11 grudnia 2012

Okiem jamnika (Magdalena Samozwaniec, "Angielska choroba")


Okiem jamnika
Po lekturze „Córki Kossaka” i pod wpływem Waszych komentarzy poczułam palącą potrzebę przeczytania beletrystycznej książki Magdaleny Samozwaniec. Los mi sprzyjał. Wkrótce natknęłam się na wydaną w 1983 roku „Angielską chorobę”. Sympatyczny jamnik na okładce po prostu nie pozostawił mi wyboru.

Zgodnie z przewidywaniami piesek w turkusowej obróżce nie odgrywa w powieści roli epizodycznej. Jest nie tylko głównym bohaterem, ale i narratorem. Uważnym, bystrym, a czasem - jak na przedstawiciela tej rasy przystało - kąśliwym. To typowy jamnik - ma bardzo wysokie mniemanie o sobie i bogatą osobowość. Nie ma natomiast rodowodu, ale kto by się przejmował takim drobiazgiem: „Z przodu jestem na pewno rasowym jamnikiem, a z tyłu można mnie nie oglądać…”[1] Książka opowiada o podróży do Londynu, którą odbył (nielegalnie!) ze swoją panią, dwudziestoletnią dziennikarką Różą z oczami jak czekoladki, włosami jak złocisty makaron i paluszkami jak różowe serdelki.
Ilustracja Zygmunta Zaradkiewicza.
Razem z Florkiem (vel Florkiem-Lejzorkiem, Florkiem-Knorkiem, Florkiem-Potworkiem, Jamniczkiem-Karliczkiem, Pieskim-Niebieskim, wszystko w zależności od nastroju pańci) i jego właścicielką poznajemy dość ciekawe postacie, głównie polskich emigrantów. Samozwaniec sportretowała ich nie ze szczyptą ironii, ale z całą garścią. To nadęci materialiści, zgorzkniali i sfrustrowani malkontenci. „Dla nich życie stanęło jesienią roku trzydziestego dziewiątego”[2]. Nieufnie przyjmują wiadomości o tym, co dzieje się w ojczyźnie, którą uważają za kraj prymitywny do tego stopnia, że wiadomość o łazience w kawalerce Róży wywołuje niemałą sensację. Przypuszczam, że taki właśnie obraz intensywnie lansowała ówczesna propaganda i to mój entuzjazm wobec książki nieco studzi. Nie wierzę, że wszyscy byli tacy jak pretensjonalna ministrowa Puc Gordziałkowska.

Obraz Anglii jest dość typowy. Charakterystyczne widoczki, nie najlepsza pogoda, ekscentryczni Brytyjczycy. Moją szczególną sympatię wzbudziła miła staruszka, pani Patrycja, która postanowiła kupić samochód dla swojego pupilka, jeża o imieniu Hobby. Co ciekawe, to podobno postać autentyczna. Madzia była w Anglii jako stypendystka Ministerstwa Kultury i Sztuki w 1963 roku, więc na pewno sporo obserwacji pochodzi z tego wyjazdu. Notabene jedną z ważniejszych rzeczy, jakie pisarka przywiozła zza żelaznej kurtyny był papier toaletowy.
Ilustracja Zygmunta Zaradkiewicza.
Książka jest zabawna, choć poziom żartów bywa… różny. Smutnym detalem, który dostrzegą tylko osoby znające biografię Madzi, jest fakt, że Róża widzi się z matką po 15 latach – jako mała dziewczynka została oddana na wychowanie do ciotki. Przypuszczam, że to bolesne echa losów córki autorki, Teresy.

„Angielska choroba” zamierzona jest jako dziełko humorystyczne i lekkie, ale ma też wymiar dydaktyczny: uczy odpowiedzialności za zwierzę. Kilka osób instruuje Różę, że w obliczu wyjazdowych planów powinna pozbyć się psa o urodzie - delikatnie mówiąc - wątpliwej, ale ona konsekwentnie odmawia. Odpowiedzialność za to, co oswoiła, jest ważniejsza niż beztroskie podróże. Florek został sportretowany nie tylko jako uroczy łobuziak, ale również jako istota głęboko czująca i zdolna do empatii, co zresztą odzwierciedla poglądy autorki, wielkiej miłośniczki czworonogów. Zdaniem Magdaleny Samozwaniec „błędem, który wciąż powtarzamy, jest spodziewanie się od ludzi wierności uczuć – przecież od tego Bóg dał ludziom psa”[3]. Wystarczy uważnie przyjrzeć się słynnemu portretowi córek Wojciecha Kossaka, żeby zrozumieć, że była to sympatia wieloletnia i ważna:
Wojciech Kossak, Portret córek artysty,
Marii i Magdaleny  (detal), 1911 r.
Pierwowzorem jamniczka panny Róży z „Angielskiej chorobybył Kruczek, którego autorka przygarnęła. Tak wspomina go Edward Świtaj:
Z czasów Karolkowej na uwagę zasługuje Kruczek - „wielorasowy jamnik. Nim trafił pod opiekę Magdaleny, mieszkał na śmietniku. Wszyscy mieszkańcy przynosili mu jedzenie, a jak było zimno, to przychodził spać do Magdaleny na wycieraczkę. Kiedyś przepłoszył złodziei, którzy chcieli okraść mieszkanie. Narobił takiego rabanu, że obudził cały blok. Złodzieje uciekli, a Kruczek za to, że ocalił mieszkanie przed rabunkiem, dostał dożywotni wikt i opierunek. Zamieszkał z Magdaleną i Zygmuntem i wszędzie z nimi jeździł, nawet na wieczory autorskie. Nie był dużym psem, nikt nie wiedział, ile ma lat, a z czasem tak się spasł, że ledwo chodził. Potem był Kuba - też przybłęda... Później trzeci pies - też Kuba i też... przybłęda.[4] 

Magdalena Samozwaniec z Kruczkiem.[5]
Dużo uroku dodają powieści liczne smaczki obyczajowe oraz ilustracje Zygmunta Zaradkiewicza, które czytelników jamnikolubnych niechybnie wprowadzą w stan rozanielenia. Niestety, zgoła inne nastroje wywołają literówki, głównie w słowach angielskich (na przykład kilkakrotnie powtarzane sousage). Jest jednak poważniejszy problem: książka sprawia wrażenie niedokończonej. Opowieść o londyńskiej eskapadzie nagle urywa się, mimo kilku ciekawie kiełkujących wątków, a ostatnie strony sprawiają wrażenie napisanych na chybcika. Nie wiem, co skłoniło autorkę do takiego raptownego porzucenia historii, która zapowiadała się całkiem nieźle. „Angielską chorobę” drukowano w odcinkach w Przekroju w 1964 roku. Może z jakiegoś powodu redakcja zaniechała współpracy? Nie udało mi się dotrzeć do żadnego wyjaśnienia.
_____________
[1] Magdalena Samozwaniec, Angielska choroba, Iskry, 1983, s. 37.
[2] Tamże, s. 76. 
[3] Tamże, s. 93.
[4] Cyt. za: Córka Kossaka. Wspomnienia o Magdalenie Samozwaniec, zebrał i opracował Rafał Podraza, Instytut Wydawniczy Latarnik, 2012, s. 65.
[5]  Źródło zdjęć: Córka Kossaka. Wspomnienia o Magdalenie Samozwaniec, ed. cit., s. 65 i 104.

Moja ocena:  3,5

85 komentarzy:

  1. Po pierwsze autorka, po drugie historie, po trzecie przeczytać :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Aż mnie kusi, żeby sprawdzić, czy więcej książek poświęca się kotom czy psom.;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Stawiam jednak na koty, one są chyba wdzięczniejszym tematem literackim, bo mniej przewidywalne niż psy. :)

      Usuń
    2. Nie wiem, nie wiem.;) Mit psa, wiernego towarzysza człowieka, ma się w literaturze bardzo dobrze. Kotom nie sposób przypisać tylu cnót co psom.;(

      Usuń
    3. Dzisiaj zastanawiałam się nad tym i doszłam do wniosku, że psów w literaturze jednak też sporo i często odgrywają wiodącą rolę.
      Przewaga kotów polega na tym, że są tajemnicze i niezależne. :)

      Usuń
    4. Przewaga głównie psychologiczna. :) Z takim psem, który jeździł koleją nie mogą się równać.;(

      Usuń
    5. Że nie wspomnę o Lassie, Szariku i Marleyu. :)

      Usuń
    6. Sama widzisz.;) Kociarze mogą pochwalić się (?) jedynie kotem w butach i kotem z Cheshire.;)

      Usuń
    7. Nie zapominajmy o Behemocie z "Mistrza i Małgorzaty" i Mruczysławie Hoffmanna. :)
      Uwielbiam kota z Cheshire!

      Usuń
    8. Zaryzykowałabym hipotezę, że psy częściej występują w filmach, a koty w książkach, ale nie mam wielu przykładów na jej poparcie.

      Usuń
    9. Może psy są bardziej dynamiczne i lepiej sprawdzają się w charakterze elementu filmowego krajobrazu, natomiast koty stanowią malowniczy element wyposażenia wnętrza w książkach. :)

      Usuń
    10. Jak mogłam zapomnieć o Behemocie!

      Racja, psy są bardziej filmowe. Koty głównie śpią.;)

      Usuń
    11. Długometrażowy film przedstawiający śpiące koty byłby hitem:)

      Usuń
    12. Do tego jakaś psychodeliczna muzyczka w tle. Tak, to byłby typowy film akcji. :D

      Usuń
    13. Uzupełniam: czasami piją także mleko.;)

      Czy pamiętacie kreskówkę o kocie Bonifacym? I jego podopiecznym, Filemon chyba go wołali.;)

      Usuń
    14. Tak, uwielbiałam tę dobranockę! Bonifacy był zblazowany i lekko zgryźliwy. :) A Filemon o wiele bardziej słodki i uroczy niż Hello Kitty. :)

      Usuń
    15. Mnie średnio się podobała, ale i tak była wg mnie lepsza niż "Fortele Jonatana Koota".;(

      Usuń
    16. Bo Fortele tylko w wersji książkowej:)

      Usuń
    17. Miałam, całkiem porządnie i barwnie wydane. Wydaje mi się, że nie byłam w odpowiednim wieku, kiedy je dostałam.

      Usuń
    18. A ja muszę poznać Jonatana w wersji książkowej, bo mam skandaliczne zaległości.

      Usuń
    19. Mogę Ci dorzucić do obiecanej paczki, myślę, że Biki Chelonides podbije Twoje serce:)

      Usuń
    20. Super, bardzo proszę, o ile ta paczka nie zaczyna przybierać rozmiarów niepokojących. :)

      Usuń
    21. Nie ma czegoś takiego, jak paczka z książkami o rozmiarach niepokojących:) Paczki z książkami zawsze są za małe:))

      Usuń
    22. :D Oby wszyscy wyznawali teorię względności w dziedzinie wielkości paczek z książkami! :) I ich liczby.
      Jutro muszę dyskretnie przynieść z poczty 9 przesyłek. :P Najwyraźniej pani listonoszka się zbiesiła lub załamała. :(

      Usuń
    23. Uhuhu:P W drodze na pocztę kup pierniczki i zostaw dla pani listonosz na zapleczu, nie można osłabiać poczty w ten gorący przedświąteczny czas:P

      Usuń
    24. Będę musiała pomyśleć o jakimś świątecznym wynagrodzeniu strat moralnych. :) Pierniczki koniecznie w kształcie pocztowych gołąbków albo kopertek. :)

      Usuń
    25. No nie wiem, jak pani listonoszka potem owionie kogoś takim świątecznym oddechem, to może się skończyć naganą. :)

      Usuń
    26. ...ewentualnie nie chuchać na adresatów. :)

      Usuń
  3. To musi być jakiś rarytas, nie natknąłem się na tę książkę wcześniej, a pochlebiam sobie, że sporo Samozwaniec czytałem. Co do jakości książki, to pisanie na chybcika ponoć zawsze było wadą Magdaleny, w końcu jeszcze przed wojną Lilka wymogła na niej, żeby nie posyłała nic do druku bez pokazania. Po wojnie Magdalena nie miała takiego wsparcia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chętnie Ci pożyczę ten jamniczy rarytas, jeśli kiedyś będziesz mieć ochotę.
      Powieść poza zastrzeżeniami jest całkiem, całkiem, tylko kończy się ni w pięć, ni w dziewięć. :( Tak jakby Madzia z jakichś powodów nagle musiała ją przerwać. Może emigracja się oburzała za te karykatury? Podobno po "Marii i Magdalenie" obraził się na Samozwaniec cały Kraków, a tym razem powodów do oburzenia mogło być nawet więcej. Nie ma tam opisów jakichś skandali, ale naprawdę portrety polskich emigrantów nad wyraz antypatyczne. Lilka na pewno kontrolowała sytuację, ponoć jej wkład w "Na ustach grzechu" jest większy niż sądzimy. :)
      Oby udało mi się kiedyś dotrzeć do rocznika Przekroju z 1964 roku. Może tam są jakieś wyjaśnienia.

      Usuń
    2. Dzięki, chętnie kiedyś skorzystam. Nie sądzę, żeby ktoś się przejmował oburzeniem emigracji, prędzej autorce się skończyły pomysły i dosztukowała coś na koniec, jej powieści powojenne są dość niedbale napisane, pewnie i to nie jest wyjątek.

      Usuń
    3. W posłowiu do "Angielskiej choroby" autorstwa Gracjany Miller-Zielińskiej wyczytałam właśnie, że w 1964 r. Madzia otrzymała elitarną nagrodę Przekroju za indywidualność, Srebrnego Fafika, więc o żadnych szykanach mowy być nie mogło. Może to faktycznie raczej jakieś chimeryczne nastroje. :)

      Usuń
  4. Zjadło mi komentarz:( Srebrny Fafik musiał być uroczy. Swoją drogą, w 1964 roku Samozwaniec miała - nie wypominając - 70 lat, a my tak o Niej Madzia i Madzia - to chyba objaw sympatii. Nie wyobrażam sobie o Sienkiewiczu per Henio pisać:P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fafik nawet w wersji zwykłej, rysunkowej łapał za serce. :) A grono laureatów Srebrnego Fafika więcej niż zacne: Picasso, Le Corbousier, Christie, Chaplin, Bunuel, Sartre, Iwaszkiewicz, Penderecki, Słonimski. No, no. :)
      Rzeczywiście, ciekawa sprawa z tym imieniem. Czuję się dziwnie mówiąc i pisząc o niej "Samozwaniec". Zastanawiam się, czy ktoś jeszcze - poza JIczKiem - wyzwala taką potrzebę zdrabniania i wydaje mi się, że jeszcze tylko Kasia (Mansfield). :)

      Usuń
    2. Ciekawe z tymi zdrobnieniami i warto przeprowadzić dogłębniejsze badania:) O Pawlikowskiej też poufale per Lilka pisujemy, Iłła jest w użyciu, ale to chyba mało pieszczotliwe. No i jest ohydna moim zdaniem forma Kapu o Kapuścińskim, buech:(

      Usuń
    3. Iłła jest pieszczotliwa, może tak trochę chropowato, ale jest! :) No i jak mogłam zapomnieć o Lilce.
      Kapu okropny, kojarzy mi się natychmiast z kapo albo kapusiem. :(

      Usuń
    4. A Colette jest już wystarczająco zdrobniona sama w sobie. :)

      Usuń
    5. Ten Kapu budzi we mnie takie same skojarzenia, a używają tej formy prawdziwi entuzjaści Kapuścińskiego:P Do Colette dorzucę Sagankę:)

      Usuń
    6. Skoro Saganka, to i Ordonka. :)

      Usuń
    7. I aż dziw, że nie spieszczamy w żaden sposób Montgomery. :) Ale za to o Jansson mówimy Tove. :)

      Usuń
    8. Ja raczej nie mówię Tove:P Ale Maryjka o Dąbrowskiej - czemu nie:)

      Usuń
    9. Najwyraźniej tytuł biografii mi się wdrukował. :)
      Maryjka - oczywiście! Zosieńka już raczej nie. :)

      Usuń
    10. O niej mówili Nałka, ale to brzmi sympatycznie:)

      Usuń
    11. Nałka jak najbardziej do przyjęcia. :)

      Usuń
    12. No mnie akurat nie leży, we mnie ZN budzi respekt raczej:)

      Usuń
    13. Nałka ją tak trochę ociepla i osładza. :) Kojarzy mi się z chałką. :)

      Usuń
    14. No nie:P Chałka jest przytulna i pulchna, a ZN jednak mi się mało chałkowo kojarzy, a jeśli już, to z taką solidną bułką typu murarka:))

      Usuń
    15. :D Ale przynajmniej warunek pulchności spełnia z nawiązką. :)

      Usuń
    16. O Astrid też mi ciężko myśleć w kategoriach "Lindgren". :)

      Usuń
    17. O przepraszam - nie 'Tove' (choc tak sie pisze) ale 'Tuve' - tak sie czyta i wymawia to imie. A tak to pamietam w jakiejs bibliotece Jansson byla ustawiona alfabetycznie wg nazwisk pod literka 'T' :).
      Pozdrowienia zimowe :D jak na polnoc przystoi

      Usuń
    18. Dzięki za sprostowanie. :)
      Muszę przyznać, że 'Tuve' podoba mi się trochę mniej niż 'Tove', ale będę pamiętać o wersji poprawnej. Tuve przywodzi na myśl Tuwima, więc zapamiętam na pewno. :)
      W bibliotekach i księgarniach (zwłaszcza w księgarniach) zdarzają się przedziwne rzeczy, jeśli chodzi o rozmieszczenia książek, na przykład autorzy polscy są zaliczani do zagranicznych i odwrotnie. Czasem bywa też różnie z gatunkami.
      Ja też przesyłam Ci moc grudniowych serdeczności. :)

      Usuń
    19. Mogę się wtrącić?
      Samozwaniec sama przez całe życie mówiła o sobie per "Madzia" (z dodatkiem "ja taka mała dziewczynka jestem") i tak też kazała znajomym zwracać się do siebie, więc czytelnik tych wszystkich wspomnień o niej automatycznie też zaczyna używać formy zdrobniałej - skoro wszędzie na nią trafia...
      Wiadomo, jak Magdalena lubiła odmładzać siebie i siostrę (w książkach to wygląda aż śmiesznie ;), a "Madzia" była elementem tej strategii.

      Usuń
    20. Milu, wszelkie wtrącenia mile widziane.
      Myśl o odmładzaniu umknęła mojej uwadze, a to może być dobry trop. Wszyscy wspominający Madzię podkreślają, że ogromną wagę przywiązywała do swojego wyglądu i ubioru, więc to imiennicze odmładzanie się jest całkiem możliwe. :)
      Wolę wierzyć w to, że ludzie nazywali ją Madzią z własnej inicjatywy i w dowód sympatii, a nie na żądanie. :)

      Usuń
    21. Nie wątpię, że było to podyktowane także sympatią do autorki. ;-)

      Usuń
    22. Ze wspomnień o Madzi wynika, że na spotkania autorskie przybywały rozentuzjazmowane tłumy. :)

      Usuń
  5. O Pilchu z przyjaciółką mówimy Juruś albo Jureczek, bo obie go uwielbiamy.;) O Houellebecqu - Miszka H., żeby uniknąć błędów w nazwisku.

    Kapu jest okropne, zgadzam się, nawet Kapusta źle brzmi. A co powiecie na Heniutka zamiast Henia?;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Juruś zdecydowanie pasuje do Pilcha. :) Miszka H. w zastępstwie trudnego nazwiska to przedni pomysł. Można by jeszcze czymś zastąpić Johna Maxwella Coetzee. Może Kocyk? :) Też cieplutko, choć nie do końca zgodnie z wymową.
      Dziwię się temu Kapu, okrrrropieństwo.
      W Heniutku jest coś frywolnego, a on to raczej poważny człowiek był. :)
      Aaa, przecież jeszcze jest Penelopka (Fitzgerald)! :)

      Usuń
    2. "Heniutek" odbrązawia postać Sienkiewicza.;) O Miłoszu mówimy też "Czesław". O Ogmbrowiczu lubię myśleć "Gombrrr".;)
      Dla JMC zdecydowanie trzeba coś wymyślić, to ogólna zagwozdka. Penelopka jest super.

      Usuń
    3. Przyznaję się niniejszym, że dla mnie Tuwim od niepamiętnych czasów jest Julkiem :-)

      Usuń
    4. ~ Ania
      Zwielokrotnione "r" w Gombrrr rzecz jasna wymawiane z francuska. :)
      A jak Ci się podoba Boluś w kontekście Prusa? :) Mnie się wydaje bardziej realistyczny niż Heniutek.
      Ciekawe, czy ktoś nazywa Jane Austen Janeczką. :)

      ~ Eireann
      Sentyment dla Julka rozumiem w pełni i popieram z całego serca!
      To ja się przyznam, że dla mnie Julkiem jest Słowacki. :)


      Usuń
    5. O masz, jak mogłam zapomnieć o Słowackim? On to chyba dla wielu jest Julkiem ;-)

      Usuń
    6. Tak, on masowo wywołuje opiekuńcze instynkty. :)

      Usuń
    7. Jeśli Julek, to i Adasiek.;)))
      Gombrrr zdecydowanie ma brzmieć z francuska.;)

      Usuń
    8. Jak na mój gust Adasiek trochę zbyt protekcjonalny. Godzi się, aż tak spieszczać wieszcza?! :)

      Usuń
    9. Dopisuję się do grona osób nazywających Słowackiego Julkiem i na pewno wykorzystam patent z Miszką H.!
      J.M. Coetzee, to chyba jednak raczej Kucyk niż Kocyk, bo wymawiać się powinno ponoć kuutsee.

      Usuń
    10. Katasiu, Kucyk boski, choć taka na przykład "Hańba" zdecydowanie nie kojarzy mi się z My Little Pony. :)

      Usuń
    11. "Adasiek" jest protekcjonalny, w odniesieniu do niekótrych nawet złośliwy.;(

      Usuń
    12. A może "Adaśko"? :) Tak jak jeden z bohaterów serialu "Dom".

      Usuń
    13. Sprawdziłam, kto zaś, bo zupełnie nie pamiętam tej postaci.;( Może być Adaśko, ładnie brzmi.

      Usuń
    14. O ile dobrze pamiętam, to była bardzo pozytywna postać.
      A a propos ciekawych zdrobnień przepadałam za "Tomaszkiem" w "Nocach i dniach", choć sam bohater szczególnej sympatii nie budził. :)

      Usuń
    15. Przyznam, że to zdrobnienie tak mi się podobało, że o znajomych Tomkach też tak mówię.;)

      Usuń
    16. Mam nadzieję, że też im się podoba. Ja nie mam Tomków w najbliższym otoczeniu. :(

      Usuń
  6. Lubię Samozwaniec za styl pisania, poczucie humoru i dystans. Jestem świeżo po lekturze "Kartek z pamiętnika młodej lekarki" i przyznam szczerze: jestem zachwycona!!! Podobały mi się też "Zalotnica niebieska" i "Tylko dla dziewcząt". Zresztą sama postać autorki też jest wyjątkowa:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też na pewno nie skończę na "Angielskiej chorobie" i postaram się co jakiś czas zaglądać do jej beletrystyki. Cóż, może pod względem literackim nie są to arcydzieła, ale obyczajowe ciekawostki przednie, podobnie jak zmysł obserwacji. A sama Madzia pełna uroku mimo upływu czasu. Chociaż nie ma jej od wielu lat, myślę o niej jak o kimś bliskim.

      Usuń
    2. Ja także jestem na świeżo po Zalotnicy niebieskiej. Nie jestem szczególną wielbicielką Samozwaniec, a jakoś tak się dzieje, że czytam już kolejną pozycję. Coś widać mnie do niej ciągnie. A że nie są to wielkiej wartości literackiej (moim zdaniem) dzieła to zapewne ten podgląd epoki.

      Usuń
    3. Pod względem literackim "Angielska choroba" to na pewno nie jest rzucające na kolana arcydzieło, ale warstewka obyczajowa bardzo udana, choć chwilami gorzka.
      Mnie też do niej ciągnie, właściwie od czasów, kiedy po raz pierwszy przeczytałam "Marię i Magdalenę". Wyobrażam sobie, jaką czarującą i dowcipną osobą musiała być Madzia prywatnie. Potwierdzają to relacje osób, które ją znały.

      Usuń
  7. Lirael, bardzo się cieszę, że wspomniałaś o tym, że na obraz polskiej emigracji w Londynie przedstawiony przez Samozwaniec mogła mieć wpływ propaganda. Gdyby nie to zastrzeżenie, pomyślałabym pewnie, że polscy londyńczycy zostali przedstawieni realistycznie przez znającą ich przecież autorkę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tym obrazie londyńczyków u Samozwaniec jest sporo groteski, więc na pewno nie był to wizerunek realistyczny. W każdym razie mam taką nadzieję, bo te zgorzkniałe panie skupione tylko na swoich futrach zupełnie mi nie przypadły do gustu. :) Młode pokolenie emigrantów Samozwaniec przedstawia w trochę lepszym świetle.

      Usuń