29 listopada 2013

Apel i wielka prośba

Pani Stefania Wilczyńska. [Źródło]
„Pracuję w domu sierot trochę, a Korczak bardzo.”
Kiedy przeczytałam tę notkę na blogu Jeżanny, ogromnie się ucieszyłam. Pomysł nazwania warszawskiej ulicy imieniem Stefanii Wilczyńskiej, która przez wiele lat z pasją współpracowała z Januszem Korczakiem, wydał mi się wspaniały i popieram go z całych sił! Wprawdzie mam wątpliwości, czy pani Stefa byłaby zadowolona z zamieszania wokół swojej osoby, ale mało kto zasługuje na taki zaszczyt jak ona. Była wcieleniem skromności, nie lubiła publicznych wystąpień. Unikała patosu i wielkich słów, choć na co dzień robiła rzeczy wielkie. W Pismach wybranych Korczaka znalazłam jej list do Fejgi Lipszyc z 2 kwietnia 1940 roku, który mówi o niej więcej niż wielotomowe dysertacje:
Moja kochana, jesteśmy zdrowi. Pracuję w domu sierot trochę, a Korczak bardzo. Nie pojechałam, bo nie chcę jechać bez dzieci. Twoja Stefa.”[1]
W ubiegłym roku napisałam o pani Stefie. Cieszę się, że znowu mogłam oddać hołd tej niezwykłej kobiecie, składając podpis pod apelem Czy Warszawa uhonoruje Stefanię Wilczyńską? Was też z całego serca namawiam do poparcia pięknej inicjatywy, bo naprawdę każdy głos ma znaczenie. Można to zrobić w bardzo prosty sposób. Wystarczy wysłać maila ze słowem „POPIERAM” na adres: izrael.org.il@gmail.com Oprócz tego trzeba podać tylko imię i nazwisko, można też dopisać zawód i miejscowość, w której mieszkacie. Posiadacze kont na Facebooku mogą zrobić to tutaj. Blogerów bardzo zachęcam do umieszczenia u siebie notki na temat tego szlachetnego przedsięwzięcia. Napisanie kilku słów zajmie Wam parę sekund, a informacja o apelu będzie podziękowaniem za poświęcenie i oddanie wymykające się wszelkim ocenom. Jeśli chielibyście dowiedzieć się czegoś więcej o Stefanii Wilczyńskiej, polecam film Kochana pani Stefa autorstwa Fundacji im. prof. Mojżesza Schorra. Można go obejrzeć w całości tutaj.

Bez względu na to, czy akcja zakończy się sukcesem - oczywiście liczę na to, że tak! - cieszę się, że jest okazja, by wrócić myślami do pani Stefy, do jej pracowitości, dobroci. Dziwię się, że biografia pani Wilczyńskiej nie zainspirowała jeszcze żadnego pisarza, który zechciałby dociec, dlaczego dziewczyna z zamożnej żydowskiej rodziny porzuciła luksusy, wbrew protestom najbliższych przeprowadziła się do ascetycznej klitki w sierocińcu i postanowiła poświęcić swoje życie skrzywdzonym przez los dzieciom i być z nimi aż do końca. Nie wiedziała, że ten koniec  będzie nazywał się Treblinka.
Stefania Wilczyńska, matka sierot [Źródło]
Wpis Jeżanny sprowokował mnie do lektury Wspomnień o Januszu Korczaku. Szukalam wzmianek o pani Stefie i było ich naprawdę dużo. Zauważyłam, że w relacjach osób, które znały ją osobiście, powtarza się jak refren podziw dla jej dobrego serca, sumienności, schludności i zdolności organizacyjnych. Co ciekawe, tak właśnie odbierali panią Wilczyńską i mali podopieczni, i dorośli, w tym pedagodzy.

Jedna z wychowanek podkreśla, że Dom Sierot funkcjonował tak sprawnie jak szwajcarski zegarek. Utrzymywanie porządku i dyscypliny w dużej grupie to spore wyzwanie, a pamiętajmy o tym, że do Wilczyńskiej i Korczaka często trafiały dzieci, dla których normy społeczne i higiena były czystą abstrakcją. Tak zapamiętał panią Stefanię jeden z wychowanków, Samuel Gogol:
W moich wspomnieniach Dom Sierot to pani Stefa, a pani Stefa to Dom Sierot. Wzorowy porządek i czy­stość w całym domu — to jej zasługa, a nie tylko Kor­czaka. Byliśmy za mali, aby zrozumieć skomplikowane problemy Domu Sierot. Jeżeli chodzi o sprawy material­ne, głównie ona zajmowała się nimi. Żebym miał spodnie, żebym włożył pantofle — o to dbała pani Stefa. Nie mó­wiło się o tym, to było samo przez się zrozumiałe.[…]  Dom nie mógłby istnieć w takiej dobrej aurze bez tej niezwykłej Pani o poważnej twarzy.”[1]
Podobny portret opiekunki zachowała w pamięci Ida Merżan:
Doktora  czasem  trudno było złapać.  Zawsze  był zaję­ty. Stefa natomiast była z wychowankami i bursistami cały dzień. Wstawała przed wszystkimi i ostatnia kładła się spać. Nawet będąc chorą nie przerywała pracy, póki temperatura nie przekroczyła 38 stopni. Bała się wówczas nie o siebie,  lecz o dzieci.  Uczyła nas — bursistów — kąpania dzieci,  strzyżenia  włosów,  robienia  opatrunków. Wysoka, w czarnym fartuchu, z włosami ostrzyżonymi po męsku, zawsze uważna  i  czujna,  nawet  w  czasie  odpo­czynku pamiętała o każdym dziecku i bursiście. Podczas posiłków siedziała w takim miejscu, aby widzieć wszyst­kie dzieci. Nieraz wstawała od stołu, aby pouczyć nowe dziecko, jak należy trzymać chleb w ręku, łyżkę, czym wytrzeć rozlaną  zupę. W nocy wstawała, by  przykryć dzieci,  wysadzić  moczące  się, dowiedzieć się, dlaczego któreś jęczy przez sen.
Dom był pełen pani Stefy, czuliśmy wszędzie jej myśl, jej troskę. W szopce noworocznej urządzonej przez bur­sę w roku 1928 zaproponowaliśmy, aby do fartucha przy­wiązała sobie dzwoneczki, to ich dźwięk zawsze nam po­wie, skąd się zbliża...”[2]
Skończyło się tylko na zabawnym pomyśle, ale być może z tych dzwoneczkowych sygnałów ostrzegawczych byłby zadowolony również sam Stary Doktor: tutaj dowód na to, że pani Stefa w nim również budziła respekt. 

Świetne są fragmenty wspomnień dotyczące wzajemnych relacji Korczaka i Wilczyńskiej, a zwłaszcza uważne obserwacje dzieci, które na przykład dziwiły się, że Stary Doktor i pani Stefa nie zwracają się do siebie po imieniu tylko per pan i pani. Starsze dziewczynki podejrzewały, że pani Stefa potajemnie podkochuje się w Korczaku i były oburzone kompletnym brakiem rycerskich manier obiektu uczuć wychowawczyni. Ada Poznańska-Hagari wspomina:
Co się tyczy jego nieodłącznej towarzyszki, Stefy — była ona mu oddana całą duszą. Uwielbiała go i troszczy­ła się o niego, nawet o jego garderobę. Nie szczędziła swego życia dla niego. Dlatego też jej wpływ na Korcza­ka był ogromny. „Bez Stefy byłbym niczym — powie­dział kiedyś swemu przyjacielowi. Stefa stanowiła pomost do codziennych drobiazgów życia, ona też umiała „prze­tłumaczyć" jego myśli i teorie pedagogiczne na język praktyki i rzeczywistości.”[3] 
Ida Merżan ujęła to jeszcze bardziej dobitnie:
Pani Stefa miała w Domu pięćdziesiąt dziewczynek, tyluż chłopców i jedno starsze, najtrudniejsze, bo zbyt sa­modzielne dziecko — Korczaka.”[4]
Roman Beritsch, jeden z wychowawców, zwraca uwagę na to, co zapewne bywało przyczyną konfliktów miedzy panią Stefą a Korczakiem:

wybitną, „naczelną wychowawczynią" z powołania była Stefania Wilczyńska. Uważam, że marginesowe cza­sem traktowanie tej postaci w publikacjach o Korczaku wynika z niedoceniania jej roli w Domu Sierot. Korczak często postępował jak „dobry  wujaszek",   który   zawsze młodzieży   tylko   dawał,   niczego   nie   żądając.   Natomiast cała trudna funkcja organizowania codziennego życia Domu  w sposób  sprawny  spoczywała  na  barkach  pani Stefy. Funkcję tę wykonywała z niesłychanym oddaniem. Nie mogąc sobie pozwolić, żeby być „dobrą ciocią", była oczywiście mniej lubiana.”[5]
Doskonale obrazuje to historia o kaszy, opowiedziana przez Sarę Kremer.
Ja byłam dzieckiem nieco rozpieszczonym i nie znosiłam kaszy. Pani Stefa gniewała się na mnie. Kiedyś postawiła warunek: „Jeśli nie zjesz kaszy, nie dostaniesz mięsa". Ale ja nadal nie jadłam. Wtedy podszedł do mnie Korczak i powiedział: „Pozwól, że ci pomogę". I co zrobił? Sam zjadł kaszę, a mięso położył na kromce chleba i nie ustąpił, dopóki nie zjadłam do końca. Pani Stefa była twarda, a on pobłażliwy.[6]

 [Źródło]

Szkoda, że podopieczni Starego Doktora i pani Stefy nie mogli znać opowieści Tove Jansson. Myślę, że zapobiegliwa, praktyczna, troskliwa pani Stefa natychmiast skojarzyłaby się maluchom z Mamą Muminka. Na obrazie przedstawiającym dzieci w drodze na Umschlagplatz ma nawet podobną torebkę.
Dzieci Korczaka i pani Stefy szły do wagonów parami w odświętnych ubraniach. Każde miało swoją torebkę po­dróżną przewieszoną przez ramię. Na czele Korczak pro­wadził dwoje młodszych dzieci. Tak opowiadali ci, którzy widzieli ten niezwykły pochód. My — uczniowie pani Ste­fy — wiemy, że to ona przygotowała świąteczne ubran­ka i poleciła dzieciom ułożyć je na poręczach łóżek, a naj­lepsze buty postawić obok. Aby być każdej chwili goto­wym do wyjścia. Ona była organizatorem tego spokoju i porządku, z jakim dzieci szły w swoją ostatnią drogę.”[7]
[Źródło]
_____________________
[1]Janusz Korczak, Pisma wybrane, t. IV, wybór Aleksander Lewin, Nasza Księgarnia 1986, wklejka z ilustracjami.
[2]Wspomnienia o Januszu Korczaku, wybór i opracowanie Ludwika Barszczewska, Bolesław Milewicz, Nasza Księgarnia,  1981, s. 105. Podkreślenia moje.
[3] Tamże, s. 196
[4]Tamże, s. 207.
[5] Tamże, s. 202.
[6] Tamże, s. 46-47.   
[7] Tamże, s. 212. Relacja Idy Merżan.

26 listopada 2013

Cukierniczy potworek, orszaki i przebieranki (Blandine Le Callet, "Tort weselny")

Cukierniczy potworek, orszaki i przebieranki
„Ślub to taki spektakl, rozumiesz? Przedstawie­nie. 
My jesteśmy głównymi bohaterami, 
a goście są równocześnie statystami i widzami.[1]
Uwaga! Tytuł i okładka powieści Blandine Le Callet to tylko słodki kamuflaż. Tak naprawdę „Tort weselny” jest cierpki, a chwilami wręcz trudny do przełknięcia.

Poza tym nie wyglądał wcale jak ten na zdjęciu. Na nugatowym cokole piętrzyła się monstrualna wieża z ptysiów, tradycyjnie zwieńczona figurkami nowożeńców. Pan młody, Vincent, zastanawiał się nawet, „kto mógł wymyślić tak idiotyczne ciasto. Groteskową piramidę naznaczoną posrebrzonymi kryształkami cukru, listkami z pistacjowego opłatka i marcepanowymi różyczkami, cukierniczego potworka”[2]. Poza tym w  pretensjonalnym cieście dostrzegał wieloznaczny symbol.

Pomysł francuskiej pisarki nie był może szczególnie oryginalny - nie od dziś wiadomo, że literatura i wesela bardzo się lubią. Film i wesela zresztą też. Powieść Le Callet to relacja ze ślubu Bérengère i Vincenta, poprzedzonego długotrwałymi, drobiazgowymi przygotowaniami. 

Uroczystości oglądamy oczami różnych osób. Bohaterem każdego rozdziału jest ktoś inny, co czytelnikowi pozwala poznać nie tylko młodą parę, ale też rodziny i przyjaciół. Chociażby ośmioletnią Pauline, której rodziców pochłania głównie zarabianie pieniędzy. Księdza, któremu tajemniczy głos zadaje trudne pytania. Babcię panny młodej, którą rodzina zepchnęła na margines.
Scena z adaptacji filmowej Weselnego tortu, reż. Denys Granier-Deferre, 2009 r. [Źródło]
Blandine Le Callet nakreśliła sugestywny i bardzo krytyczny obraz czterech pokoleń zamożnej francuskiej rodziny. Portrety uczestników uroczystości nie są aż tak nihilistyczne jak w „Weselu” Smarzowskiego, ale naprawdę przygnębiają, choć na zewnątrz wszyscy wyglądają tak ślicznie, kolorowo i milusio.

Dominuje tonacja tragikomiczna, a ślub Bérengère i Vincenta, z góry zaplanowany jako wykwintny i zachwycający show, okazuje się powierzchowną maskaradą. Nie ma mowy ani o jakichkolwiek przeżyciach duchowych, ani o uczuciu, bo liczy się tylko forma i co ludzie powiedzą. Oto opinia jednego z uczestników matrymonialnej farsy à la française: „groteska, normalnie groteska. Naprawdę już nie może patrzeć na te wycudowane orszaki, na rytu­alne przebieranki”[3]. 

Uroczystość ma być perfekcyjnym, wytwornym, nieskazitelnym majstersztykiem. Nietrudno zgadnąć, że zdarzą się jednak niespodzianki. Niekoniecznie przyjemne. Narzeczeni są tak zafiksowani na detalicznym planowaniu imprezy, że nie dostrzegają istotnych problemów. Na przykład pogardy Bérengère wobec małej kuzynki Vincenta. Jej panicznego lęku o to, że obecność niepełnosprawnej umysłowo dziewczynki na ślubnych fotografiach kompletnie zepsuje efekt.

Nawet pistacjowymi listkami i marcepanowymi różyczkami nie udało się autorce zatuszować niedociągnięć. Powieść Le Callet czasem razi sporymi uproszczeniami i przejaskrawieniami. Książka pęka w szwach od nadmiaru postaci i problemów, a również drobiazgowych opisów kłopotów nękających bohaterów. Do jej konstrukcji niepokojąco pasuje ten opis tytułowego ciasta: „wygląda na to, że tort wniesiono za wcześnie: ptysie wilgotnieją i oklapują, karmel się rozpuszcza, wszystko spływa”[4]. Mimo lekkiego bałaganu oraz kilku irytujących postaci historia ślubu i wesela Bérengère i Vincenta wciąga od pierwszych stron.
________________
[1]Blandine Le Callet, Tort weselny, tłum. Bożena Sęk, Wydawnictwo Sonia Draga, 2011, s. 212.
[2] Tamże, s. 251.
[3] Tamże, s. 98.
[4] Tamże, s. 251.
Moja ocena: 4
Blandine Le Callet. [Źródło]

23 listopada 2013

Dla Ciebie

[Źródło]
Dla Ciebie
Jedna z moich bibliofilskich obsesji to dedykacje. Zawsze czytam je z dużym zainteresowaniem i lubię, kiedy zawierają coś więcej niż tylko imię szczęśliwca, któremu pisarz poświęcił swoją pracę. Choć pierwsze zdanie książki kusi i wabi, warto zatrzymać się na moment przy pamiątkowym wpisie. 

Kim są wybrańcy losu, upamiętnieni na zawsze w dedykacjach? Najczęściej to ukochana osoba, członkowie rodziny lub przyjaciele autora, którym dziękuje nie tylko za istnienie i uczucie, ale również za konkretne wskazówki. Z dedykacji dowiadujemy się na przykład, że gdyby nie Phyllis Eisenstein w Nawałnicy mieczy Martina prawdopodobnie nie pojawiłyby się smoki. 

W takich wpisach literaci czasem dziękują za pomoc i inspirację, oświadczając wręcz, że gdyby nie X, książka w ogóle by nie powstała. Tak właśnie rozpoczyna Tym razem serio Małgorzata Musierowicz. Muzą była Joanna Gromek-Illg.

Niektórzy autorzy wielokrotnie wymieniają tę samą osobę w różnych ksiązkach, jak na przykład Alan Bradley, który kolejne tomy przygód Flawii de Luce dedykuje żonie, Shirley, podobnie jak Francis Scott Fitzgerald dedykował swoje powieści Zeldzie.
Dedykacja w Wielkim Gatsbym F.S. Fitzgeralda.
Miły gest to zadedykowanie książki czytelnikowi. Zgrabnie i dowcipnie zrobił to chociażby Balzac w Fizjologii małżeństwa.
DEDYKACJA

Zwraca się twoją uwagę, czytelniku, na słowa (strona 52): „Człowiek o wyższym umyśle, dla którego książka ta jest przezna­czona...”.

Czyż to nie znaczy po prostu: „dla cie­bie”?

AUTOR[1]
Niekiedy autorem dedykacji jest bohater powieści. Przykład? Chociażby Przez ciebie, Drabie! Zofii Chądzyńskiej.
Czasem dedykacja jest nie tylko sympatycznym podziękowaniem, ale ma też tajną misję: zaintrygować czytelnika i sprawić, żeby lektura pochłonęła go tu i teraz. A robi się to na przykład tak jak Shirin Kader:
Temu, kto stał się częścią pewnej przepowiedni i każdym słowem tej książki.[2]
Czytając liczne dedykacje, zauważyłam, że często przewijają się w nich dwa motywy. Pierwszy to oczywiście miłość. 
Dla mojej żony, Laurie, która sprawia, je wszystko, co piszę, jest tak naprawdę o miłości, i dla moich córek, Zoey i Sabiny.[3]
Mojemu ojcu, który na początku, tyle lat temu, doradził mi, żebym zawsze pisał o miłości oraz Faizowi Ahmedowi Faizowi 1911—1984 i Abdurowi Rabmanowi Chunghtai1897—1975, mistrzom, którzy uczyli mnie, każdy na swój sposób, co jeszcze warto kochać.[4]
...a drugi motyw to światło. Natalia, która jest latarnią zaczarowanej dorożki, to jeden z wielu przykładów. Uderzyła mnie liczba dedykacji odwołujących się do blasku i gwiazd. Co ciekawe, pisarze pochodzą z rozmaitych zakątków świata:
Dla Stephanie – mojego słońca, księżyca, gwiazdy i satelity[5]
Dla Pop, która widzi gwiazdy, i Jude, która słyszy muzykę[6]
Mojej matce, która zapaliła świeczki w sercach nas wszystkich[7]
Książka jest dedykowana Harisowi i Farah, noor [światłu] moich oczu, i mojemu ojcu, który byłby dumny[8]
Dla Deirdre, błyszczącej gwiazdy[9]
Dla mojej matki ukrytej pośród gwiazd[10]
A czasem wręcz przeciwnie, najważniejszy jest cień...
Borysowi i wszystkim., którzy jak on przekroczyli we wczesnej młodości granicę cienia swej generacji — z miłością[11]
Odrębna i chyba jeszcze ciekawsza kategoria to dedykacje osobiste, pisane przez autorów ręcznie, z myślą o konkretnej osobie. Niektórzy literaci podchodzą do nich nonszalancko, jak na przykład Adam Mickiewicz, który zwykle ograniczał się do zdawkowego Na pamiątkę przyjaźni lub W dowód szacunku, podczas gdy inni pracowicie klecili wytworne rymowanki jak choćby Deotyma dla Wiktora Gomulickiego:
Bekwarkowi lutni złotej,
Co po wszystkich strunach duszy,
Od boleści do pustoty,
Od upojeń do katuszy,
Tak przesuwa biegłą rękę,
Że się sypią łzy i blaski,
Śpiewakowi z bożej łaski,
Na pamiątkę i podziękę
ofiaruje Deotyma.[12]
[Źródło]
Bez wątpienia zlotoustym autorem dedykacji był twórca powieści Na srebrnym globie, Jerzy Żuławski:
Wszechkunsztów i nauk mistrzowi, chemikowi zawołanemu, gieografowi i kartografowi, oświecicielowi Warszawy, skraplaczowi krakowskiego powietrza, wynalazcy rytownictwa na szkle, taternikowi dzielnemu, zającobójcy etc. etc. etc., wielce mnie miłemu TADEUSZOWI ESTREICHEROWI w gorącym afekcie tę księżycową bakalie ofiaruję. Jerzy Żuławski. Dan w Podechybiu d. 20 miesiąca marca 1903.[13]
Pamiątkowy wpis to świetna okazja, żeby błysnąć poczuciem humoru, nawet ekscentrycznym. Oddajmy głos Wincentemu Lutosławskiemu, autorowi książki Poprzednicy Platona, który takie dusery skierował do swojego przyjaciela:
Ukochanemu a najlepszemu z łajdaków, jego wierny choć przeciwległy przyjaciel. 16 IV 1902. Krzywoprzysiężco! Wiedz, co miłość znaczy, skoro kochance mojej... zostałem niewierny na pozór, by tobie przykrości nie sprawić. Wincenty [...] Do recenzji przeczytać minimalnie. Z Przedmowy str. VI-XL Spis rzeczy. Z tekstu str. 21-25, 34-39, 49-63, 243-245. Z Dodatku 15-17.[14]
Obdarowany był na pewno szczególnie zadowolony z praktycznych wskazówek, co polecam uwadze autorom wysyłającym swoje dzieła do recenzji. Jeszcze bardziej rubaszny żart ma na swoim koncie Juliusz Kaden-Bandrowski, który takim wpisem ozdobił  Czarne skrzydła:
Lechoń! Przeczytaj, kochany Chamie, świat nie tylko o dupie myśli.[15]
Czasem dedykacja ujawnia zaskakującą cechę charakteru literata. Szczerze mówiąc, nigdy nie spodziewałabym się takiego poczucia humoru po Stefanie Żeromskim:
Szanownym Państwu Mieczysławostwu Jakimowiczom na pamiątkę okresu pełnego wszelakich mąk, a wielkiego braku mąki - z życzeniem pomyślnego zakończenia tego braku (mąki!) i powrotu do normalnych kajzerek ofiaruje te chore ramotki przedwojenne szczery przyjaciel S. Żeromski. Zakopane, d. 24 XII 1916.[16]
Kolejna niespodzianka to cieplutka i rodzinna dedykacja w powieści To Stephena Kinga. Nie zaskoczył mnie natomiast wpis Leśmiana dla Lechonia:
na znak głębokiej wiary w Jego gęstwiące się nad otchłaniami słowa.[17]
[Źródło]
Oddzielny rozdział to cudowne, dowcipne wpisy Tuwima. Wyobrażam sobie radość tych, którzy dostąpili zaszczytu posiadania takiej dedykacji. W zbiorze korespondencji poety (Listy do przyjaciół pisarzy) jest trochę takich wpisów. Jeden z nich pojawił się w Płaszczu zabójcy. O dziwo, Tuwim utrzymywał, że pisać dedykacji wcale nie umie i jako jedyną udaną uznawał pamiątkowy wpis w Lutni Puszkina, którą ofiarował Lechoniowi: 
Polskiemu Puszkinowi żydowski Lechoń.[18]
Wyśmienite dedykacje pisywał też Antoni Słonimski. Tak wspomina swoje dokonania w tej dziedzinie:
Sztuka pisania dedykacji upada. Przeważnie wypisuje się parę banałów i zamaszysty autograf. W wyjątkowych wypadkach człowiek się trochę wysili. Ostatnio parę miałem  niezłych. France i Stefkowi Themersonom napisałem: „Te staroświeckie stanze przesyłam Stefkowi i France. Wiem, że wybaczą defekt, Franka i Stefek T." Krystynie Tarnowskiej wypisałem całe pół strony: Krystynie   Tarnowskiej, tłumaczce I klasy w nagrodę za postępy w języku polskim i angielskim  —  Nauczyciel  polskiego:  Antoni Słonimski. Nauczyciel angielskiego: Anthony Slonimsky. Nauczyciel matematyki: Ajzyk Slonimskier. Nauczyciel astrofizyki: Anton Stanisławowicz Słanimskij, Nauczyciel   gimnastyki: Antoś Słoma." Irenie Szymańskiej wypisałem dwie dedykacje. Raz: „Aniołowi stróżowi polskiej  poezji. Bardziej  stróżowi  niż  aniołowi." I drugi raz po paru latach: „Aniołowi stróżowi polskiej  poezji.  Bardziej  aniołowi niż  stróżowi."[19]
Szkoda, że sztuka pisania dedykacji upada. Ale czy na pewno? Sama nie kolekcjonuję książek z autografami, jednak zawsze z przyjemnością oglądam wpisy autorów prezentowane na blogach. Jeden z największych zbiorów ma chyba Beata (Szczur w antykwariacie). 

Kolejny ciekawy temat to dedykacje, które znajdujemy w używanych książkach, kiedyś wręczonych jako prezent lub nagroda. O  tym już innym razem.

Tymczasem zachęcam Was do czytania dedykacji. Kiedyś służyły tylko jako grzecznościowe laurki dla mecenasów, a teraz ich rola jest znacznie ciekawsza. Autor tej listy twierdzi wręcz, że być może są ciekawsze niż same książki.
______________
[1]Honoriusz Balzac, Fizjologia małżeństwa, tłum. Tadeuisz Żeleński-Boy, Czytelnik, 1957, s. 11.
[2]Shirin Kader, Zaklinacz słów, Lambook, 2013, s. 7.
[3]Alexi Zentner, Dotyk, tłum. Karol Chojnowski, Wydawnictwo Wiatr od Morza, 2013, s. 5.
[4]Nadeem Aslam, Mapy dla zagubionych kochanków, Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz, 2006, tłum. Jacek Manicki, s. 5.
[5]Adam Johnson, Syn zarządcy sierocińca, Świat Książki, 2013, tłum. Grażyna Smosna, s. 5.
[6]Eleanor Catton, The Luminaries, Granta, 2013, tłum. własne.
[7]Alice Taylor, Gasząc kaganek, tłum. Jolanta Kozłowska, Instytut Wydawniczy PAX, 1997, s. 5.
[8]Khaled Hosseini, I góry odpowiedziały echem, tłum. Magdalena Słysz, Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz, 2013, s. 5.
[9]James Finney Boylan, Planety, tłum. Katarzyna Karłowska, Rebis, 1994, s. 5.
[10]Niall Williams, Dotknięci miłością, tłum. Małgorzata Grabowska, Świat Książki, s. 5. 
[11]Joseph Conrad, Smuga cienia, tłum. Jan Józef Szczepański, Książnica, 1989, s. 12.
[12] Juliusz Wiktor Gomulicki, Podróże po Szpargalii, Biblioteka Więzi, 2009, s. 276.
[13]Roman Kaleta, Sensacje z dawnych lat, Iskry, 2009, s. 283.
[14] Tamże,  s. 284.
[15] Tamże, s. 287.
[16] Tamże, s. 285.
[17] Tamże, s. 287.
[18] Tamże, s. 286.
[19] Antoni Słonimski, Załatwione odmownie, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1962, s. 100.

19 listopada 2013

Śniadania nie będzie (Aleksandra Marinina,"Kolacja z zabójcą")

Śniadania nie będzie
Jeśli kiedykolwiek uczestniczyliście w imprezie, na której wszyscy z wyjątkiem Was świetnie się bawili, nie będę potrzebowała wielu słów, żeby opisać swoje wrażenia po przeczytaniu Kolacji z zabójcą. To była moja pierwsza Marinina. Marinina, po której tak wiele sobie obiecywałam. Marinina, która od dawna wędruje po książkowych blogach, zbierając pozytywne recenzje. Niestety, nie przyłączę się do grona entuzjastów, tylko uszczypliwie pomarudzę. Kwęknięcia będą właściwie trzy, ale za to przeciągłe i donośne.

Po pierwsze potwornie mnie ta powieść przygnębiła. Kolację z zabójcą można porównać do listopadowego poranka po źle przespanej nocy. Nieważne, że przeczytałam ją na początku lipca. Nad światem Marininy unosi się ponury nastrój beznadziei, choć rzecz jasna major Anastazja Kamieńska, analityczka z Moskiewskiego Urzędu Śledczego, wciąż błyska bystrością umysłu  i z zapałem pracoholiczki dokłada wszelkich starań, żeby rozwiązać zagadkę. Sprawa jest śliska, bo dotyczy wierchuszki MSW. 

Rosja Marininy w latach osiemdziesiątych to odpychający kraj biurokratów i karierowiczów. Dzięki „pięknej komsomolsko-partyjnej przeszłości”[1] można na przykład zostać zawodowym kierownikiem. Nie można natomiast spuścić z oka samochodu, bo rozbiorą go na części. Wiem, że w kryminale nie należy spodziewać się tęczowego świata w stylu My Little Pony, ale podmuch pesymizmu u Marininy mnie po prostu zmroził. Nie wiem o Rosji na tyle dużo, żeby autorytatywnie stwierdzić, że taki druzgocząco negatywny obraz jest znacznym uproszczeniem, ale mam takie podejrzenia.

Depresyjną atmosferę pogłębia to, że ofiara przestępstwa w Moskwie właściwie nie ma do kogo zwrócić się o pomoc. Wszędzie królują znajomości, układy, korupcja. Leonid Pietrowicz, ojczym Nastii, tak charakteryzuje rosyjskich stróży prawa:
Milicja to ciasny krąg. Nie wąski, ale właśnie ciasny, nie można zrobić kroku, żeby się nie natknąć na znajomego, krewnego znajomego, kolegę krewnego, byłego ucznia, sąsiada szefa i tak dalej. W tak ciasnym kręgu nie sposób nikogo o nic zapytać, już nie mówiąc o tym, żeby przesłuchać, no bo czy można poważnie rozmawiać ze swoimi? Rozmawiasz z człowiekiem, którego podejrzewasz o popełnienie przestępstwa, a on na wszystkie twoje argumenty odpowiada: coś ty, daj spokój, przecież się znamy, sam dobrze wiesz. I poklepuje cię po ramieniu. I proponuje kielicha..”[2]
Kolejny problem to sama Anastazja. Kiepsko mi się czyta kryminały, w których detektyw lub policjant nie budzi chociaż cienia sympatii. Nie polubiłam Kamieńskiej, chociaż naprawdę się starałam. Doceniam jej intelekt, umiejętności lingwistyczne, sumienność, talent aktorski, ale mimo to wydała mi się rybio chłodna. Wprawdzie autorka kokieteryjnie mówi też o wadach bohaterki, które oczywiście w efekcie okazują się zaletami. Rozumiem, że pozorna nijakość Nastii, to celowy zabieg Marininy, ale mimo wszystko ta letniość działała mi na nerwy. Nie tylko mnie: niedawno tajniki osobowości Kamieńskiej dogłębnie i efektownie przeanalizowała Królowa Matka.

Doskwierał mi też brak napięcia. Miałam kilkudniową przerwę w lekturze Kolacji z zabójcą. Przeżyłam ją podejrzanie bezboleśnie. Przyznajcie, że to dość dziwne w przypadku kryminału, który teoretycznie powinno się wprost pochłaniać, niecierpliwie dążąc do finału. Jedną z przyczyn rozlazłego tempa jest chyba wprowadzenie zbyt dużej liczby postaci drugoplanowych i pobocznych wątków w dość krótkiej książce. Wprawdzie autorka urozmaica powieść, czemu służą na przykład przebieranki Nastii, ale te atrakcje wydały mi się żenująco nieprawdopodobne.

Kolacja z zabójcą to pierwsza powieść cyklu o Kamieńskiej i być może popełniłam błąd właśnie od niej zaczynając swoją przygodę z twórczością Marininy. Bo teraz wszystko wskazuje na to, że będzie to przygoda bardzo krótka.
__________
[1] Aleksandra Marinina, Kolacja z zabójcą, tłum. Margarita Bartosik, Wydawnictwo WAB, 2007, s. 5.
[2] Tamże, s. 62.

Moja ocena: 3,5
Aleksandra Marinina. [Źródło]

15 listopada 2013

Kawka z Kafką i nie tylko

Wybaczcie, ale z tym znaleziskiem nie potrafię cierpliwie czekać do kolejnego odcinka Internetowej Plaży Muszli. Zapraszam na kawkę z Kafką i nie tylko. Autorem grafiki jest Gianluca Biscalchin, a znalazłam ją na blogu Book Patrol.
Szkoda, że jeszcze nikt nie wpadł na pomysl stworzenia podobnego zestawu z polskimi pisarzami. Nietrudno mi sobie wyobrazić filiżankę Prusa lub Sienkiewicza, ale już na przykład Reymont, Gombrowicz, Nałkowska czy Iwaszkiewicz mogliby okazać się prawdziwym wyzwaniem. Może ktoś ma pomysł na filiżanki naszych rodzimych literatów z różnych epok?
Przy okazji zachęcam też do obejrzenia galerii Scrittori  na stronie Biscalchina. Są to pomysłowe i zabawne portrety znanych pisarzy oraz miast, z którymi są związani.

11 listopada 2013

"Osobliwe nawroty historii"

[Źródło]
Przeglądam dziś relacje i opracowania na temat tego, co działo się na przełomie października i listopada 1918 roku w moim mieście i regionie. Suche daty, nazwiska i fakty kryją tyle emocji i nadziei. Z ulgą czytam o tym, że w Lublinie obyło się bez rozlewu krwi, choć zdarzyły się też chwile dramatyczne.

Szkoda, że historia uparcie milczy o tym, jak nazywali się chłopcy, których ocalił od zapomnienia w swoich zapiskach Stanisław Thugutt:
Spotykam na Krakowskim Przedmieściu kompanię żołnierzy, idącą w pełnym rynsztunku środkiem ulicy. I oto odgrywa się scena, jakiej można być świadkiem tylko na bardzo osobliwych nawrotach historii. Z chodnika wyskakuje na środek jezdni dwóch brzdąców z 4 lub 5 klasy [gimnazjum].
Stanęli na wprost maszerującej kompanii i jeden z nich przeraźliwym dyszkantem wrzasnął: Stać! Stanęli. Złożyć broń! Złożyli. Rozejść się! Rozeszli się, a wtedy malcy, załadowawszy broń na moroszkę odjechali ze swą zdobyczą”. [Źródło]
Oddając dziś hołd bohaterom, pamiętajmy też o bezimiennych, dzielnych, polskich brzdącach. Również tych warszawskich, opisanych przez Wandę Żółkiewską w powieści Ostatni strzał.


Zdjęcie wykonane prawdopodobnie w listopadzie 1918 roku
na Krakowskim Przedmieściu w Lublinie.
(Fot. Archiwum Ośrodka Brama Grodzka Teatr NN).

6 listopada 2013

Mad about Bridget (Helen Fielding, "Bridget Jones: Mad About The Boy")

Mad about Bridget
Stron: 390. Dni spędzonych na czytaniu: 2. Zużytych chusteczek: 1. Zjedzonych batoników: 2 (niedobrze!).  Ziewnięć: 0 (dobrze!).

Och, ta Bridget! Roztrzepana, niepoprawna, wciąż w tarapatach. Mam do niej sentyment, choć zdaję sobie sprawę, że powieści Helen Fielding to nie jest literatura przez szczególnie duże „L”.

Wiadomość o tym, że po czternastu latach autorka postanowiła uraczyć nas kontynuacją losów bohaterki, bardzo mnie ucieszyła. Przez dwa pierwsze dni listopada z doskoku czytałam „Mad About the Boy”. Przełamując smutny nastrój tych dni, przyjemnie było na chwilę zanurkować w świecie zwariowanej, nieprzewidywalnej Bridget, która idąc na randkę, myli błyszczyk z tuszem do rzęs. Uprzedzam jednak, że we właśnie wydanej części trzeciej oprócz typowych błazenad pojawiają się zupełnie nieśmieszne refleksje. O rodzicielstwie, przemijaniu, bezlitosnym czasie, śmierci i dochodzeniu do siebie po stracie bliskiej osoby. 

W „Mad About the Boy” akcja toczy się bardzo współcześnie. Zapiski obejmują rok 2012 i 2013. Rozpoczynając lekturę dziennika, urozmaiconego mailami, SMS-ami i wiadomościami z Twittera, musimy przyzwyczaić się do szokujących zmian w życiu bohaterki: Bridget ma pięćdziesiąt jeden lat oraz dwójkę dzieci: siedmioletniego Billy’ego i pięcioletnią Mabel. Nie ma natomiast męża. Wyobrażam sobie ponury jęk pań, które oczami wyobraźni widziały już Colina Firtha w filmowej adaptacji kolejnego tomu. Nic z tego! Przed pięcioma laty Mark Darcy w dramatycznych okolicznościach zginął w Sudanie. 
[Źródło]
Bridget, dla której śmierć męża była traumą, nagle postanawia ułożyć sobie na nowo życie erotyczne, do czego namawiają ją usilnie przyjaciele. Oczywiście bierze się do tego bardzo metodycznie. Na przykład gromadzi obszerny zestaw poradników na temat randek. Do tradycyjnych perypetii miłosnych dochodzą jeszcze zawodowe: wprawdzie nasza bohaterka nie pracuje, ale pisze scenariusze. Jej unowocześnioną adaptacją „Heddy Gabler” Ibsena zainteresowała się wytwórnia filmowa, która żąda zmiany tła wydarzeń  na Hawaje lub Sztokholm.

Obowiązki scenarzystki ciężko połączyć z życiem rodzinnym. Osobę, której kiedyś nikt o zdrowych zmysłach nie powierzyłby na pięć minut chomika, trudno sobie wyobrazić w charakterze odpowiedzialnej opiekunki potomstwa, ale wcale nie jest najgorzej. Macierzyństwo à la Bridget zostało zobrazowane bardzo realistycznie. Przykładowo pani Darcy musi panować nad sytuacją w czasie zbiorowej biegunki progenitury, z godnością dać odpór wszawicy i zachować twarz, kiedy Mabel upewnia się, czy mama urodziła się w czasach wiktoriańskich, czy też może w dobie renesansu. A tak przy okazji: urocza sepleniąca córeczka Bridget to jeden z najmocniejszych punktów tej powieści. Na przykład bardzo podobała mi się scena z sową.

Przed lekturą „Mad about The Boy” trochę obawiałam się połączenia wątków tragicznych z komizmem, bo różnie z tym bywa. Trzeba dużo taktu i zręczności, żeby scalić odległe nastrojowo brzegi tak, by czytelnik nie miał wrażenia, że spaceruje na linie rozpiętej nad przepaścią. Fielding udało się to, ale nie do końca. Sceny wzruszające ocierają się o kicz, a dowcip autorki niekiedy bywa ciężkawy.

Czasem poczucie humoru Fielding niebezpiecznie zbliża się do granicy dobrego smaku. Według mnie została przekroczona przynajmniej dwa razy (wzmianka o Józefie i Maryi oraz o afrykańskich kobietach). Powieść przypadnie do gustu miłośnikom gagów i burleski. Poza tym spora część żartów dotyczy wymiotów, puszczania bąków i wszy, a w dodatku są uporczywie powtarzane. Na szczęście zdarzają się też fragmenty bardziej udane. Świetny jest na przykład opis początków kariery Bridget na Twitterze.  

Można dyskutować o wątłych walorach powieści Helen Fielding i o tanich chwytach literackich, ale socjologiczne obserwacje autorki zasługują na uwagę. Szczególnie ciekawe były dla mnie obrazki z londyńskiej szkoły: relacje dzieci i rodziców z nauczycielami, ich wzajemne komunikowanie się i inne drobiazgi.

Autorka porusza też problem wirtualnej rzeczywistości, która coraz bardziej zastępuje nam tę prawdziwą. Mówi również o amerykanizacji kultury i języka, o naszym uzależnieniu od nowoczesnej technologii – siedmioletni Billy wymienia ją jako piąty żywioł. Natomiast Bridget jest z nią na bakier: myli iPada z iPodem, a piloty do telewizora budzą w niej nabożny lęk. Jednak pomimo początkowych oporów staje się entuzjastyczną użytkowniczką Twittera oraz serwisów randkowych.
[Źródło]
I jeszcze świetne, trochę zgryźliwe obrazki ze współczesnej Wielkiej Brytanii. W klasie Billy'ego nie ma chyba ani jednej osoby o typowo angielskim imieniu i nazwisku - Londyn zalała fala imigrantów. Sądziłam, że sprzątaczka Grazina to akcent polski, ale chyba inspirowana jest prawdziwą postacią o tym imieniu, którą autorka wymienia w podziękowaniach z nazwiskiem świadczącym o innej narodowości.

Jak „Mad About the Boy” wypada na tle poprzednich książek o Bridget? Przede wszystkim w tomie trzecim jest zdecydowanie więcej seksu. Pojawiają się nawet humorystyczne nawiązania do „Pięćdziesięciu twarzy Greya”. Polski tłumacz będzie musiał się nieźle napocić, żeby nie było wulgarnie albo pseudonaukowo. Szczerze mówiąc wolałam Bridget zakompleksioną niż obsesyjnie rozerotyzowaną.

Poza tym znalazłam sporo powtórek z wcześniejszych tomów, jak na przykład wzmianka o zjedzeniu przez owczarki alzackie i niektóre schematy fabularne. Spotykamy prawie wszystkich bohaterów z poprzednich tomów. Zdumiało mnie to, że niesforny seksoholik, Daniel (w filmie Hugh Grant) jest ojcem chrzestnym Mabel i Billy'ego. Jak bumerang wracają również słynne majtki Bridget. Tym razem są to stringi, którymi nieświadomie epatuje pana Wallakera, wspinając się na drzewo.

Trudno wyczuć, czy te powtórki to zabieg celowy - oko puszczone do wiernych czytelników, czy może raczej odcinanie kuponów od popularności dwóch pierwszych części cyklu. Zupełne nowości to uzależnienie Bridget od Twittera, jej romans z młodszym o dwadzieścia lat Roxsterem McDuffem, botoks, tudzież wiele innych przygód.

Po skutecznej diecie monitorowanej przez klinikę leczenia otyłości, Bridget osiągnęla wymarzoną wagę i nosi rozmiar 10. Uważam, że kuracja odchudzająca przydałaby się również książce. Ideałem byłoby kilkadziesiąt stron mniej. Zauważyłam też, że w powieści pojawia się wiele nazw firmowych i przypuszczam, że to raczej nie przypadek.

Czytając „Mad about The Boy” często zastanawiałam się, nad fenomenem książek Fielding. Roztargniona Bridget, która strzela gafę za gafą i czasem zachowuje się okropnie, sprawia, że czujemy się od niej lepsi, mądrzejsi, bardziej rozsądni. Poza tym mimo irytujących wad jest w niej coś ujmującego. Przede wszystkim szczerość i infantylizm, który po prostu rozbraja.  

Z artykułów w prasie brytyjskiej wynika, że na temat ewentualnej adaptacji filmowej krążą dwie wykluczające się teorie. Jedni twierdzą, że to całkiem prawdopodobne i robią przegląd aktorów, którzy pasują do roli Roxstera, podczas gdy inni wątpią w powodzenie tego projektu, choć pisarka podobno jest nastawiona entuzjastycznie. Zdruzgotane fanki Colina Firtha pocieszę przypuszczeniem, że na pewno nie obejdzie się bez romantycznych retrospekcji.

__________________
Helen Fielding, Bridget Jones: Mad About The Boy, Alfred A. Knopf, 2013.

Moja ocena: 4-
Helen Fielding. [Źródło]

1 listopada 2013

„Przedmiot to zawsze jakaś opowieść” (Edmund de Waal, „Zając o bursztynowych oczach”)

„Przedmiot to zawsze jakaś opowieść”
Dawno nie zdarzyło mi się rozciągać w czasie lektury tak, żeby trwała jak najdłużej. Dawno też nie zaczynałam notki z obawą, że wszystko na próżno, bo i tak nie będę w stanie oddać uroku książki, którą przeczytałam. Czuję się, jak słoń w składzie porcelany. W dodatku słoń lekko otumaniony z zachwytu.

„Zając o bursztynowych oczach” to książka Edmunda de Waala, brytyjskiego ceramika, krytyka i historyka sztuki. Autor poświęcił kilka lat na spisanie dziejów swoich przodków. Podróżował, prowadził rozmowy, godzinami ślęczał nad dokumentami, zdjęciami, gazetami, listami i mapami. Historię żydowskiej rodziny Ephrussi przedstawia w sposób oryginalny: skupia się na losach kolekcji siedemnastowiecznych japońskich figurek, które towarzyszą jego bliskim od pięciu pokoleń. Koncentruje się na detalu po to, by tak naprawdę opowiedzieć o czymś znacznie ważniejszym. Julian Barnes stwierdził, że u de Waala „zaskakujące połączenie mikroprzedmiotu z makrohistorią daje wspaniały efekt”[1]. To prawda! Sam autor tak wyjaśnia swoje zamiary:
Nie interesuje mnie to, co po­wierzchowne. Chciałbym poznać relacje, jakie zaszły między tym pochodzącym z Japonii drewnianym przedmiotem, który obracam w palcach - twardym i wyrafinowanym - a miejscami, w które rzucił go los. Chciałbym wyciągnąć rękę, dotknąć klamki, nacisnąć ją i trafić do miejsc, gdzie te przedmioty kiedyś żyły, znaleźć się w tamtej przestrzeni, zmierzyć ją wzrokiem, przyjrzeć się obrazom, które wisiały na ścianach, przekonać się, w jaki sposób padało na nie światło. Dowiedzieć się, czyje ręce dotykały tych maleńkich rzeźb i jakie były myśli ludzi, do których należa­ły - jeśli w ogóle je mieli. Chcę wiedzieć, czego były świadkami.”[2] 
Tytułowy zając pochodzi z kolekcji 264 japońskich figurek netsuke, należących do państwa Ephrussi od roku 1870. Miniaturowe rzeźby przedstawiają zwierzęta i ludzi, a służą przede wszystkim do tego, by je podziwiać, dotykać i obracać między palcami. E tam, jakieś muzealne nudziarstwa? Wcale nie, historię kolekcji japońskich figurek czyta się chwilami jak powieść sensacyjną! W wywiadzie de Waal powiedział, że rzeczy też potrzebują biografii, a rzadko zdarzają się książki, w których przedmioty są traktowane poważnie. W „Zającu o bursztynowych oczach” autor odnosi się do maciupkich rzeźbek z prawdziwą atencją.
Netsuke rodziny Ephrussi [Źródło]
Razem z de Waalem wędrujemy w czasie i przestrzeni. Przed oczami migają nam Paryż, Wiedeń, Odessa, Tokio, Berdyczów, Kövecses, Tunbridge Wells, Londyn. Niektóre miejsca pojawiają się w roli epizodycznej, do kilku wracamy. Wyprawa w przeszłość zaczyna się w Paryżu w roku 1871, a kończy w Anglii 138 lat później. Podróż obfituje we wzruszenia, bo odkrycia dotyczą przecież bliskiej rodziny autora. Dokumentalny charakter opowieści podkreślają świetnie dobrane zdjęcia.

Książka de Waala od samego początku bardzo mnie zaskoczyła. Spodziewałam się pastelowej, nostalgicznej, niespiesznej sagi rodzinnej, a tymczasem okazało się, że „Zając o bursztynowych oczach” wywołuje bardzo silne emocje. Poznajemy nie tylko dzieje rodziny Ephrussi, ale i kawał historii Europy. Oprócz faktów znanych znalazłam też takie, które mnie zaskoczyły, na przykład to, że Republika Austriacka w roku 1948 amnestionowała 90% członków partii nazistowskiej, a do roku 1957 również funkcjonariuszy SS i Gestapo. Autor poświęca też sporo uwagi antysemityzmowi i korzeniom faszyzmu w Europie. To nie wszystko. Przypuszczam, że rodzinna kronika de Waala zainteresuje też osoby pasjonujące się Japonią, kolekcjonerów rzeczy wszelakich, znawców sztuki, ale również tych, którzy po prostu cenią doskonałe opowieści. Uprzedzam, że lektura „Zająca o bursztynowych oczach” już po kilku stronach wchłania, bezlitośnie odrywając od rzeczywistości. Czytelnik niepostrzeżenie nasiąka słowami de Waala jak bibuła atramentem

Autor śledzi nie tylko ślady historyczne, ale i literackie, co sprawiło mi szczególną radość. Okazuje się, że jego rodzina obecna jest między innymi w książkach braci Goncourtów, Jakoba Wassermanna, Josepha Rotha, Izaaka Babla, Szolema Alejchema, natomiast Charles Ephrussi to jeden z dwóch prototypów postaci Swanna z powieściowego cyklu Prousta. Został też uwieczniony na obrazie Renoira „Śniadanie wioślarzy” (mężczyzna w czarnym ubraniu i cylindrze).

Podpisuję się pod zachwytami tych, którzy podkreślają piękno, precyzję, elegancję i powściągliwość stylu de Waala. Opowieść o rodzinie Ephrussi i netsuke ma ciekawą formę, którą właściwie trudno nazwać: to coś pomiędzy reportażem historycznym, esejem, biografią a powieścią. Wielokrotnie deklarowałam niechęć do określeń typu „pisarz w stylu...”, ale gdybym koniecznie miała wskazać literackie powinowactwo, na pewno wymieniłabym W. G. Sebalda. Ciekawa jestem, jaki wkład w narodziny „Zająca o bursztynowych oczach” mieli A. S. Byatt i Vikram Seth, których autor wymienia w podziękowaniach.
Pałac rodziny Ephrussi w Wiedniu. [Źródło]
Tradycyjnie poszukiwałam akcentów polskich. Muszę przyznać, że jeden z nich sprawił mi przykrość.
Char­les, świetny tancerz, nazywany był zarówno przez swych braci, jak i przez przyjaźniącego się z Proustem dandysa Roberta de Montesquiou Le Polonais - Polakiem. Biograf Prousta Painter podchwycił to i opisał Charlesa jako człowieka nieokrzesanego i grubiańskiego.”[3]
Jak widać dla Anglika synonimy wyrazu polski to nieokrzesany i grubiański. Pierwszy tom książki Paintera wydano w 1959 roku. Miejmy nadzieję, że od tamtego czasu sporo się zmieniło.

Świetnie, że wydawnictwo Czarne zainteresowało się tą obsypaną rozmaitymi nagrodami (tutaj lista) książką. Mam nadzieję, że polscy czytelnicy też ją docenią. Dla mnie impulsem była recenzja Cornflower. „Zająca o bursztynowych oczach” wydano u nas w bardzo dobrym przekładzie, starannie, a wręcz luksusowo. Nie do końca przekonuje mnie tylko mroczna czerń okładki, bo opowieść de Waala wcale nie jest ponurą elegią. Mam również wersję angielską w tonacji brązowej, która moim zdaniem pasuje lepiej. Dobrym pomyslem było natomiast dodanie drzewa genealogicznego rodziny Ephrussi, które znajdziecie na początku książki, ale radziłabym przestudiować je dopiero po przeczytaniu „Zająca o bursztynowych oczach”. Żałuję, że zapomniano o indeksie nazwisk.

„Przedmiot to zawsze jakaś opowieść”[4], mówi Edmund de Waal. Wystarczy tylko trochę wrażliwości, skupienia i cierpliwości, żeby ją usłyszeć. W mojej rodzinie nie ma tradycji przekazywania z pokolenia na pokolenie bibelotów, chociaż na szczęście mamy sporo pamiątek po babci, głownie książek i zdjęć. Materialnej łączności z dalszymi pokoleniami brak. Teraz trochę żałuję, ponieważ po przeczytaniu „Zająca o bursztynowych oczach” ja też chciałabym mieć na wyciągnięcie ręki przedmioty przechowujące w sobie wspomnienie ciepłego dotyku prapradziadków i innych bliskich osób, których już nie ma.
_______________
[1] Edmund de Waal, Zając o bursztynowych oczach. Historia wielkiej rodziny zamknięta w malym przedmiocie, tłum. Elżbieta Jasińska, Wydawnictwo Czarne, 2013, s. 389.
[2]Tamże,  s. 29. 
[3] Tamże, s. 378.
[4] Tamże, s. 381.
 
Moja ocena: 6
Edmund de Waal. [Źródło]