30 maja 2011

Hanna Krall, "Biała Maria"


 Dziewczynka, która schowała się do szafy

Dlaczego piszę o zwykłych ludziach? Wielkimi zajmuje się historia, a ci "normalni" ludzie mają często więcej do przekazania światu... Najwyraźniej te słowa przyświecały Hannie Krall również w czasie pisania najnowszej książki, "Biała Maria". Przeczytałam ją może bez zachwytu, ale z dużym wzruszeniem. Porcelanowe motywy przywodziły mi na myśl "Utza" Bruce'a Chatwina.

Opowieść składa się z trzech części, a one z kolei z wielu podrozdziałów o różnej długości. Miałam wrażenie, że oglądam okruchy i odłamki rozbitej porcelany, które pozostały jako ślad po tych, którzy bezpowrotnie odeszli, zmiażdżeni przez tryby historii. W czasie wojny, która demaskowała najbrudniejsze zakątki ludzkiej duszy, luksusowy, śnieżnobiały serwis Rosenthala, przewijający się konsekwentnie przez karty książki Hanny Krall, prezentuje się absurdalnie. Tę dziejową ironię pisarka oddała bardzo sugestywnie.

Zbiór bohaterów jest pozornie pozbawiony wspólnego mianownika: "czarniutka" żydowska dziewczynka, Krzysztof Kieślowski, Krzysztof Piesiewicz, UB-ek, Franz Kafka, Milena Jesenska, Sprawiedliwa wśród Narodów Świata pensjonariuszka domu opieki, Rosenthal, niemiecka hrabianka Gizela, zabójcy skazani na śmierć, alchemik Augusta II Mocnego, żona Stalina i wiele innych osób. Marie przewijają się przez książkę Hanny Krall jak przez żywot Sienkiewicza. Jest Maria Frank, słynny serwis Rosenthala Biała Maria, marmur z Szydłowca Biała Marianna, Marynia z "Domu opieki".

Mimo skąpych rozmiarów książki odniosłam wrażenie dusznego nadmiaru. Wątków jest moim zdaniem zbyt wiele. Bohaterowie krążą po krótkich alejkach wytyczonych przez linijki tekstu, wpadają na siebie, tłoczą się, próbując przyciągnąć uwagę czytelnika. Bardziej podobała mi się "Wyjątkowo długa linia", która była spójniejsza, mniej rozedrgana. Odniosłam wrażenie, że w "Białej Marii" forma była chwilami ważniejsza niż treść.

Problemów i pytań też pojawia się mrowie. Próba oddania pokłonu tym, którzy zginęli, kwestia winy niezarzucalnej, relacje między katem a ofiarą, okrucieństwa wojny. Temat dominujący to bolesne polsko-żydowskie zaszłości. Krall stara się być obiektywna: z jednej strony portretuje osoby szlachetne, jak Marynia, która zaryzykowała wszystko, by uratować Jadwigę i jej córkę. Z drugiej - rodaków, których niepomiernym zdumieniem napawał fakt, że Żydzi i Polacy zostaną pochowani w tym samym miejscu. Według Krzysztofa W. "jak tylko człowiek dotknie żydowskiej sprawy, czysty z tego nie wyjdzie. Tylko patrzeć, jak zacznie się nieszczęście w rodzinie. Tylko przyglądać się - co jeszcze spadnie na człowieka."[1]

Czytelników przywiązanych do narracji ciągłej i schludnie uporządkowanej "Biała Maria" raczej zirytuje. To zbiór wspomnień, wrażeń, spostrzeżeń, w których czas jest pojęciem względnym. Pojawiają się reminiscencje z odległej przeszłości, a czasami relacjonując wydarzenia, narratorka informuje nas, co stanie się z bohaterami w przyszłości.

Miłośnicy charakterystycznego stylu Hanny Krall na pewno nie będą rozczarowani. Cenię go za lapidarność, celność, brak czułostkowości. Wrażenie autentyzmu opowiadanych wydarzeń wzmagają świetnie dobrane fotografie. Książka została wydana bardzo starannie, jej szata graficzna przyciąga uwagę pomimo burej tonacji okładki.

W radiowej rozmowie z Wojciechem Tochmanem Hanna Krall wyznała:  "Biała Maria" to moja książka na pożegnanie. Odniosłam wrażenie, że autorka ma wciąż tyle pomysłów, a jej pamięć zaludnia tak wielu bohaterów zasługujących na literackie uwiecznienie, że o żadnym rozstaniu nie może być mowy!

_________________
[1] Hanna Krall, "Biała Maria", Świat Książki, 2011, s. 17.

Moja ocena: 4+

[Źródło zdjęcia]

Fragment "Białej Marii" - spis eksponatów dla Muzeum Polskich Żydów 
(s. 116-122).

 

 


29 maja 2011

Henning Mankell, "Powrót nauczyciela tańca"

 Tango mortale
Dwadzieścia dwa. Tyle dni zabrało mi przeczytanie najnowszej książki Henninga Mankella. Dla kryminału to nie jest komplement. Przykro mi, bo na polską premierę "Powrotu nauczyciela tańca" czekałam z wytęsknieniem, wręcz odliczając dni. Popędziłam do księgarni i natychmiast utonęłam w lekturze.

Uważam, że powieść jest nieudana W moim przypadku dodatkowym problemem było przywiązanie do Kurta Wallandera. Dotkliwie doskwierał mi jego brak. Mankell dołożył starań, żeby nowi bohaterowie zdobyli nasze serca, ale obawiam się, że nie tylko ja tęsknie wzdychałam, czytając "Powrót nauczyciela tańca".

Zdecydowanie wolę książki, w których w roli głównego bohatera rozwiązującego zagadkę występuje jeden detektyw lub policjant, płci dowolnej.  Zarówno Stefan Lindman, jak i Giuseppe Larsson, są osobami sympatycznymi. Jednak w powieści kryminalnej, w przeciwieństwie do tanga, nie zawsze trzeba dwojga.

Wydaje mi się, że pomysł z duetem detektywistycznym ma szansę na ciekawą realizację, kiedy bohaterowie są silnie skontrastowani, natomiast różnice między Stefanem a Giuseppe  nie okazują się wcale duże. Nawiasem mówiąc, ostatnio w policji szwedzkiej występuje chyba proces italianizacji: w "Człowieku bez psa" Nessera był Gunnar Barbarotti, u Mankella Giuseppe Larsson .

Autor szczególnie dużo uwagi poświęca Stefanowi. Lindman jest doświadczonym, rzetelnym policjantem. Nie posiada komputera, jest kibicem piłkarskim, a obecny przy rozmowie w języku obcym "nie był pewien, czy to był francuski, czy hiszpański"[1]. Odkryto u niego chorobę nowotworową. Zaangażowanie w sprawę Molina jest dla niego ucieczką. Czujemy, że jest to również ucieczka przed zakochaną w nim kobietą. Stefan romansuje bowiem z Heleną, notabene naszą rodaczką. Mankell niezwykle drobiazgowo przedstawia świat jego uczuć, wspomnień, snów, pragnień. Czasem wręcz zbyt szczegółowo: "Stefanowi przyszło na myśl, że chętnie by się teraz poonanizował"[2].

Fabuła jest dość krwawa. Dla mnie kilka scen okazało się stanowczo zbyt brutalnych. Powieść zaczyna się od skrupulatnie opisanej egzekucji na dwanaściorgu zbrodniarzy hitlerowskich, a potem napięcie rośnie. Książka powstała jednak ze szczytnych pobudek. Nie od dziś Henning Mankell znany jest z zaangażowania w trudne problemy społeczne. Swoją postawę wyraża  nie tylko poprzez literaturę. W "Powrocie nauczyciela tańca" pisarz podejmuje trudny temat neonazizmu w Szwecji. Przypuszczalnie nazwy organizacji: Ocalmy Szwedzką Szwecję, Biały Aryjski Opór i Dobro Szwecji są fikcyjne, ale problem istnieje naprawdę. Giuseppe stwierdza: "To jakaś okropność. Myślałem, że faszyzm został pogrzebany raz na zawsze, a wygląda na to, że wciąż żyje i ma się dobrze."[3]

Groza sytuacji polega na tym, że poglądy faszystowskie głoszą nie tylko łatwo rozpoznawalni, hałaśliwi skinheadzi, ale również tak zwani zwykli obywatele. Oto co myśli na temat sytuacji w kraju nobliwa starsza pani, Elsa Bergren: "Dzisiejszą Szwecję zżera od środka niekontrolowana imigracja. Już sama myśl o tym, że na szwedzkiej ziemi stawiane są meczety, powoduje, że robi mi się niedobrze. Szwedzkie społeczeństwo znajduje się w stanie rozkładu. I nikt z tym nic nie robi".[4] Mankell przedstawia zarys historii narodowego socjalizmu w Szwecji na przestrzeni ostatnich osiemdziesięciu lat[5]. Znamienna jest na przykład historia o protestach uppsalskich studentów przeciwko żydowskim lekarzom szukającym azylu w Szwecji. W efekcie odmówiono im wjazdu do kraju.

Prawdopodobieństwo opisywanych wydarzeń jest cechą którą bardzo cenię w kryminałach. Nie lubię być traktowana jak dziecko. Tymczasem Mankell ma chyba niezbyt dobre mniemanie o rozsądku czytelników, skoro Giuseppe w plamach krwi na podłodze w miejscu zbrodni dostrzega... układ kroków tanga![6] Ręce mi opadły. Przypominam, że Larsson jest policjantem, a nie jurorem "You can dance". To jeszcze nie koniec. Złowieszczy motyw powraca - tym razem Stefan błyskawicznie odczytuje układ śladów w śniegu też jako schemat kroków tanga.[7] Nie muszę chyba dodawać, że jedna z kluczowych postaci to przybysz z Argentyny.

Od dziś zaczynam uważnie obserwować odciski butów pozostawione na różnych powierzchniach. A nuż trafi się walc angielski albo menuet. Może być mały problem z flamenco, bo polega na drobieniu w miejscu, a również z tańcem brzucha. Te taneczne symbole były tylko przygotowaniem do wielkiego finału: Stefan Lindman wysyła pocztówkę ze Szkocji, w której nonszalancko powiadamia Giuseppe, jak brzmi imię i nazwisko mordercy!  Zainteresowanych odsyłam na stronę 553, co oszczędzi im kilku/kilkunastu/kilkudziesięciu straconych dni.

Zwykle czytając kryminały Mankella, nawet te udane, odnoszę wrażenie, że kilkadziesiąt stron jest dodanych trochę na siłę. Tym razem słowny nadbagaż okazał się przynajmniej dwa razy większy. Powieść wydała mi się nudna, zupełnie nie czułam w niej magii, która każe nam łapczywie połykać książki od zmierzchu do świtu.

Na okładce "Powrotu nauczyciela tańca" umieszczono kawałek układanki. Puzzle pojawiają się w powieści w roli epizodycznej, co na pewno ucieszy ich miłośników. Symbolizują nie tylko mozolne poszukiwanie prawdy, ale też moje wrażenia z lektury tej powieści. Każdy element literackiej układanki jest udany: wykorzystanie motywu danse macabre, drobiazgowe portrety psychologiczne głównych bohaterów, chłodny i mroczny klimat, spore napięcie towarzyszące rozwiązywaniu zagadki. Jednak te elementy złożone w całość tworzą obraz zamazany i chwiejny. Kurcie Wallanderze, wróć!
___________________
[1] Henning Mankell, "Powrót nauczyciela tańca", tłum. Ewa Wojciechowska, Wydawnictwo W.A.B., 2011, s. 128.
[2] Tamże, s. 407.
[3] Tamże, s. 209. 
[4] Tamże, s. 213. 
[5] Tamże, s. 271-272.
[6] Tamże, s. 54.
[7] Tamże, s. 486.

Moja ocena: 3+

Henning Mankell

26 maja 2011

Internetowa Plaża Muszli - odcinek szesnasty

 Henri Lebasque, Dziewczynka z kwiatami, 1909

Majowe słońce praży, noce umila kląskanie słowików, w powietrzu zaczyna unosić się zapach wakacji. Zapraszam na kolejną plażową przechadzkę. Proszę, nie zapomnijcie parasolików. ;)
 *
U Pemberley orgia dzwoneczkowa! Uwielbiam te kwiaty i poczułam się jak w raju. Uwaga, osoby uczulone na odcienie fioletu zaglądają tam na własną odpowiedzialność! :) 
Lista miejsc, które chciałabym kiedyś koniecznie zobaczyć, wydłuża się w niepokojącym tempie.
*
W tym roku Buenos Aires ogłoszono Książkową Stolicą Świata. W ramach obchodów argentyńska artystka, Marta Minujin, stworzyła własną wersję wieży Babel. Zbudowano ją z około 30,000 książek z całego świata. Po zakończeniu wystawy zostaną ofiarowane bibliotekom.
*
Zapraszam do galerii zdjęć przedstawiających znanych aktorów w czasie lektury. Na dole jest lista nazwisk, gdyby ktoś miał problemy z identyfikacją. Ja w kilku przypadkach miałam spore.
Byłoby miło, gdyby ktoś skompletował taki zbiór fotografii z polskimi aktorami.
Tort na ostatnim zdjęciu może stanowić odpowiedź na pytanie: "Jaką urodzinową niespodziankę sprawić bibliofilowi?" :)
W roli prezentu może wystąpić efektowna koszulka z literackimi ornamentami. 
*
Postuluję, żebyśmy wzięli sobie do serca napis w księgarni  Common Good Books, w St. Paul, MN, USA. :)
*
W tematykę wiosenną wpisuje się ciekawy tekst o Emily Dickinson jako ogrodniczce. Jeśli prace w przydomowym ogródku wydadzą Wam się nieznośnie prozaiczne, pomyślcie o Emily z Amherst!

*
Artlitera przedstawia sugestywne reklamy czytnika. Nie posiadam i nie planuję zakupu, ale filmiki obejrzałam z przyjemnością.

*
Bynajmniej nie lansuję książkowej mizantropii, ale przyznać muszę, że od czasu do czasu czuję się podobnie. :)
 *
Kończę tradycyjnym przeglądem fraz z wyszukiwarek. Przez kilka tygodni obserwowałam zanik ciekawych przypadków, ale ostatnio znowu coś drgnęło. Raczej nie przebiję tego, co u siebie niedawno znaleźli Sygryda i Zacofany w lekturze, ale podzielę się znaleziskami. 
Oto najnowsze zdobycze, pisownia jak zawsze w pełni oryginalna:
lektura bromba skrót
motto: :trwaj, chwilo, jesteś piękna".
jakom tajemnice kryje piramida hopsa
co robia gimnazjalistki w wolnych chwilach
gra rajski kurort
streszczenie czytanki "bądż uczciwy"
ugryzienie joseph Conrad
flaming symbolika
rilke+sylfida
tiger łuc biografia
do ogrodu rękawiczki w kwiaty bradleys
birthday penguin
bawełna+south+maid
Chwili głębszego zastanowienia wymagało uświadomienie sobie, że  tiger łuc to najprawdopodobniej Tiger Woods. :)
Machając na pożegnanie rękawiczkami w kwiaty, donoszę, że tym razem nagrodę otrzymuje wpis streszczenie czytanki "bądż uczciwy".  Za uczciwość. :)

23 maja 2011

Józef Ignacy Kraszewski, "Dziennik Serafiny"

 

Miłość jest rzecz niezdrowa, 
czyli rękopis znaleziony w parku

Przez wiele lat żyłam w kłamstwie, nie mając o tym zielonego pojęcia. Uważałam  Kraszewskiego za kostycznego dziejopisa, autora tyleż płodnego, co nudnego. Onieśmielała mnie też jego surowa fizjonomia na zdjęciach. Moje serce nie drgnęło nawet kilka lat temu w czasie zwiedzania dworu autora "Starej baśni" w Romanowie , choć trzepotało nerwowo, bo w drodze wyjątku pozwolono nam wejść do muzeum z jamniczką i bałam się, że skala dywany i parkiety, co na szczęście nie nastąpiło.

Dwie przeczytane niedawno, zajmujące recenzje Śmietanki Literackiej sprawiły, że mój światopogląd w kwestii Kraszewskiego zadrżał w posadach. Szczególnie zaciekawiły mnie "Cześnikówny", choć i "Kamienica w Długim Rynku" też wydała się warta lektury. W międzyczasie zaopatrzyłam się w literacką przystawkę, która miała albo zaostrzyć mój apetyt na prozę Kraszewskiego, albo skutecznie mnie od niej odstręczyć. To był "Dziennik Serafiny" z 1876 roku, powieść obyczajowa. Po kilku stronach wpadłam jak śliwka w kompot! Co ciekawe, kompot wcale nieprzesłodzony, a dość smakowity.

Książka zaczyna się jak typowa powieść dla panienek.  Tytułowa Serafina okazuje się rezolutną osiemnastolatką, która z niechęcią pobiera nauki na pensji we Lwowie. Postanawia prowadzić dziennik. Będzie "ślicznie... miło... przedziwnie..."[1] Gdyby żyła w naszych czasach, miałaby zapewne "milusi i fajniusi" blog. Jednak Serafina posiada tylko zszyty niebieską wstążką kajet. To w nim zapisuje swoje myśli i wspomnienia.

Niepostrzeżenie "Dziennik Serafiny" przeobraża się w antypowieść pensjonarską oraz antyporadnik na temat wychowania. Serafina stopniowo daje się poznać jako osóbka wyrachowana, cyniczna, z lodowato skalkulowanymi planami życiowymi. Imię bohaterki dobrane jest na zasadzie sarkastycznego kontrastu - sprytna materialistka zdecydowanie nie ma nic wspólnego z istotami niebiańskimi.

Świat wartości Serafiny opiera się na nihilistycznej atrofii uczuć. Mężczyźni są po to, by nimi zręcznie manipulować za pomocą atrybutów niewieściej urody. "Trzeba ich trzymać surowo..."[2] Wszelkie związki uczuciowe są wykluczone: "Wiemy wszystkie, że miłość jest zabawką tylko i że się na serio brać nie powinna..."[3] Zaangażowanie w ogóle nie wchodzi w rachubę: "nie ma nieszczęśliwszej kobiety nad tę, która nie jest panią swego serca."[4] Liczą się tylko pieniądze i pozory: "w świecie wszystko na formach polega"[5] Uczucia wyższe? "Miłość do niczego nie prowadzi, miłość jest rzecz niezdrowa, nietrwała... pozbawiona rozumu, niepokoi... niech Bóg nas od niej broni".[6] Dość szokujące wyznania jak na dziewiętnastowieczną panienkę.

Tematem przewodnim zwierzeń dziewczyny są plany matrymonialne, jakie snują będący w separacji rodzice. Matka usiłuje ją wyswatać z upośledzonym niedołęgą. Ojciec z wpływowym mężczyzną pięćdziesięcioletnim. Jest jeszcze przystojny młodzian, pan Opaliński, ubogi agronom pochodzenia szlacheckiego. Kto stanie u ołtarza z nadobną Serafiną? Oczywiście tajemnicy nie zdradzę, ale przygotujcie się na nie zawsze miłe niespodzianki. "Dziennik Serafiny" dowodzi, że życie dość brutalnie weryfikuje nasze poglądy na świat i ludzi.

Kraszewski miło zaskoczył mnie poczuciem humoru i ironicznym, satyrycznym dystansem. Świat uczuć nastolatki - dość nietypowej! - odmalowany jest barwnie i ze swadą, a dla scharakteryzowania głównej bohaterki autor wykorzystał nawet interpunkcję - lekko manieryczny sposób wysławiania się Serafiny ilustrują na przykład liczne wielokropki. Podobały mi się wyraziste portrety postaci, nawet epizodycznych (chociażby pani Celestyna lub Miss Bomburry) i raczej nieszablonowe jak na tamte czasy zakończenie. Książka jest świetnym źródłem wiedzy na temat ówczesnego świata i obyczajów. Ciekawa wydała mi się też obecność dwojga narratorów: literata, który w czasie pobytu w Vichy przypadkiem znalazł rękopis w parku oraz samej Serafiny, której dziennik poznajemy. Kraszewski całkowicie powstrzymuje się od oceny bohaterów, ale widzimy, że w zdecydowanej większości, z Serafiną włącznie, zostali przedstawieni karykaturalnie. Są antytezą normalności i zasad moralnych.

Nie przypadły mi natomiast do gustu - na szczęście dość rzadkie - wydarzenia melodramatyczne i chwilami nienaturalny styl ("czuję, że mi się w głowie szał rodzi, że... po niej chodzą myśli pstre, dzikie, czarne jak noc, ogniste jak błyskawice, cuchnące jak wyziew zgnilizny..."[7]. Uprzedzam też, że to nie jest powieść, która podejmuje wielkie wyzwania intelektualne, czy odkrywa nowe rejony wiedzy o człowieku. Jej głównym celem jest bystra i konkretna obyczajowa obserwacja.

Ogromną radość sprawiło mi natomiast obcowanie z piękną, staroświecką polszczyzną, tak inną niż współczesna nowomowa w mediach. Delektując się urokami języka Kraszewskiego, przypomniałam sobie o ciekawej akcji pod hasłem "Save the Words", niedawno rozpoczętej w Wielkiej Brytanii. Redaktorzy Oxford University Press stwierdzili, że z angielskiego bezpowrotnie znika coraz więcej słów. Żeby temu przeciwdziałać, zachęcają Brytyjczyków do "adopcji" wymierających wyrazów (Adopt-a-word). Opiekun stara się wybrane słowo stosować jak najczęściej (na przykład grając w Scrabble, w listach, SMS-ach, mailach, graffiti, itd). Wydaje mi się, że polszczyźnie przydałaby się podobny projekt. W "Dzienniku Serafiny znalazłam wiele wyrazów, - niektóre nader urokliwe! - których już raczej nie uświadczysz w naszej mowie. Oto garść przykładów:
turniura
kosooka
ostrowidz
admirować
nocja
procedencja
brawować
inkarnacja
rekluzja
dyspensować się
ordynaryjny
asindźka
uprowidować się
dziewosłęby
fascynator
parasolik
konfesata
Jeśli ktoś miałby ochotę przygarnąć któreś słowo, bardzo proszę. :) W kwestii graffiti polecam jednak ostrożność, aby nie narazić się służbom porządkowym.

W powieści Kraszewskiego znalazłam też przykłady wyrazów, które nadal funkcjonują, ale zmieniły znaczenie (na przykład statysta - mąż stanu, polityk; roztargnienie - rozrywka, przyjemność; nie rozpaczać - nie tracić nadziei). Czasami te modyfikacje prowadzić mogą do nieporozumień. Fragment, gdy wujcio "żartował sobie i baraszkował ze służącym... to jego genre..."[8], brzmi dziś dwuznacznie. :) Urocze wydało mi się natomiast zdanie: "muzyka jest dla niej potrzebą duszną" [9]. Wszystko wskazuje na to, że  dla mnie potrzebą duszną staje się czytanie kolejnych powieści Kraszewskiego.
_______________
[1] Józef Ignacy Kraszewski, "Dziennik Serafiny", Zrzeszenie Księgarstwa, 1987, s. 10.
[2] Tamże, s. 12.
[3] Tamże, s. 11.
[4] Tamże, s. 15
[5] Tamże, s. 20. 
[6] Tamże, s. 159.
[7] Tamże, s. 167.
[8] Tamże, s. 27.
[9] Tamże, s. 73.

Moja ocena: 4+

Tekst "Dziennika Serafiny" dostępny jest bezpłatnie tutaj.

Józef Ignacy Kraszewski

22 maja 2011

Dlaczego?

Bardzo dziękuję Emocji (Mam pytanie...) za zaproszenie do zwierzeń na temat tytułu mojego bloga. 
W moim przypadku opowieść jest krótka i bardzo zwyczajna. Słowo Lirael, które oczywiście zobaczyłam na okładce książki, bardzo mi się spodobało i mocno zapadło mi w pamięć. Trudno mi wyjaśnić, dlaczego. Najwyraźniej zagrała podświadomość. :)
Lubię je w wersji i mówionej, i pisanej. Przepadam za ładnymi czcionkami - ta na okładce książki "Lirael" w moim odczuciu taka właśnie jest.
Być może zaskoczy Was fakt, że trylogii Nixa jeszcze nie czytałam, choć ją mam od dawna. Mam nadzieję, że moja literacka patronka nie jest postacią szczególnie irytującą. :) Wiem, że była bibliotekarką, co wróży dobrze. Istotną rolę w jej życiu odegrało niejakie Podłe Psisko (Disreputable Dog), co też brzmi ciekawie. :)
Lektury w tytule bloga pojawiły się po to, by podkreślić książkowy charakter blogowych zwierzeń.
Oczywiście będzie mi bardzo miło, jeśli Wy też zechcecie napisać o genezie tytułów Waszych blogów, u siebie lub w komentarzu. 
Udanego i słonecznego nowego tygodnia!

21 maja 2011

Chuck Norris, "Autobiografia"

 Omlet małojajeczny
Według Hillaire Belloca  autobiografie, podobnie jak omlety, dzielą się tylko na dwie kategorie: wspaniałe i nie do zniesienia. Niestety, książka Chucka Norrisa zalicza się do tej drugiej grupy. Omlet jest niedosmażony. Poza tym zabrakło w nim kilku istotnych składników i przypraw.

O tajemniczych okolicznościach, w jakich ta unikatowa publikacja trafiła w moje ręce, drobiazgowo pisałam tu i tu. Jeszcze raz dziękuję Wam za wsparcie psychiczne w dramatycznych chwilach. Pechowa przesyłka powędrowała do Olsztyna i mam nadzieję, że wstrząsany dreszczami wzruszenia pan Tomasz  już przegląda nowe nabytki.

Figiel losu okazał się jeszcze bardziej przewrotny niż sądziłam: czytając książkę o bohaterze setek dowcipów, nie uśmiechnęłam się ani razu. Mam tu na myśli uśmiech radosny, refleksyjny, szyderczy, głupawy, rozmarzony, etc. Absolutnie żaden nie zagościł na mojej twarzy. To była chyba najbardziej mdła, wyprana z uczuć i pozbawiona wyrazu autobiografia, jaką kiedykolwiek czytałam. Wymagało to pewnego wysiłku ze strony aktora i jego asystenta, bo koleje losu Chucka to gotowy scenariusz filmu akcji.

Historia życia Norrisa to kolejny wariant amerykańskiej opowieści "from rags to riches". Chuck wywodzi się z bardzo biednej rodziny. Jako dziecko mieszkał w przyczepie campingowej, zbierał puste butelki i złom. Nie miał zabawek - w roli żołnierzyków i kowbojów występowały spinacze do prania. Miał brutalnego ojca alkoholika, który młodszego syna nazwał Wieland na cześć ulubionej marki piwa, i wspaniałą matkę.

Zainteresowanie sztukami walki Norris zawdzięcza głównie koledze, który mu dokuczał w szkole. Znajomy dorosły wypowiedział słowa, które nie mają nic wspólnego z pedagogiką, lecz skierowały życie Chucka na nowe tory: "Synku, najwyższy czas, żebyś bił się z tym chłopcem"[1]. Tak rozpoczęła się błyskotliwa kariera Norrisa.

Nie da się ukryć, że Strażnik Teksasu ma dość rozbujałe ego. Stwierdza o sobie bez ogródek:
"Myślę, że Jezus w podobny sposób okazywał kontrolowaną siłę." [2]
"Moje spojrzenie sprawiło, że że osoba rzucająca mi wyzwanie wycofywała się."[3]
W "Autobiografii" Chuck dyskretnie sygnalizuje, że jego przyjaciele to elita (między innymi Bruce Lee, George W. Bush, Steve McQueen, etc).

Zaletą książki jest na pewno naturalność i bezpośredniość Norrisa. Niestety, czasami popada w ton mentorski:
"Istnieją trzy elementy niezbędne do odniesienia sukcesu: rozumowy, psychologiczny i fizyczny". [4]
"Nie możesz bez końca uciekać od swojego strachu. Musisz stawić mu czoło."[5]
Rzeczą niepojętą jest dla mnie to, że ten melancholijny, ambitny pan w kapeluszu stał się przedmiotem setek żartów o wymiarze międzynarodowym. Żałuję, że w żaden sposób nie komentuje tego w swojej "Autobiografii".

Kiedy Chuck Norris w zmysłowym półobrocie znikał w kopercie zaadresowanej do olsztyńskiego pana Tomasza, poczułam ulgę. Lektura jego "Autobiografii" nie była może teksańską masakrą piłą mechaniczną, ale polecam ją tylko zagorzałym miłośnikom gwiazdora.
_____________
[1] Chuck Norris, Autobiografia, Na przekór wszystkiemu, współpraca Ken Abraham, tłum. Krzysztof Tanewski, Agata Kulczyńska, Polski Instytut Wydawniczy Erica, 2006, s. 25.
[2] Tamże, s. 132.
[3] Tamże, s. 131.
[4] Tamże, s. 77.
[5] Tamże, s. 25.

Moja ocena: 2

17 maja 2011

Chuck, Talmud i Palestyna, czyli Private Investigations

Dziękuję Wam za zainteresowanie tajemniczą przesyłką i próby rozwikłania zagadki. Ja też poczułam detektywistyczny zew.
Zgodnie z Waszymi zaleceniami najpierw poddałam książki analizie organoleptycznej, stwierdzając z ulgą, że nie stwierdzam na nich substancji łatwopalnych, wybuchowych, trujących, żrących i cuchnących.
Następnie przekartkowałam otrzymane tomy w poszukiwaniu jakichś wskazówek, zaznaczonych wyrazów, mapy Wyspy Skarbów, etc. Nic z tego. Mapy były w książce o Palestynie, ale dotyczyły wykopalisk. 
Potem poddałam wnikliwej obdukcji kopertę. Ku mej radości pieczątka z nazwiskiem i adresem mitycznego pana Tomasza bezwstydnie zdradzała również jego numer telefonu, NIP i REGON. Z bijącym sercem zadzwoniłam i uzyskałam klucz do zagadki. Otóż nastąpiła pomyłka. Przesyłka miała powędrować do Olsztyna, a trafiła do Lublina. Pan sprzedający książki, u którego jak się okazało coś kiedyś kupowałam, pomyłkowo napisał mój adres i stąd całe zamieszanie. Przyjdzie mi się rozstać z Chuckiem, którego będę musiała jutro rano wyekspediować w dalszą podróż, bo pan z Olsztyna, również Tomasz, który na niego czeka, jest podobno rozwścieczony. To optymistyczne, że istnieją ludzie o tak wszechstronnych zainteresowaniach.
Pan Tomasz toruński po moim telefonie dzwonił trzykrotnie z serdecznymi przeprosinami i wielką prośbą o przekazanie książek do prawowitego właściciela, bo zależy mu na udobruchaniu rozjuszonego olsztyńskiego pana Tomasza. Ma rację. Z osobą, która czyta książki o Chucku Norrisie, lepiej nie zadzierać.
Dziś wieczorem mam więc ostatnią szansę skorzystać z daru losu i zapoznać się z autobiografią bożyszcza tłumów. Uczynię to, łykając łzy wzruszenia i słuchając Private Investigations...
Następny post być może już z Teksasu.

16 maja 2011

Komedia omyłek, czyli tajemniczy opiekun

Dziś po pracy rączo pokłusowałam na pocztę. Byłam w nastroju błogim, bo odebrałam książkowe przesyłki. Uwielbiam moment rozrywania papieru, odklejania taśmy, otwierania koperty. Często w zdumienie wprawia mnie kreatywność pakujących. Tym razem czekała mnie ciekawsza niespodzianka. 
Oto co znalazłam w jednej z kopert:
Zestaw zrobił na mnie wstrząsające wrażenie Jestem przekonana, że autobiografia Chucka Norrisa obfituje w sensacyjne wyznania, archeologia Palestyny jest fascynująca, a mądrości Talmudu głębokie, jest jednak mały problem: ja tych książek nigdy nie zamawiałam.
Nie mam pojęcia, dlaczego do mnie trafiły wprost z Torunia. Żeby jeszcze zaplątały się pomiędzy nie jakieś pierniczki... 
Tajemniczy sponsorze, serdecznie dziękuję Ci za hojny dar, ale naprawdę nie wiem, czym sobie nań zasłużyłam.
Przypuszczam, że jest to pomyłka i ktoś szlocha po nocach oczekując na zamówione książki, które niesłusznie wylądowały u mnie.
Postaram się sprawę jak najszybciej wyjaśnić. Nie muszę dodawać, że nazwisko pana Tomasza, który szczodrobliwie nadał do mnie tę przesyłkę, nic mi nie mówi. 
Uwaga! Jeśli ktoś z Waszych znajomych wykazuje oznaki depresji wywołane jałowym czekaniem na autobiografię idola, powiedzcie mu, że książka jest w dobrych rękach.
...Mam nadzieję, że cały tydzień nie upłynie w oparach absurdu. :)

14 maja 2011

Jurajska wyprawa

Wycieczka jest już tylko miłym wspomnieniem. Bardzo dziękuję Wam za pamięć i życzenia udanego wyjazdu. Skuteczność niemalże stuprocentowa. :)
Piękna pogoda nie opuściła nas ani na chwilę. Z podróży do Podlesic zapamiętałam przede wszystkim rozsłonecznione kwitnącym rzepakiem pola. Zapomniałam, że wyglądają aż tak ładnie. W autokarze natomiast stokrotka rosła polna, a sokoły szczęśliwie omijały wszelkie przeszkody naturalne. Działo się to jednak sporadycznie i niemrawo - zwyczaj zbiorowych śpiewów w czasie wycieczek zanika prawie całkowicie.
W Jurze Krakowsko-Częstochowskiej nigdy wcześniej nie byłam. Zachwyciło mnie morze zieleni aż po horyzont i gdzieniegdzie mlecznie srebrzące się skały. Wyglądają jak samotne statki. 
Stadko nie nastręczało większych problemów. W przeciwieństwie do pana przewodnika, który nas dwukrotnie zgubił, w tym raz w nocy w lesie w czasie podchodów, więc czuliśmy się jak bohaterowie serialu "Lost", którego nawiasem mówiąc szczerze nie cierpię. 
Jedynym akcentem literackim tego wyjazdu był przejazd przez Nagłowice. :)  
Uczniowie spisali się na medal. Jurni gimnazjaliści w Jurze - to byłoby nieciekawe. Jednak sprawiedliwość dziejowa każe napomknąć o dyskusjach po świt, połączonych z innymi "odgłosami paszczowymi" i tupotem małych (?) stóp. :)
W czasie wycieczki udało mi się zrobić trochę zdjęć:

9 maja 2011

Ogłoszenie (raczej drobne)

Jutro wyjeżdżam ze swoją I "c" na dwudniową wycieczkę do Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Mam nadzieję, że "stadko" nie będzie sprawiało tzw. kłopotów wychowawczych, a pogoda okaże się sprzyjająca. :)
Wyruszamy we wtorek wcześnie rano, a wracamy w środę późnym wieczorem. Na dostęp do komputera i internetu nie liczę, więc proszę o usprawiedliwienie wielkiej ciszy, która z mojej strony tu zapanuje. :)
Po powrocie postaram się jak najszybciej nadrobić blogowe zaległości. Do zobaczenia wkrótce!
Okiennik Wielki,  Jura Krakowsko-Częstochowska

7 maja 2011

Redmond O'Hanlon, "W sercu Borneo"

Tropikalne tropy nosorożca
Przez kilka majowych wieczorów w wyobraźni wędrowałam w towarzystwie naukowca, Redmonda O'Hanlona i poety, Jamesa Fentona, po dżungli Borneo. Wycieczka była pouczająca, wyspa mnie oczarowała, czego niestety nie mogę powiedzieć o stylu opowieści i osobowości jej autora.

O'Hanlon jest człowiekiem nietuzinkowym, co zresztą sugeruje jego fizjonomia na zdjęciach. Moim zdaniem wygląda jak postać żywcem wyjęta z powieści Dickensa. :) Jeden z przyjaciół twierdzi, że jego tragedia polega na tym, że urodził się dwieście lat za późno. To osoba delikatnie mówiąc ekstrawagancka, o czym świadczy na przykład fakt, że w domu trzyma na półce słój z kawałkiem zwęglonej stopy przyjaciela, który wiele lat temu popełnił samobójstwo. Bogate wnętrze O'Hanlona poznałam nieco bliżej dzięki obszernemu  artykułowi w Guardianie. Z książki "W sercu Borneo", będącej owocem wyprawy na egzotyczną wyspę,  wyłania się bowiem obraz zgoła inny. 

To, co raziło mnie najbardziej, to poziom dowcipów. W nocie wydawcy na okładce czytamy o "specyficznym poczuciu humoru". W praktyce oznacza to uporczywie powracające żarty, w których naukowiec ostentacyjnie kreuje się na wyluzowanego macho w kiepskim stylu, ciągle sączącego guinnessa i dowcipkującego o swoich pierwszo- i drugorzędowych cechach płciowych. Autor tłumaczy, że w warunkach ekstremalnych nawet "kiepski żart, w najgorszym możliwym stylu, wydaje się niezwykle śmieszny"[1]. Na pewno taki humor działa na eksploratorów rozluźniająco, ale czytelników niekoniecznie zachwycają terapeutyczne sprośności. Nie rzucił mnie również na kolana sposób potraktowania w książce tubylców, z których gościnności i przychylności O'Hanlon i Fenton czerpali pełnymi garściami. Zostali sportretowani jako osoby po prostu śmieszne.

Głównym celem wyprawy w górę rzeki Baleh i na górę Tiban było poszukiwanie białego nosorożca. Oczywiście nie zdradzę, czy misja zakończyła się powodzeniem. Zainteresowanych pointą odsyłam na stronę ostatnią. Spodziewałam się bezkrwawego wariantu "Moby Dicka", tymczasem autor sprawił mi niespodziankę.

O skali niebezpieczeństw grożących uczestnikom ekspedycji na Borneo świadczyły już przygotowania do wyjazdu. Wysłuchiwali następujących przestróg: "Wyda się wam, że to już koniec świata. Nie będziecie mogli oddychać. Nie będziecie mogli ruszyć ręką, zrobić kroku. A po dwóch tygodniach przywykniecie. Kiedy raz znajdziecie się w prawdziwej dżungli, nie będziecie chcieli z niej wyjść."[2] W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy miała miejsce ta wyprawa, Borneo było miejscem tajemniczym i groźnym. Niektóre rejony stanowiły białe plamy na mapie. Książka opowiada o trudach wyprawy i egzotycznych urokach tego miejsca.

Bibliofilom sprawi przyjemność postać przyjaciela O'Hanlona. James Fenton to poeta, klasyczny przykład intelektualisty, który  znalazł się w warunkach ekstremalnych. Widzimy go jak pokryty motylami czyta "Nędzników", sam wyglądając dość nędznie.[3] Jeden z rdzennych mieszkańców Borneo, Leon, dzieli się z O'Hanlonem obserwacją: "Ty i Dżems, wy nie zwyczajni człowiek. Dżems zawsze czytać książki."[4] A w czasie tropikalnej, bezsennej nocy w dżungli, dręczeni przez owady wędrowcy prowadzą niekończące się rozmowy o literaturze. Na pytanie, w jakim pomieszczeniu chciałby teraz być,  James odpowiada bez wahania: "W bibliotece. Mojej własnej ogromnej bibliotece."[5] W innym miejscu Redmond wspomina:
"Rozmawialiśmy o książkach, które włączylibyśmy do naszych księgozbiorów; dyskutowaliśmy nad rozplanowaniem biblioteki: nie umieliśmy się zdecydować, czy półki na książki powinny stać we wnękach, bo może w takim układzie złote litery wytłoczone na grzbietach oprawnych w skórę woluminów, połyskujące w przyćmionym świetle ognia na kominku, nie wywierałyby dostatecznego wrażenia. Czy dębowe półki powinny sięgać do sufitu, czy też powinniśmy zostawić nieco miejsca na powieszenie jakiegoś Starego Mistrza? Graliśmy w grę "kto co czytał?" I jak dużo z tego pamiętał? - A kiedy - zainteresował się James - zaglądałeś po raz ostatni do Ariosta? - Gawędząc zapominaliśmy o nieznośnym swędzeniu."[6]
Redmond O'Hanlon odwołuje się też do Josepha Conrada - wnętrze Borneo było dla niego jądrem ciemności, siedzibą "pradawnej ludzkości".[7] Nawiasem mówiąc jedna z najważniejszych prac naukowych O'Hanlona została poświęcona Conradowi i Darwinowi.

W czasie lektury "W sercu Borneo" przeszkadzał mi trochę nadmiar cytatów. Niewiele opisów zwierząt i roślin napisał sam O'Hanlon. Oczywiście zawsze podawani są autorzy, a na końcu książki znajdziemy obszerną bibliografię (ponad cztery strony maczkiem!), która robi dość zabawne wrażenie w kontekście tak żartobliwej i lekkiej opowieści. Miłym akcentem są natomiast czarno-białe ilustracje Katarzyny Kariny Chmiel i pomocne mapki.

Egzotyczna podróż dobiegła końca. Opowieści o krwiożerczych instynktach tubylców okazały się przesadzone. Kuchni borneańskiej natomiast zdecydowanie nie polecam: "garnek wydychał ciepły i stęchły odór specjalnie dla nas przygotowywanego tłustego gulaszu z warana. Przypominało to nieco zapach, jaki się wyczuwa w ustach, kiedy dentysta otwiera zepsuty ząb".[8] Borneo jest miejscem wyjątkowym nie tylko dlatego, że zachwyca niezapomnianymi widokami, ptactwem, owadami, przebogatym królestwem przyrody, ale pozwala też odbyć podróż w czasie, cofnąć się w odległą przeszłość ludzkości i Ziemi.
____________
[1] Redmond O'Hanlon, "W sercu Borneo", tłum. Ewa Adamska, Prószyński i S-ka, 1996, s. 52.
[2] Tamże, s. 16.
[3] Tamże, s. 71.
[4] Tamże, s.110.
[5] Tamże, s. 138.
[6] Tamże, s. 138-139.
[7] Tamże, s. 168.
[8] Tamże, s.103.

Moja ocena: 3+


 

5 maja 2011

Internetowa Plaża Muszli - odcinek piętnasty


Ciekawostka dla uzależnionych od literatury miłośników perfum. Oto nowość Karla Lagerfelda: Paper Passion, która ma być sprzedawana w książce w twardej okładce. Niestety w książce wydrążonej. :(
Projektant jest wielkim admiratorem literatury. Niedawno w czasie internetowej przechadzki plażowej podziwialiśmy jego bibliotekę, która liczy trzysta tysięcy pozycji.
Trochę zdziwiło mnie to, że woń Paper Passion ma być nie tylko papierowa, ale również "tłustawa". 
To miłe, że zapach starych książek aż tak przyciąga.
Inne perfumy przeznaczone dla książkoholików to na przykład Demeter Paperback, Zadig & Voltaire Tome 1,  In the Library CB I Hate  oraz Penhaligon's Hammam Bouquet.
Sądzę, że większość fanów literatury po przeliczeniu ceny tych ekstrawaganckich aromatów na książki, zdecydowanie wybierze zakupy w księgarni, by w czasie lektury radośnie, a w dodatku bezpłatnie napawać się zapachem czytanego tomu. :)
Karl Lagerfeld na tle swojego księgozbioru
Z cyklu Urządzamy wnętrza dla miłośników literatury zajmowaliśmy się już salonami, bibliotekami i sypialniami. Dziś nadeszła pora na... łazienkę. :)
 
I wariant dla czytelników luksusowych:
*
Jeśli planujecie spędzić popołudnie z książką Jane Austen, tutaj znajdziecie specjalnie przygotowany na taką okoliczność zestaw utworów muzycznych, który ma uczynić lekturę jej książek jeszcze przyjemniejszą.
Ciekawy pomysł, choć dla mnie te fragmenty są trochę za krótkie. Miło byłoby stworzyć muzyczne patchworki pasujące do różnych autorów, choć jestem przekonana, że każdy czytelnik zaproponowałby coś innego. :) Ja zresztą wolę czytać w ciszy. A Wy?
*
Na zakończenie coś dla miłośników list. Tutaj zapoznacie się z zestawieniem 73 sposobów udoskonalenia stylu. Proszę, zwróćcie uwagę na punkt pierwszy. ;)
*
Dziękuję za kolejną wspólną niespieszną przechadzkę. Wiem, pogoda nie jest najlepsza, ale nam przecież deszcze niestraszne. :)

2 maja 2011

Honoriusz Balzac, "Lilia w dolinie"

Sen o dolinie
Cytat z "Domu pod kotem z rakietką" przytoczony niedawno przez Zacofanego w lekturze i recenzja Montgomerry sprawiły, że poczułam wzmożony apetyt na prozę Balzaka. Tym razem wybór padł na danie jarskie - "Lilię w dolinie".

Jeśli czytaliście moją recenzję "Eugenii Grandet", być może pamiętacie brak entuzjazmu. Tym razem było lepiej. Odnosiłam wrażenie, że pisanie "Lilii w dolinie" sprawiło Balzakowi autentyczną przyjemność. Powieść oparta jest na wątkach autobiograficznych, nasycona emocjami. Historia nieszczęsnej Eugenii sprawiała wrażenie pracowicie wykonanego zadania, w które bardziej zaangażowany był intelekt niż serce. Bohaterowie "Lilii w dolinie" odmalowani zostali z pasją i wzruszeniem, bez chłodnego, badawczego dystansu, jaki zapamiętałam z poprzedniej książki. 

Sądzę, że dużą rolę w lepszym odbiorze tej powieści Balzaka w moim przypadku odegrało tłumaczenie. Tym razem autorem przekładu jest Julian Rogoziński. Zacofany w lekturze uświadomił mi, że to jest TEN Julian z "Lali" Dehnela! :) "Figlarny puszek omdlewał wzdłuż jej policzków i na mocno sklepionej szyi, zatrzymując światło, które tam jedwabniało."[1] - ten fragment mnie wprost zauroczył. I jeszcze "musnąwszy jędrny jaśmin jej skóry".[2]

Dużą rolę w "Lilii w dolinie" odgrywa przyroda. Jej opisy są plastyczne, odzwierciedlają stan uczuć bohaterów i silnie działają na wyobraźnię: "długa wstęga wody rozsłonecznionej, szemrzącej między zielonymi brzegami, linie topól zdobiących swą powiewną koronką tę dolinę miłości, dąbrowy przeplecione winnicami na wzgórzach okolonych rzeką w sposób tak rozmaity, i te horyzonty zamglone, niknące wśród malarskich kontrastów."[3] Do tej pory znałam - i bardzo ceniłam! - Balzaka jako piewcę miast, tu pokazuje inne oblicze swojego talentu.

Mimo dużego wysiłku ze strony tłumacza są w książce fragmenty kiczowato liryczne, niczym cytaty z "Na ustach grzechu" Magdaleny Samozwaniec. Cóż, pamiętajmy, że to był rok 1836. Przypuszczam, że ówczesne czytelniczki omdlewały z rozkoszy czytając takie fragmenty:
Śnieg upadł po raz wtóry, opóźniając rozkwit ziaren posianych w mej duszy.[4]
Piękny ludzki kwiecie, który pieścisz moją myśl! [5]
Duszami naszymi miotały wstrząsy, które żłobią je pozostawiając niezatarty ślad.[6]
Moim zdaniem czas obszedł się z nimi dość okrutnie. Świetnie czyta się natomiast opisy wnętrz, na przykład jadalni w Clochergourde[7].

Podoba mi się nie tylko nawiązanie do symboliki religijnej (lilia), ale też do baśni i eposu rycerskiego (Henrieta porównana zostaje do damy wręczającej wieniec na zakończenie turnieju, mąż nazywa ją Blanką, bohaterowie poznają się na balu, Feliks wyrusza w pieszą wędrówkę, by odszukać ukochaną).

Autor zastosował ciekawą konstrukcję narracji: prawie cała książka ma formę listu do osoby, której imię i nazwisko poznajemy, natomiast jej rola w życiu Feliksa zostaje objaśniona na ostatnich stronach powieści. Narrator, Feliks, wplata w tę epistołę kilka listów otrzymanych od Henriety.  Zakończenie to zaskakująca odpowiedź Natalii de Manerville na otrzymaną korespondencję.

Po lekturze "Eugenii Grandet" zarzucałam Balzakowi powierzchowne portrety psychologiczne postaci. Tu jest lepiej, choć konterfekt Henriety pokryty jest warstewką lukru. Ukochana Feliksa była "lilią tej doliny, gdzie rosła niebu na chwałę, roztaczając wonie swych cnót"[8], natomiast Feliks mógłby stać się ozdobą każdej prezentacji maturalnej o typowym bohaterze romantycznym. Zaś hrabia de Mortsauf, psychopatyczny mąż tyran pastwiący się nad Henrietą sprawia wrażenie żywcem przeniesionego ze współczesnych nam skandynawskich kryminałów. 

Mimo potknięć jestem pod wrażeniem wiedzy psychologicznej autora, Rzeczy dla nas oczywiste, jak na przykład wpływ dzieciństwa na charakter i losy człowieka, w roku 1836 tak ewidentny chyba nie był. Balzac mówi nawet o "inteligencji uczuć"[9]. Czyżby chodziło o  inteligencję emocjonalną, termin modny w naszych czasach od niedawna? Natomiast tajemnicza choroba, która trawi Henrietę ewidentnie kojarzy się z zaburzeniami łaknienia: "żołądek jej zamknął się jakby i zrzuca wszelkie pożywienie, pod jakąkolwiek postacią by je podać" a to wszystko "z jakiejś nieznanej zgryzoty" [10].

"Lilia w dolinie" to opowieść o rozdarciu między miłością zmysłową a uduchowioną, o tym, że kochając kogoś można go śmiertelnie zranić. Balzac dość pesymistycznie diagnozuje problemy egzystencjalne: "Oto życie! Życie takie, jakim jest: wielkie zamysły, znikome urzeczywistnienia"[11]. Książka wywołała skandal obyczajowy. Już przy pierwszym spotkaniu na balu Feliks lubieżnie pokrywa pocałunkami obnażone plecy i ramiona Henriety! Czytelników musiała też bulwersować erotycznie wyzwolona lady Dudley.

Książkę wydała kolejna efemeryczna firma - Opolpress. Zrobiła to starannie, opatrując tekst przypisami, ale pogarda korektora wobec zasad ortografii ("Przejżawszy wszelkie tajniki gry")[12] nie pozwala zatracić się do końca w urokach tureńskiej doliny.

"Lilia w dolinie" jest romantyczną, ale i bardzo zmysłową opowieścią o miłości, a obserwacje autora chwilami zaskakują trafnością i aktualnością. To powieść z myszką,  ale zaskakująco żwawą.
___
[1] Honoriusz Balzac, "Lilia w dolinie", tłum. Julian Rogoziński, Opolpress, 1992, s. 40.
[2] Tamże,  s. 43.
[3] Tamże,  s. 29.
[4] Tamże,  s. 13.
[5] Tamże,  s. 181.
[6]  Tamże,  s. 95.
[7]  Tamże,  s. 50.
[8]  Tamże,  s. 29.
[9]  Tamże,  s. 10.
[10] Tamże,  s. 273.
[11] Tamże,  s. 298.
[12] Tamże,  s. 71.

Moja ocena: 4+
 Honoré de Balzac
Portert wykonany przez Louisa Boulangera.