Okiem
jamnika
Po lekturze „Córki Kossaka” i pod wpływem Waszych komentarzy poczułam palącą potrzebę przeczytania beletrystycznej książki
Magdaleny Samozwaniec. Los mi sprzyjał. Wkrótce natknęłam się na wydaną w 1983
roku „Angielską chorobę”. Sympatyczny jamnik na okładce po prostu nie
pozostawił mi wyboru.
Zgodnie z przewidywaniami
piesek w turkusowej obróżce nie odgrywa w powieści roli epizodycznej. Jest nie
tylko głównym bohaterem, ale i narratorem. Uważnym, bystrym, a czasem - jak na przedstawiciela tej rasy przystało - kąśliwym. To typowy jamnik - ma bardzo wysokie
mniemanie o sobie i bogatą osobowość. Nie ma natomiast rodowodu, ale kto by się przejmował takim drobiazgiem: „Z
przodu jestem na pewno rasowym jamnikiem, a z tyłu można mnie nie oglądać…”[1] Książka
opowiada o podróży do Londynu, którą odbył (nielegalnie!) ze swoją panią,
dwudziestoletnią dziennikarką Różą z oczami jak czekoladki, włosami jak złocisty makaron i paluszkami jak różowe serdelki.
Ilustracja Zygmunta Zaradkiewicza. |
Razem
z Florkiem (vel
Florkiem-Lejzorkiem, Florkiem-Knorkiem, Florkiem-Potworkiem,
Jamniczkiem-Karliczkiem,
Pieskim-Niebieskim, wszystko w zależności od nastroju pańci) i jego
właścicielką poznajemy dość ciekawe postacie, głównie polskich
emigrantów.
Samozwaniec sportretowała ich nie ze szczyptą ironii, ale z całą
garścią. To nadęci
materialiści, zgorzkniali i sfrustrowani malkontenci. „Dla nich życie
stanęło
jesienią roku trzydziestego dziewiątego”[2]. Nieufnie przyjmują
wiadomości o
tym, co dzieje się w ojczyźnie, którą uważają za kraj prymitywny do tego
stopnia, że wiadomość o łazience w kawalerce Róży wywołuje niemałą
sensację. Przypuszczam, że taki właśnie obraz intensywnie lansowała ówczesna propaganda i to mój
entuzjazm wobec książki nieco studzi. Nie wierzę, że wszyscy byli tacy jak pretensjonalna ministrowa Puc Gordziałkowska.
Obraz Anglii jest dość
typowy. Charakterystyczne widoczki, nie najlepsza pogoda, ekscentryczni
Brytyjczycy. Moją szczególną sympatię wzbudziła miła staruszka, pani Patrycja,
która postanowiła kupić samochód dla swojego pupilka, jeża o imieniu Hobby. Co ciekawe, to
podobno postać autentyczna. Madzia była w Anglii jako stypendystka
Ministerstwa Kultury i Sztuki w 1963 roku, więc na pewno sporo obserwacji
pochodzi z tego wyjazdu. Notabene jedną z ważniejszych rzeczy, jakie pisarka przywiozła
zza żelaznej kurtyny był papier toaletowy.
Ilustracja Zygmunta Zaradkiewicza. |
Książka jest zabawna, choć
poziom żartów bywa… różny. Smutnym detalem, który dostrzegą tylko osoby znające
biografię Madzi, jest fakt, że Róża widzi się z matką po 15 latach – jako mała
dziewczynka została oddana na wychowanie do ciotki. Przypuszczam, że to bolesne
echa losów córki autorki, Teresy.
„Angielska choroba”
zamierzona jest jako dziełko humorystyczne i lekkie, ale ma też wymiar
dydaktyczny: uczy odpowiedzialności za zwierzę. Kilka osób instruuje Różę, że w
obliczu wyjazdowych planów powinna pozbyć się psa o urodzie - delikatnie mówiąc
- wątpliwej, ale ona konsekwentnie odmawia. Odpowiedzialność za to, co oswoiła,
jest ważniejsza niż beztroskie podróże. Florek został sportretowany nie tylko jako uroczy łobuziak, ale również jako istota
głęboko czująca i zdolna do empatii, co zresztą odzwierciedla poglądy autorki,
wielkiej miłośniczki czworonogów. Zdaniem Magdaleny Samozwaniec „błędem, który wciąż powtarzamy, jest
spodziewanie się od ludzi wierności uczuć – przecież od tego Bóg dał ludziom
psa”[3]. Wystarczy uważnie przyjrzeć się słynnemu portretowi córek Wojciecha Kossaka, żeby zrozumieć, że była to sympatia wieloletnia i ważna:
Wojciech Kossak, Portret córek artysty,
Marii i Magdaleny (detal), 1911
r.
|
Pierwowzorem jamniczka panny Róży z „Angielskiej choroby” był Kruczek, którego autorka przygarnęła. Tak wspomina go Edward Świtaj:
Z czasów Karolkowej na uwagę zasługuje Kruczek - „wielorasowy jamnik”. Nim trafił pod opiekę Magdaleny, mieszkał na śmietniku. Wszyscy mieszkańcy przynosili mu jedzenie, a jak było zimno, to przychodził spać do Magdaleny na wycieraczkę. Kiedyś przepłoszył złodziei, którzy chcieli okraść mieszkanie. Narobił takiego rabanu, że obudził cały blok. Złodzieje uciekli, a Kruczek za to, że ocalił mieszkanie przed rabunkiem, dostał dożywotni wikt i opierunek. Zamieszkał z Magdaleną i Zygmuntem i wszędzie z nimi jeździł, nawet na wieczory autorskie. Nie był dużym psem, nikt nie wiedział, ile ma lat, a z czasem tak się spasł, że ledwo chodził. Potem był Kuba - też przybłęda... Później trzeci pies - też Kuba i też... przybłęda.[4]
Magdalena Samozwaniec
z Kruczkiem.[5]
|
Dużo uroku dodają powieści liczne
smaczki obyczajowe oraz ilustracje Zygmunta Zaradkiewicza, które czytelników
jamnikolubnych niechybnie wprowadzą w stan rozanielenia. Niestety, zgoła inne
nastroje wywołają literówki, głównie w słowach angielskich (na przykład kilkakrotnie
powtarzane sousage). Jest jednak poważniejszy problem: książka sprawia
wrażenie niedokończonej. Opowieść o londyńskiej eskapadzie nagle urywa się, mimo kilku ciekawie kiełkujących wątków, a
ostatnie strony sprawiają wrażenie napisanych na chybcika. Nie wiem, co skłoniło
autorkę do takiego raptownego porzucenia historii, która zapowiadała się całkiem
nieźle. „Angielską chorobę” drukowano w odcinkach w Przekroju w 1964 roku. Może
z jakiegoś powodu redakcja zaniechała współpracy? Nie udało mi się dotrzeć do żadnego wyjaśnienia.
_____________
[1] Magdalena Samozwaniec, Angielska choroba, Iskry, 1983, s. 37.
[2] Tamże, s. 76.
[3] Tamże, s. 93.
[4] Cyt. za: Córka Kossaka. Wspomnienia o Magdalenie Samozwaniec, zebrał i opracował Rafał Podraza, Instytut Wydawniczy Latarnik, 2012, s. 65.
[5] Źródło zdjęć: Córka Kossaka. Wspomnienia o Magdalenie Samozwaniec, ed. cit., s. 65 i 104.
Moja ocena: 3,5
Po pierwsze autorka, po drugie historie, po trzecie przeczytać :)
OdpowiedzUsuńPopieram w całej rozciągłości. :)
UsuńAż mnie kusi, żeby sprawdzić, czy więcej książek poświęca się kotom czy psom.;)
OdpowiedzUsuńStawiam jednak na koty, one są chyba wdzięczniejszym tematem literackim, bo mniej przewidywalne niż psy. :)
UsuńNie wiem, nie wiem.;) Mit psa, wiernego towarzysza człowieka, ma się w literaturze bardzo dobrze. Kotom nie sposób przypisać tylu cnót co psom.;(
UsuńDzisiaj zastanawiałam się nad tym i doszłam do wniosku, że psów w literaturze jednak też sporo i często odgrywają wiodącą rolę.
UsuńPrzewaga kotów polega na tym, że są tajemnicze i niezależne. :)
Przewaga głównie psychologiczna. :) Z takim psem, który jeździł koleją nie mogą się równać.;(
UsuńŻe nie wspomnę o Lassie, Szariku i Marleyu. :)
UsuńSama widzisz.;) Kociarze mogą pochwalić się (?) jedynie kotem w butach i kotem z Cheshire.;)
UsuńNie zapominajmy o Behemocie z "Mistrza i Małgorzaty" i Mruczysławie Hoffmanna. :)
UsuńUwielbiam kota z Cheshire!
Zaryzykowałabym hipotezę, że psy częściej występują w filmach, a koty w książkach, ale nie mam wielu przykładów na jej poparcie.
UsuńMoże psy są bardziej dynamiczne i lepiej sprawdzają się w charakterze elementu filmowego krajobrazu, natomiast koty stanowią malowniczy element wyposażenia wnętrza w książkach. :)
UsuńJak mogłam zapomnieć o Behemocie!
UsuńRacja, psy są bardziej filmowe. Koty głównie śpią.;)
Długometrażowy film przedstawiający śpiące koty byłby hitem:)
UsuńDo tego jakaś psychodeliczna muzyczka w tle. Tak, to byłby typowy film akcji. :D
UsuńUzupełniam: czasami piją także mleko.;)
UsuńCzy pamiętacie kreskówkę o kocie Bonifacym? I jego podopiecznym, Filemon chyba go wołali.;)
Tak, uwielbiałam tę dobranockę! Bonifacy był zblazowany i lekko zgryźliwy. :) A Filemon o wiele bardziej słodki i uroczy niż Hello Kitty. :)
UsuńMnie średnio się podobała, ale i tak była wg mnie lepsza niż "Fortele Jonatana Koota".;(
UsuńBo Fortele tylko w wersji książkowej:)
UsuńMiałam, całkiem porządnie i barwnie wydane. Wydaje mi się, że nie byłam w odpowiednim wieku, kiedy je dostałam.
UsuńJa lubię do tej pory:)
UsuńA ja muszę poznać Jonatana w wersji książkowej, bo mam skandaliczne zaległości.
UsuńMogę Ci dorzucić do obiecanej paczki, myślę, że Biki Chelonides podbije Twoje serce:)
UsuńSuper, bardzo proszę, o ile ta paczka nie zaczyna przybierać rozmiarów niepokojących. :)
UsuńNie ma czegoś takiego, jak paczka z książkami o rozmiarach niepokojących:) Paczki z książkami zawsze są za małe:))
Usuń:D Oby wszyscy wyznawali teorię względności w dziedzinie wielkości paczek z książkami! :) I ich liczby.
UsuńJutro muszę dyskretnie przynieść z poczty 9 przesyłek. :P Najwyraźniej pani listonoszka się zbiesiła lub załamała. :(
Uhuhu:P W drodze na pocztę kup pierniczki i zostaw dla pani listonosz na zapleczu, nie można osłabiać poczty w ten gorący przedświąteczny czas:P
UsuńBędę musiała pomyśleć o jakimś świątecznym wynagrodzeniu strat moralnych. :) Pierniczki koniecznie w kształcie pocztowych gołąbków albo kopertek. :)
UsuńI świąteczny ajerkoniak:))
UsuńNo nie wiem, jak pani listonoszka potem owionie kogoś takim świątecznym oddechem, to może się skończyć naganą. :)
UsuńMoże spożywać po godzinach:)
Usuń...ewentualnie nie chuchać na adresatów. :)
UsuńTo musi być jakiś rarytas, nie natknąłem się na tę książkę wcześniej, a pochlebiam sobie, że sporo Samozwaniec czytałem. Co do jakości książki, to pisanie na chybcika ponoć zawsze było wadą Magdaleny, w końcu jeszcze przed wojną Lilka wymogła na niej, żeby nie posyłała nic do druku bez pokazania. Po wojnie Magdalena nie miała takiego wsparcia.
OdpowiedzUsuńChętnie Ci pożyczę ten jamniczy rarytas, jeśli kiedyś będziesz mieć ochotę.
UsuńPowieść poza zastrzeżeniami jest całkiem, całkiem, tylko kończy się ni w pięć, ni w dziewięć. :( Tak jakby Madzia z jakichś powodów nagle musiała ją przerwać. Może emigracja się oburzała za te karykatury? Podobno po "Marii i Magdalenie" obraził się na Samozwaniec cały Kraków, a tym razem powodów do oburzenia mogło być nawet więcej. Nie ma tam opisów jakichś skandali, ale naprawdę portrety polskich emigrantów nad wyraz antypatyczne. Lilka na pewno kontrolowała sytuację, ponoć jej wkład w "Na ustach grzechu" jest większy niż sądzimy. :)
Oby udało mi się kiedyś dotrzeć do rocznika Przekroju z 1964 roku. Może tam są jakieś wyjaśnienia.
Dzięki, chętnie kiedyś skorzystam. Nie sądzę, żeby ktoś się przejmował oburzeniem emigracji, prędzej autorce się skończyły pomysły i dosztukowała coś na koniec, jej powieści powojenne są dość niedbale napisane, pewnie i to nie jest wyjątek.
UsuńW posłowiu do "Angielskiej choroby" autorstwa Gracjany Miller-Zielińskiej wyczytałam właśnie, że w 1964 r. Madzia otrzymała elitarną nagrodę Przekroju za indywidualność, Srebrnego Fafika, więc o żadnych szykanach mowy być nie mogło. Może to faktycznie raczej jakieś chimeryczne nastroje. :)
UsuńSrebrny Fafik musiał być cudny:)
UsuńZjadło mi komentarz:( Srebrny Fafik musiał być uroczy. Swoją drogą, w 1964 roku Samozwaniec miała - nie wypominając - 70 lat, a my tak o Niej Madzia i Madzia - to chyba objaw sympatii. Nie wyobrażam sobie o Sienkiewiczu per Henio pisać:P
OdpowiedzUsuńFafik nawet w wersji zwykłej, rysunkowej łapał za serce. :) A grono laureatów Srebrnego Fafika więcej niż zacne: Picasso, Le Corbousier, Christie, Chaplin, Bunuel, Sartre, Iwaszkiewicz, Penderecki, Słonimski. No, no. :)
UsuńRzeczywiście, ciekawa sprawa z tym imieniem. Czuję się dziwnie mówiąc i pisząc o niej "Samozwaniec". Zastanawiam się, czy ktoś jeszcze - poza JIczKiem - wyzwala taką potrzebę zdrabniania i wydaje mi się, że jeszcze tylko Kasia (Mansfield). :)
Ciekawe z tymi zdrobnieniami i warto przeprowadzić dogłębniejsze badania:) O Pawlikowskiej też poufale per Lilka pisujemy, Iłła jest w użyciu, ale to chyba mało pieszczotliwe. No i jest ohydna moim zdaniem forma Kapu o Kapuścińskim, buech:(
UsuńIłła jest pieszczotliwa, może tak trochę chropowato, ale jest! :) No i jak mogłam zapomnieć o Lilce.
UsuńKapu okropny, kojarzy mi się natychmiast z kapo albo kapusiem. :(
A Colette jest już wystarczająco zdrobniona sama w sobie. :)
UsuńTen Kapu budzi we mnie takie same skojarzenia, a używają tej formy prawdziwi entuzjaści Kapuścińskiego:P Do Colette dorzucę Sagankę:)
UsuńSkoro Saganka, to i Ordonka. :)
UsuńI aż dziw, że nie spieszczamy w żaden sposób Montgomery. :) Ale za to o Jansson mówimy Tove. :)
UsuńJa raczej nie mówię Tove:P Ale Maryjka o Dąbrowskiej - czemu nie:)
UsuńNajwyraźniej tytuł biografii mi się wdrukował. :)
UsuńMaryjka - oczywiście! Zosieńka już raczej nie. :)
O niej mówili Nałka, ale to brzmi sympatycznie:)
UsuńNie brzmi sympatycznie.
UsuńNałka jak najbardziej do przyjęcia. :)
UsuńNo mnie akurat nie leży, we mnie ZN budzi respekt raczej:)
UsuńNałka ją tak trochę ociepla i osładza. :) Kojarzy mi się z chałką. :)
UsuńNo nie:P Chałka jest przytulna i pulchna, a ZN jednak mi się mało chałkowo kojarzy, a jeśli już, to z taką solidną bułką typu murarka:))
Usuń:D Ale przynajmniej warunek pulchności spełnia z nawiązką. :)
UsuńTo bez wątpienia:))
UsuńO Astrid też mi ciężko myśleć w kategoriach "Lindgren". :)
UsuńO przepraszam - nie 'Tove' (choc tak sie pisze) ale 'Tuve' - tak sie czyta i wymawia to imie. A tak to pamietam w jakiejs bibliotece Jansson byla ustawiona alfabetycznie wg nazwisk pod literka 'T' :).
UsuńPozdrowienia zimowe :D jak na polnoc przystoi
Dzięki za sprostowanie. :)
UsuńMuszę przyznać, że 'Tuve' podoba mi się trochę mniej niż 'Tove', ale będę pamiętać o wersji poprawnej. Tuve przywodzi na myśl Tuwima, więc zapamiętam na pewno. :)
W bibliotekach i księgarniach (zwłaszcza w księgarniach) zdarzają się przedziwne rzeczy, jeśli chodzi o rozmieszczenia książek, na przykład autorzy polscy są zaliczani do zagranicznych i odwrotnie. Czasem bywa też różnie z gatunkami.
Ja też przesyłam Ci moc grudniowych serdeczności. :)
Mogę się wtrącić?
UsuńSamozwaniec sama przez całe życie mówiła o sobie per "Madzia" (z dodatkiem "ja taka mała dziewczynka jestem") i tak też kazała znajomym zwracać się do siebie, więc czytelnik tych wszystkich wspomnień o niej automatycznie też zaczyna używać formy zdrobniałej - skoro wszędzie na nią trafia...
Wiadomo, jak Magdalena lubiła odmładzać siebie i siostrę (w książkach to wygląda aż śmiesznie ;), a "Madzia" była elementem tej strategii.
Milu, wszelkie wtrącenia mile widziane.
UsuńMyśl o odmładzaniu umknęła mojej uwadze, a to może być dobry trop. Wszyscy wspominający Madzię podkreślają, że ogromną wagę przywiązywała do swojego wyglądu i ubioru, więc to imiennicze odmładzanie się jest całkiem możliwe. :)
Wolę wierzyć w to, że ludzie nazywali ją Madzią z własnej inicjatywy i w dowód sympatii, a nie na żądanie. :)
Nie wątpię, że było to podyktowane także sympatią do autorki. ;-)
UsuńZe wspomnień o Madzi wynika, że na spotkania autorskie przybywały rozentuzjazmowane tłumy. :)
UsuńO Pilchu z przyjaciółką mówimy Juruś albo Jureczek, bo obie go uwielbiamy.;) O Houellebecqu - Miszka H., żeby uniknąć błędów w nazwisku.
OdpowiedzUsuńKapu jest okropne, zgadzam się, nawet Kapusta źle brzmi. A co powiecie na Heniutka zamiast Henia?;)
Juruś zdecydowanie pasuje do Pilcha. :) Miszka H. w zastępstwie trudnego nazwiska to przedni pomysł. Można by jeszcze czymś zastąpić Johna Maxwella Coetzee. Może Kocyk? :) Też cieplutko, choć nie do końca zgodnie z wymową.
UsuńDziwię się temu Kapu, okrrrropieństwo.
W Heniutku jest coś frywolnego, a on to raczej poważny człowiek był. :)
Aaa, przecież jeszcze jest Penelopka (Fitzgerald)! :)
"Heniutek" odbrązawia postać Sienkiewicza.;) O Miłoszu mówimy też "Czesław". O Ogmbrowiczu lubię myśleć "Gombrrr".;)
UsuńDla JMC zdecydowanie trzeba coś wymyślić, to ogólna zagwozdka. Penelopka jest super.
Przyznaję się niniejszym, że dla mnie Tuwim od niepamiętnych czasów jest Julkiem :-)
Usuń~ Ania
UsuńZwielokrotnione "r" w Gombrrr rzecz jasna wymawiane z francuska. :)
A jak Ci się podoba Boluś w kontekście Prusa? :) Mnie się wydaje bardziej realistyczny niż Heniutek.
Ciekawe, czy ktoś nazywa Jane Austen Janeczką. :)
~ Eireann
Sentyment dla Julka rozumiem w pełni i popieram z całego serca!
To ja się przyznam, że dla mnie Julkiem jest Słowacki. :)
O masz, jak mogłam zapomnieć o Słowackim? On to chyba dla wielu jest Julkiem ;-)
UsuńTak, on masowo wywołuje opiekuńcze instynkty. :)
UsuńJeśli Julek, to i Adasiek.;)))
UsuńGombrrr zdecydowanie ma brzmieć z francuska.;)
Jak na mój gust Adasiek trochę zbyt protekcjonalny. Godzi się, aż tak spieszczać wieszcza?! :)
UsuńDopisuję się do grona osób nazywających Słowackiego Julkiem i na pewno wykorzystam patent z Miszką H.!
UsuńJ.M. Coetzee, to chyba jednak raczej Kucyk niż Kocyk, bo wymawiać się powinno ponoć kuutsee.
Katasiu, Kucyk boski, choć taka na przykład "Hańba" zdecydowanie nie kojarzy mi się z My Little Pony. :)
Usuń"Adasiek" jest protekcjonalny, w odniesieniu do niekótrych nawet złośliwy.;(
UsuńA może "Adaśko"? :) Tak jak jeden z bohaterów serialu "Dom".
UsuńSprawdziłam, kto zaś, bo zupełnie nie pamiętam tej postaci.;( Może być Adaśko, ładnie brzmi.
UsuńO ile dobrze pamiętam, to była bardzo pozytywna postać.
UsuńA a propos ciekawych zdrobnień przepadałam za "Tomaszkiem" w "Nocach i dniach", choć sam bohater szczególnej sympatii nie budził. :)
Przyznam, że to zdrobnienie tak mi się podobało, że o znajomych Tomkach też tak mówię.;)
UsuńMam nadzieję, że też im się podoba. Ja nie mam Tomków w najbliższym otoczeniu. :(
UsuńLubię Samozwaniec za styl pisania, poczucie humoru i dystans. Jestem świeżo po lekturze "Kartek z pamiętnika młodej lekarki" i przyznam szczerze: jestem zachwycona!!! Podobały mi się też "Zalotnica niebieska" i "Tylko dla dziewcząt". Zresztą sama postać autorki też jest wyjątkowa:)
OdpowiedzUsuńJa też na pewno nie skończę na "Angielskiej chorobie" i postaram się co jakiś czas zaglądać do jej beletrystyki. Cóż, może pod względem literackim nie są to arcydzieła, ale obyczajowe ciekawostki przednie, podobnie jak zmysł obserwacji. A sama Madzia pełna uroku mimo upływu czasu. Chociaż nie ma jej od wielu lat, myślę o niej jak o kimś bliskim.
UsuńJa także jestem na świeżo po Zalotnicy niebieskiej. Nie jestem szczególną wielbicielką Samozwaniec, a jakoś tak się dzieje, że czytam już kolejną pozycję. Coś widać mnie do niej ciągnie. A że nie są to wielkiej wartości literackiej (moim zdaniem) dzieła to zapewne ten podgląd epoki.
UsuńPod względem literackim "Angielska choroba" to na pewno nie jest rzucające na kolana arcydzieło, ale warstewka obyczajowa bardzo udana, choć chwilami gorzka.
UsuńMnie też do niej ciągnie, właściwie od czasów, kiedy po raz pierwszy przeczytałam "Marię i Magdalenę". Wyobrażam sobie, jaką czarującą i dowcipną osobą musiała być Madzia prywatnie. Potwierdzają to relacje osób, które ją znały.
Lirael, bardzo się cieszę, że wspomniałaś o tym, że na obraz polskiej emigracji w Londynie przedstawiony przez Samozwaniec mogła mieć wpływ propaganda. Gdyby nie to zastrzeżenie, pomyślałabym pewnie, że polscy londyńczycy zostali przedstawieni realistycznie przez znającą ich przecież autorkę.
OdpowiedzUsuńW tym obrazie londyńczyków u Samozwaniec jest sporo groteski, więc na pewno nie był to wizerunek realistyczny. W każdym razie mam taką nadzieję, bo te zgorzkniałe panie skupione tylko na swoich futrach zupełnie mi nie przypadły do gustu. :) Młode pokolenie emigrantów Samozwaniec przedstawia w trochę lepszym świetle.
Usuń