabrakło mi informacji o tym, czym posilali się tancerze. Wprawdzie przewija się motyw bufetu, ale dość ogólnikowo.

Jak wspominałam, główną atrakcję tej książki stanowiły dla mnie obszerne fragmenty pamiętnika babci autorki, która styczeń i luty 1914 roku spędziła w Krakowie, codziennie uczestnicząc w rautach i balach. Grafik był naprawdę napięty. Siedemnastoletnia Helena Reyówna prawie każdy wpis w dzienniku rozpoczyna opisem kreacji, w której danego dnia wystąpiła. Jako że panna była bystrą obserwatorką o żywym temperamencie, lekkim piórze i ciętym języku, a krakowski karnawał dostarczył jej wielkich emocji, nietrudno zgadnąć, że te wspomnienia czyta się z dużą przyjemnością.
Helenka Reyówna w wieku 16 lat.
[Zdjęcie z książki]
Oprócz własnych zapisków Helenka zamieszcza również kalendarz towarzyskich spotkań z podziałem na dni tygodnia oraz obszerny spis uczestników karnawałowych zabaw AD 1914. To też ciekawa lektura. Na przykład okazuje się, że pani Wojciechowa Kossakowa przyjmowała w piątki, natomiast pani Jerzowa Kossakowa w niedziele. Na liście pod tytułem Brali udział w karnawale figurują państwo Woj. Kossakowie z córkami oraz Jerz. Kossakowie. Zaznaczam, że mimo wieku pensjonarskiego autorka dziennika nie popada w rozkoszne egzaltacje. Wręcz przeciwnie, chwilami nie szczędzi opisywanym postaciom prozaicznych i kąśliwych uwag. Na przykład żonę Jerzego Kossaka porównuje do jaszczurki i określa jako „paskudne babsko, okazik wesołej mężatki”[5].

Zofia Jabłonowska-Ratajska opisuje nie tylko rauty, ale też obyczaje, życie codzienne, popularne gry i zabawy, wychowanie dzieci i młodzieży w dawnych i mniej dawnych wiekach. Są to ciekawe informacje, ale trochę odbiegają od głównego nurtu książki i wprowadzają lekki zamęt. Trudno też uniknąć powierzchowności mieszcząc tyle obszernych tematów na 199 stronach. Być może moje utyskiwania są bezzasadne, bo przecież Walca tańczyłam najlepiej z panien zdecydowanie nie ma ambicji dzieła naukowego. To przeplatana cytatami gawęda, miszmasz ciekawostek i anegdot. Jednak część współczesna wydała mi się znacznie słabsza i mniej dopracowana. Udział autorki staje się minimalny, dominują dłuższe relacje i wywiady przytoczone in extenso. I jeszcze jedno. Wprawdzie lubię krówki, ale reklama cukierków ze zdjęciem i adresem internetowym producenta na skrzydełku okładki, wcale nie wydała mi się słodka.

Wyjątkowość tej książki polega natomiast na tym, że autorce dane było skorzystać ze źródeł dotychczas niedostępnych dla historyków – z zapisów prywatnych rozmów, rodzinnych archiwaliów, niepublikowanych maszynopisów, listów, dzienników. Oprócz tego opiera się na wydanej literaturze wspomnieniowej. Obszerna bibliografia to raj dla miłośników wszelakich memuarów. Z radością wypisałam sobie kilka tytułów, o których nigdy wcześniej nie słyszałam. Podobały mi się też cytaty zaczerpnięte z literatury pięknej. Bal należy do wdzięcznych i popularnych tematów, więc materiałów źródłowych na pewno nie brakowało. Dobrze, że Jabłonowska-Ratajska sięgnęła też do mniej znanych utworów. Dominują urocze ramotki, które warto odkurzyć. Chociażby wyimek z Królowej balu” Tadeusza Rittnera zachęca do dalszej lektury:
„Szła raz piękna panna na bal. Była zamyślona i smutna, choć wyglądała jak świeża pachnąca poziomka. Może miała za ciasne trzewiki, a zresztą bała się, że nikt jej nie zaprosi do tańca. Kiedy parskały już konie przed domem, przynieśli jej wielki bukiet czerwo­nych goździków. Wtedy panna zarumieniła się, oczy jej pociemniały i powiedziała prędko do sługi: to nic... to od nikogo”.[6]  
Sympatyczną niespodzianką na końcu książki jest słowniczek pojęć karnawałowych, dzięki któremu wyrazy takie jak egreta czy dygesta tracą nimb tajemniczości. Dołączono również zestawienie „Mowa kwiatów” zaczerpnięte z czasopisma „Bluszcz” z 1878 roku. Oczywiście czym prędzej sprawdziłam znaczenie lawendy („moja miłość jest pokorna”). A bohaterka Rittnera miała powody do radości, bo goździki mówią „kocham Cię gorąco”. Poziom czytelniczej satysfakcji wzrasta też w miarę oglądania licznych zdjęć i ilustracji, a orientację w gąszczu postaci ułatwia indeks osób.

Już za tydzień w gimnazjum, w którym pracuję, też rozpocznie się bal. Oczywiście polonezem. Mam nadzieję, że moi trzecioklasiści będą bawić się równie wspaniale jak panna Reyówna, choć zabraknie wodzireja, karnecików i kotylionów. Nie dowiemy się też, która z panien najlepiej tańczy walca, bo zapewne didżej nie ma go w planach na ten wieczór. To nic. Szelest wieczorowych sukien, marzenia świeże jak poziomki, nerwowy trzepot rzęs, drżenie rąk, mocne bicie serca i tak na pewno będą takie same jak na balach Helenki.
____________________
[1] Zofia Jabłonowska-Ratajska, Walca tańczyłam najlepiej z panien…: karnawałowe anegdoty i zwyczaje, Wydawnictwo Trio, 2012, s. 20.
[2] Tamże, s. 11-12. 
[3] Tamże, s. 14.
[4] Tamże, s. 61.
[5] Tamże, s. 42.
[6] Tamże, s. 54.
 
Moja ocena: 4+
Zofia Jabłonowska-Ratajska, wnuczka Helenki Reyówny.
[Zdjęcie z książki]

20 stycznia 2013

Wakacje z Penderwickami (Jeanne Birdsall, „Rodzina Penderwicków”)

Wakacje z Penderwickami
Jak wpadłam na trop Penderwicków, nie pamiętam i nie wiem, komu dziękować za recenzyjną inspirację. Motywacja musiała być silna, bo niezwłocznie pobrałam dwie książki Jeanne Birdsall na Fincie. Tegoroczne święta spędziłam z niesforną rodzinką z Gardam Street w Cameron w stanie Massachusetts i mimo zastrzeżeń, o których za chwilę, wspominam je miło. Podtytuł powieści, „Wakacyjna opowieść o czterech siostrach, dwóch królikach i pewnym interesującym chłopcu”, trafnie ją streszcza. 

Pozwólcie, że zacznę od krótkiej prezentacji rodziny Penderwicków:
Tato – profesor botaniki, namiętnie używa łaciny na co dzień niczym pan Borejko – „powiadał, że to doskonała gimnastyka dla mózgu” [1].
Rosalinda – lat 12, opiekuńcza, typowa starsza siostra, ale to tylko pozory, bo jej się też zdarza wpaść w tarapaty.
Skye – lat 11, miłośniczka algebry i zadań matematycznych.
Jane – lat 10, przyszła autorka bestsellerów, pisze książki o bohaterskiej Sabinie Starr.
Batty – lat 4, znak szczególny: czarno-pomarańczowe motyle skrzydełka, które nosi nieustannie.
Jest jeszcze dość nieznośne Psisko, które potrafi znienacka skonsumować mapę.
Na próżno szukacie w tym zestawieniu mamy. Zmarła po urodzeniu Batty. Dziewczynki wychowuje ojciec, totalnie zdominowany przez pierwiastek żeński. Sytuacja często wymyka mu się spod kontroli.
 
„Rodzina Penderwicków” opowiada o wakacyjnym wyjeździe, który – jak nietrudno zgadnąć – obfitował w rozmaite przygody. Jeanne Birdsall uwieczniła je z dużą swadą i poczuciem humoru. Oprócz fragmentów śmiesznych są wzruszające. To wspomnienia o mamie i tęsknota za nią, którą każdy przeżywa na swój sposób. Autorce udało się silnie zindywidualizować małe bohaterki i obdarzyła je wyrazistymi osobowościami. To czasem szwankuje w takich rodzinnych powieściach. Dziewczynki mają bardzo różne charaktery, co silnie dynamizuje akcję: u Penderwicków nigdy nie jest nudno!

Najbardziej udana wydaje mi się postać małej Batty, która jest wcieleniem wdzięku i uroku. Natomiast spore wątpliwości budziła we mnie Rosalinda. Na pewno strata mamy i konieczność opieki nad siostrami przyspieszyła jej dojrzewanie, ale jak na dwunastolatkę zachowuje się trochę zbyt dorośle. Na stronie autorki znalazłam informację, że fragmenty poświęcone Rosalindzie sprawiły Jeanne Birdsall największą trudność i to niestety widać. 

Czytając „Rodzinę Penderwicków” wielokrotnie zadawałam sobie pytanie: skąd ja to znam? Pisarka wykorzystuje sporo znanych wątków z literatury dla dzieci. Znajdziemy tu ślady „Małych kobietek”, „Tajemniczego ogrodu”, cyklu o Narnii, „Inspektorze, na pomoc!”. Echa tych książek pobrzmiewają tak silnie, że często zagłuszają głos autorki. A szkoda, bo potrafi opowiadać zajmująco. Jeanne Birdsall nazywa to elegancko „pożyczaniem”, ale mnie drażnił koktajl wtórnych motywów.

Jeśli ktoś skrupulatnie szuka w powieściach dla dzieci walorów wychowawczych, z pewnością uzna „Rodzinę Penderwicków” za książkę o wątpliwej wartości. Bohaterowie często podsłuchują, dziewczynki oszukują tatę, zdarzają się drobne szantażyki emocjonalne, a już szczytem wszystkiego jest ucieczka z domu, która - jak ręką odjął - rozwiązuje problemy zaprzyjaźnionego z siostrami Jeffreya. Jestem zdecydowaną przeciwniczką przedstawiania w powieściach dla małych czytelników anielskich wzorców zamiast normalnych dzieci, ale w tym przypadku autorka się chyba ciut zagalopowała. 

Z lekka pomarudziwszy na tę niezbyt oryginalną, ale ciepłą, zgrabnie opowiedzianą i pogodną historię, donoszę, że po tygodniu sięgnęłam po tom drugi przygód sióstr Penderwick, choć zwykle czytam serie z długimi przerwami.
______
[1] Jeanne Birdsall, „Rodzina Penderwicków”, tłum. Hanna Baltyn, Nasza Księgarnia, 2009, s. 26.

Moja ocena: 4- 
Jeanne Birdsall.

11 stycznia 2013

Vademecum skautki (Melissa Bank, "Poradnik wędkarsko-łowiecki dla dziewcząt")

Vademecum skautki
Nie. Wbrew temu, co zapewne sądzicie patrząc na tytuł przeczytanej przeze mnie książki, nie planuję poświęcić się survivalowi, myślistwu, ani skautingowi. Nie zamierzam też uczestniczyć w kolejnej wyprawie Beara Gryllsa. 

Spieszę z uspokajającą informacją, że Poradnik wędkarsko-łowiecki dla dziewcząt nie ma nic wspólnego z podręcznikami kształcącym przyszłych myśliwych. To zbiór współczesnych opowiadań amerykańskiej pisarki, Melissy Bank. Jej pomysł był genialny w swej prostocie: w każdej z siedmiu historii, które znalazły się w tej książce, spotykamy główną bohaterkę, Jane Rosenal, na różnych etapach życia. Opisane bezpretensjonalnie epizody są współczesnymi exemplami z przymrużeniem oka, które w lekko drwiący sposób zapraszają do zadumy na temat złożoności międzyludzkich relacji. Nie prowokują tylko perlistego śmiechu, ale i wzruszenia.

Jako że wzmiankowana Jane to osoba bystra i nieco ironicznie patrząca na świat, a jej uczuciowe perypetie są dość burzliwe, książka nie nudzi. Jeśli w literaturze cenicie lekkość pióra, bezpretensjonalność i poczucie humoru, przypuszczam, że podobnie jak ja przeczytacie Poradnik wędkarsko-łowiecki dla dziewcząt z prawdziwą przyjemnością. Spora w tym zasługa tłumacza. Tomasz Mirkowicz zgrabnie oddał uroki prozy Melissy Bank. Drażniła mnie tylko notorycznie powtarzająca się „limona zamiast silniej zakorzenionej u nas limonki.

W otwierających książkę „Zdolnych początkujących” poznajemy Jane jako wrażliwą, trochę zbuntowaną czternastolatkę, natomiast w ostatnim opowiadaniu, które zresztą pożyczyło tytuł całemu zbiorowi, bohaterka jest już dorosła i przeżywa sercowe zawirowania. Zabrakło wizerunku bohaterki jako starszej pani. Autorka rozwiązała problem w ten sposób, że narratorką jednego z opowiadań uczyniła Ninę, sąsiadkę Jane, która spodziewa się wnuka. Zabieg ciekawy, ale trochę burzy spójność zbioru.

I jeszcze dodatkowa atrakcja. Bohaterami opowiadań są najczęściej ludzie związani z książkami: redaktorzy, pisarze, recenzenci, pracownicy wydawnictw. Z przyjemnością znajdowałam wzmianki o twórczości Edith Wharton, „Wielkim Gatsbym”, „Domu na placu Waszyngtona”, „Szklanej menażerii”, „Annie Kareninie.

Szczególnie polecam Waszej uwadze opowiadanie ostatnie, które z brawurą i satyrycznym zacięciem ośmiesza poradniki dla pań dotyczące relacji z mężczyznami jako stek odmóżdżających komunałów zachęcających czytelniczki do fałszu i manipulacji. Po kilku nieudanych związkach Jane postanawia zaopatrzyć się w podręcznik ze wskazówkami dla kobiet pod znamiennym tytułem Jak poznać i poślubić odpowiedniego mężczyznę. Właśnie w jej życiu pojawił się ktoś interesujący i  tym razem nie chce popełnić żadnych błędów. Zaczyna niewolniczo wykonywać zalecenia autorek. Rzecz jasna nie zdradzę, czy recepty odniosą skutek i jak zakończy się ta historia, ale nietrudno zgadnąć.

Lekturę książki Melissy Bank wspominam z uśmiechem, choć nie jest to na pewno szczyt ambitnych literackich osiągnięć. Czytelnika, który ma apetyt na coś zabawnego i lekkiego, raczej nie zawiedzie. W moim przypadku sprawdziła się doskonale w przedświątecznym rozgardiaszu. 


Melissa Bank, Poradnik wędkarsko-łowiecki dla dziewcząt, tłum. Tomasz Mirkowicz, Noir Sur Blanc, 2000.
Moja ocena: 4+
Melissa Bank

6 stycznia 2013

Internetowa Plaża Muszli - odcinek dwudziesty trzeci, dość monotematyczny

[Źródło]
Nadszedł czas na nasz kolejny spacer po Internetowej Plaży Muszli. Po świąteczno-sylwestrowych orgiach kulinarnych pora rozstać się ze zbędnymi kaloriami, więc tym razem to nie będzie leniwa przechadzka, a sprężysty marszobieg. :)

Najpierw okolicznościowa wizyta u Zacofanego w lekturze. Od wczoraj trwa szampańska impreza z okazji drugich urodzin bloga z obficie zaopatrzonym bufetem i chórem Aleksandrowa.
Moc powinszowań i gratulacji dla ZWL!
  *
Zapraszam Was do obejrzenia nowego trailera Wielkiego Gatsby'ego, który zapewne będzie kinowym przebojem tego roku. 
Moje pierwsze wrażenie: reżyser postawił chyba przede wszystkim na widowiskowość, a nie na subtelności psychologiczne, ale mam nadzieję, że się mylę.
 *
A propos tego filmu i książki, zobaczcie ostatni wpis u Katasi.
 *
Dom na Long Island, na którym podobno wzorowana była słynna rezydencja Gatsby'ego został zburzony dwa lata temu. Właścicieli nieruchomości nie było stać na jej utrzymanie. Tutaj smutna fotorelacja.
*
Bardzo zaintrygowała mnie wiadomość o nowym tłumaczeniu Ani z Zielonego Wzgórza, którą przełożył... Paweł Beręsewicz! Jak się okazuje, jest nie tylko autorem świetnych książek dla dzieci, ale też tłumaczem, anglistą i leksykografem. Powieść ukazała się w październiku ubiegłego roku. Jak mogłam to przegapić?! Jeśli macie ochotę dowiedzieć się więcej o książkach Beręsewicza, zachęcam do lektury świetnych recenzji Momarty i Bazyla.
Jestem bardzo ciekawa nowego przekładu i nabędę go na pewno. Będzie pretekst do kolejnej lektury Ani z Zielonego Wzgórza. :) Tak wygląda okładka:
U Bagiennej Panny znalazłam informację o jeszcze jednym nowym przekładzie książki L. M. Montgomery. Premiera wkrótce. Jego autorka to Ewa Łozińska-Małkiewicz. Okładka utrzymana w bardziej zdecydowanych kolorach:
Jeśli planujecie wyjazdy w czasie zimowych ferii, polecam Waszej uwadze gustowny neseserek bibliofila. Tak, ten charakterystyczny wzorek nie kłamie, to kuferek firmy Louis Vuitton. Cena nieznana, ale nie byłabym szczególnie dobrej myśli.
[Źródło]
*
Miłośników Wolf Hall Hilary Mantel zapewne ucieszy wiadomość, że właśnie powstaje sześcioodcinkowa serialowa adaptacja tej powieści.
*
Okazuje się, że w ubiegłym roku prawie każdy z nas napisał książkę. Podobno przeciętny użytkownik poczty email napisał w 2012 roku 41 368 słów. Mniej więcej tyle samo liczy na przykład Władca much Goldinga.
*
[Źródło]
Tak wygląda pierścionek, który kiedyś należał do Jane Austen. Skromny i bezpretensjonalny jak jego właścicielka. W lipcu ubiegłego roku można go było kupić na aukcji w Sotheby's. Został sprzedany za - bagatelka! - 236 000 dolarów, a nową właścicielką jest... Kelly Clarkson. Szczerze mówiąc nie podejrzewałam jej o taką desperacką fascynację autorką Dumy i uprzedzenia.
*
Sezon prezentowy wprawdzie już za nami, ale jeśli ktoś planuje kupić upominek dla ksiązkożercy ze skłonnoscią do Jane Austen, strzałem w dziesiatkę będzie...
[Źródło]
...szalik z oświadczynami pana Darcy'ego! :)
Dla odważnych panów: koszulka z napisem I Am Mr Darcy, Proponuję zachować ostrożność,  bo nie możemy wykluczyć histerycznych reakcji mijanych na ulicy pań.
 *
Jeżeli lubicie twórczość sióstr Brontë i jesteście dziś w Londynie, koniecznie weźcie udział w tym castingu.  Będę trzymać kciuki.
  *
Na koniec nie mogłam sobie odmówić tej przyjemności:

[Źródło]
:)
Bardzo dziękuję Wam za wspólny spacer i zapraszam na kolejne.

2 stycznia 2013

Summa summarum oraz moje literackie Oscary i Złote Maliny. Już po raz czwarty.


Mal. Mariusz Stawarski.
Od kilku dni z uwagą i podziwem studiuję Wasze czytelnicze podsumowania roku 2012. To bardzo optymistyczna i krzepiąca lektura. Powiem krótko: wbrew prognozom i statystykom książkożercy trzymają się mocno. :)
Ogromnie zazdroszczę tym, którzy przeczytali tak dużo. Widziałam zestawienia opiewające na ponad 200 pozycji. U mnie w tym roku skromnie: 50 książek. Obiektywnie to mało, subiektywnie i biorąc pod uwagę okoliczności – znośnie. Niestety, znowu mam żal do siebie, że nie udało mi się przeczytać więcej literatury w wersji oryginalnej - tylko 4 powieści po angielsku.  Od dwóch lat uczę się języka włoskiego i lada moment spróbuję swoich sił z literaturą piękną.
Bardzo ucieszyło mnie to, że mam w tej chwili rozsądniejsze proporcje między literaturą polską a zagraniczną. W ubiegłych latach na to narzekałam, a w tej chwili już mniej. Na 50 przeczytanych książek 19 było autorstwa Polaków. Wcześniej zdecydowanie dominowała u mnie literatura zagraniczna.
Tradycyjnie dużo radości sprawiły mi podróże literackie, które odbyłam za sprawą przeczytanych książek. W tym roku zawitałam w Wielkiej Brytanii, Włoszech, Korei, Rosji, Francji, Szwecji, Hiszpanii, Iranie, Kanadzie, Norwegii, Stanach Zjednoczonych, Niemczech i Islandii. Czuję niedosyt, bo nie odwiedziłam Afryki, Australii i Ameryki Południowej.
Mam nadzieję, że w przyszłym roku uda mi się przeczytać więcej literatury faktu. 
Pełne zestawienie z podziałem na miesiące znajdziecie tutaj. Grudzień będę uzupełniać w miarę pojawiania się kolejnych recenzji, żeby nie burzyć suspensu. :) W kolejce czeka 6 książek przeczytanych w 2012 roku.
Mal. Nicola Vitale.

A teraz zapraszam Was na tradycyjną uroczystość…


LITERACKIE OSCARY LIRAEL 2012
[Źródło zdjęcia]
 
Oscar za najlepszą książkę roku 2012...nie zostanie wręczony. Przeczytałam w tym roku sporo dobrych książek, o czym świadczą oceny (aż 14 piątek), ale tym razem nie potrafię wskazać tej najlepszej.

  • Najlepsza postać kobieca


  • Najlepsza postać męska

Jay Gatsby, Francis Scott Fitzgerald, Wielki Gatsby (dyskusja w Klubie Czytelniczym Ani)

  • Najlepszy duet

Helene Hanff i Frank Doel, Helene Hanff,  84, Charing Cross Road


  • Najlepsza postać dziecięca

W tym roku to była najtrudniejsza kategoria. Po długich deliberacjach nagrodę otrzymuje...
Shappi, Shappi Khorsandi, A Beginner’s Guide to ActingEnglish
  • Najlepsza postać... zwierzęca :)

Jamnik Florek, zwany też Florkiem-Lejzorkiem, Florkiem-Knorkiem, Florkiem-Potworkiem, Jamniczkiem-Karliczkiem, Pieskim-Niebieskim, Magdalena Samozwaniec, Angielska choroba

  • Postać najbardziej kontrowersyjna, a chwilami wręcz doprowadzająca do szału :) 

Daniel Skipton,  Pamela Hansford Johnson, Ten okropny Skipton

  • Najlepsza scenografia: kolory, smaki i zapachy, czyli najbardziej sugestywny świat przedstawiony

Podziękowania dla Zacofanego w lekturze za polecenie tej powieści!

  • Niezwykły klimat i nastrój



Zwycięzcom z góry dziękujemy za tradycyjne mowy dziękczynne, bo publiczność domaga się bankietu.
[Źródło zdjęcia]
A teraz pora na największe rozczarowania i wpadki, czyli...


Złote Maliny Lirael

W tym roku Zlotą Malinę otrzymuje  tylko...
  • Sofie Sarenbrant, 36 tydzień. Zgryźliwie modyfikując hasło na okładce powiem tylko: "Masz ochotę na thriller- nie czytaj tego!"
[Źródło zdjęcia]
Poprzednie edycje oscarowo-malinowe znajdziecie tutaj. A na kolejną serdecznie zapraszam Was już za 12 miesięcy.