22 października 2011

Alan Bradley w Polsce. Miłośnicy Flawii de Luce, łączcie się! :)

Właśnie dowiedziałam się, że Alan Bradley przyjeżdża do Polski. Będą dwa spotkania, niestety wyłącznie w Krakowie. 
Szczegóły techniczne:
Flawia de Luce wyraźnie osłabia u mnie zdolność racjonalnego myślenia, vide nabycie trzeciego tomu w wersji angielskiej wkrótce po premierze, w cenie wskazującej na spory stopień uzależnienia. Nie wykluczam więc wyprawy na spotkanie autorskie. To tylko 270 kilometrów. ;)
Przy okazji okazało się, że źle wymawiam nazwisko de Luce, bo z włoska (luce to światło). Tymczasem na oficjalnej stronie cyklu są następujące wytyczne w kwestii wymowy: FLAY’-vee-ah duh-LOOSE
Nawiasem mówiąc zupełnie nie podoba mi się polska szata graficzna serii w stylu emo, z Flawią wyglądającą jak klon Christiny Ricci w "Rodzinie Addamsów". Obawiam się, że odstrasza od serii wielu dorosłych, którym mogłaby się podobać. Wydaje mi się, że o wiele lepsza jest wersja włoska. Też mroczna, ale o niebo bardziej zgodna z treścią i klimatem powieści Bradleya.
Miłośników detektywistycznych talentów Flawii ucieszy wiadomość, że prężnie działa jej fanklub, a w dyskusjach uczestniczy sam autor.
Ogromnie się cieszę, że przesunięto datę premiery czwartego tomu, “I Am Half-Sick of Shadows”, na 1 listopada tego roku. Moją odpowiedzią na pytanie, czy tym razem rozsądnie poczekam na polską premierę, będzie znaczące milczenie.
Wprawdzie polski przekład części trzeciej,  "Ucho od śledzia w śmietanie", nie figuruje jeszcze w wydawniczych zapowiedziach, ale gdzieś czytałam, że być może przed świętami pojawi się w księgarniach. Nie cierpię śledzi, ale akurat ucho w śmietanie będzie jak znalazł na wigilijny wieczór. :)

21 października 2011

Internetowa Plaża Muszli - odcinek już dziewiętnasty

 Okładka Sunday Magazine, Coles Phillips, 1908 rok

Jesienna plucha nie sprzyja spacerom po Internetowej Plaży Muszli, ale wystarczy zaopatrzyć się w szaliki i dobry nastrój. Zapraszam na kolejny spacer.
*
Pisarz i aktor komediowy Don Wilbur prowadzi bloga Better Book Titles, na którym prezentuje alternatywne tytuły znanych powieści. Od dziś zamiast spędzać długie godziny na czytaniu recenzji, not wydawcy i blurbów, zerkamy na okładkę z "lepszym" tytułem i wiemy wszystko. Możemy poznać największe dzieła literackie wszech czasów w kilka sekund! Oto kilka przykładów:
 Jane Austen, Duma i uprzedzenie
 F. Scott Fitzgerald, Po tej stronie raju

 Stephenie Meyer, Przed świtem

Virginia Woolf, Do latarni morskiej

 E.M Forster, Pokój z widokiem

J. R. R. Tolkien, Władca pierścieni

 Antoine de Saint-Exupéry, Mały Książę

Uprzedzam, że niektórzy autorzy okładek nie stronią od mocnych słów. 
Niestety, nie ma tam tytułów polskich. Trzeba będzie pomyśleć nad alternatywnymi tytułami dla rodzimych bestsellerów. :)

*
Portret Twojego ulubionego pisarza na parasolce? Czemu nie? Za sprawą Ani (wielkie dzięki!) możemy obejrzeć ciekawą kolekcje gadżetów. Zastanawiam się, którego pisarza chciałabym mieć na parasolce.

*
Jeśli macie ochotę zwiedzić domy znanych pisarzy, strona Writers' Houses spełni to życzenie.Tutaj z kolei można pobuszować po bibliotece Neila Gaimana.
*
Początkujących literatów może zainteresuje zestaw inspirujących porad, których udzielają pisarze, którzy już odnieśli sukces.
 *
Na stronie Awesome People Reading można obejrzeć celebrytów zatopionych w lekturze. Widok krzepiący serce.

Johnny Depp

Darth Vader

Marilyn Monroe

Walt Disney z córkami

Audrey Hepburn

Anne Hathaway
*
Dzięki New York Timesowi możemy upiec ciasto kokosowe według przepisu Emily Dickinson. Może ktoś zechce wypróbować?
*
Czytelników, którzy wybierając lektury lubią posiłkować się listami, na pewno zainteresuje to zestawienie
*
Po wyczerpującej wyprawie trzeba chwilę odpocząć. Oto ciekawa propozycja ławeczki do ogródka bibliofila:

16 października 2011

Klub Interesującej Książki, czyli moje dziwne nabytki

Ciekawe źródło wartościowych, a niesłusznie zapomnianych pozycji to seria Klub Interesującej Książki Państwowego Instytutu Wydawniczego, wydawana od lat sześćdziesiątych do połowy lat dziewięćdziesiątych. Łączą mnie z nią nostalgiczne wspomnienia, bo wiele ważnych dla mnie książek przeczytałam w takich właśnie wydaniach, między innymi "Lot nad kukułczym gniazdem" Keseya  i "Maga" Fowlesa. Charakterystyczne okładki o sporej dawce erotyzmu projektowała Maria Ihnatowicz. Lista państw, z których pochodzili twórcy KIK-owskich publikacji, nawet dziś wydaje się imponująca. Zastanawiam się, jak wówczas nawiązywano kontakty z pisarzami z miejsc tak odległych jak na przykład Nigeria.

Kilka tygodni temu obiecałam, że pochwalę się tajemniczymi nabytkami z Allegro. Są to pozycje z serii Klub Interesującej Książki, które poprzedni właściciel troskliwie oprawił i ozdobił złoceniami, ale ich lekturą raczej się nie splamił. Sprawiają wrażenie nietkniętych od chwili zakupu.  Być może ich przeznaczeniem było stać na półce i ładnie wyglądać. Dodam jeszcze, że książki były bardzo tanie. Oczywiście nie kupowałam ich w ciemno, wybrałam moim zdaniem najciekawsze. W taki oto spsosób weszłam w posiadanie następujących pozycji:
Elechi Amadi, Piękna Ihuoma
Joan Didion, Demokracja
Joan Didion, Rzekobieg
Alfredo Bryce Echenique, Świat dla Juliusza
Cyprian Ekwensi, Jagua Nana
Gail Henley, Co się stanie z wisienkami
Siergiej Jesin, Imitator
Rajmondas Kasauskas, Oczy mojej matki
Gavino Ledda, We władzy ojca
Branko Letić, Śliwa z cieniem jak nóż
Vladimir Paral, Cud generalny
Michel Tournier, Złota kropla
Inge von Wangenheim, Wykolejenie

Tutaj znajdziecie pełną listę dzieł wydanych w Klubie Interesującej Książki. W Biblionetce większość została opatrzona krótkimi notkami, które pozwalają przynajmniej ogólnie zorientować się w tematyce danej pozycji. Niektóre doczekały się recenzji. Warto od czasu do czasu zaglądać do tych książek, już pokrytych kurzem niepamięci. Na Allegro można je dostać za grosze. Oprócz kupionego niedawno tajemniczego zestawu mamy na półkach, w szafie i wśród stosów wolnostojących  wiele jeszcze innych KIK-owskich dzieł.

Oto moje dziwne nabytki z Allegro w scenerii jesiennej. Szkoda, że listkowe eko-zakładki są takie nietrwałe. :)





15 października 2011

Peerelowski "Mikołajek" raczej dla dorosłych [Maria Zientarowa, "Drobne ustroje"]


Peerelowski "Mikołajek" raczej dla dorosłych 
W ramach obchodów Dnia Edukacji Narodowej nie może zabraknąć wizyty w tak zwanej placówce oświatowej. Tym razem to nie będzie moje gimnazjum. Zapraszam do warszawskiego przedszkola z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Naszymi cicerone będą trzyipółletni Janek i jego trochę starszy brat Andrzejek, bohaterowie książki Marii Zientarowej "Drobne ustroje", którzy do tej światłej instytucji uczęszczają.

Wystrój wnętrza świetnie obrazuje ówczesną rzeczywistość. Proszę, zwróćcie uwagę na wycinanki z Pałacem Kultury, flagę z gołębiem pokoju, fotografię przedstawiającą żołnierzy polskich i radzieckich. Najpierw spotkanie z panią kierowniczką. Pełni władzę absolutną i - jak twierdzą przedszkolaki - jest ważniejsza od mamuś. Regularnie "chodzi na odprawy i swoje instrukcje ma"[1]. Troszczy się o sprawy ideologiczne, czego wyrazem jest na przykład choinka. Dwa lata temu tematem przewodnim był Plan Sześcioletni i dzieci dekorowały świąteczne drzewka szóstkami zdobionymi na rozmaite sposoby. W ubiegłym roku hasło brzmiało "Frontem do wsi". Poza tym władze oświatowe wydały zakaz dekorowania choinek łańcuchami, "bo myśmy już zrzucili kajdany niewoli i nie chcemy takich symboli" [2]. Tak brzmiała wersja oficjalna, tak naprawdę w całej stolicy nie można było kupić kolorowego papieru.

Oprócz Mikołaja przedszkole obowiązkowo nawiedza Dziadek Mróz, w kitlu, z wąsami i brodą z waty higroskopijnej, w tenisówkach. Wszyscy pamiętają o tym, że "dawniejszy Mikołaj, ubrany na czerwono, był symbolem buntu przeciwko otaczającej nas rzeczywistości" [3]. Niezapomnianych wrażeń dostarcza zabawa choinkowa. Janek i Andrzejek występują na niej niej w czerwonych krawatach ojca.

"Drobne ustroje" to zbiór krótkich opowiadań o warszawskiej rodzinie z tamtych czasów. Komizm odrobinę wywietrzał, natomiast niewątpliwą atrakcję stanowią ciekawostki obyczajowe. Gruszka to atrakcyjny deser, którym szantażuje się dzieci, żeby zjadły zupę. Remanent polega na tym, że trzy sprzedawczynie siedzą na ladach i robią sobie manicure. Mieszkańcy stolicy trzymają w piwnicach świnie, króliki i kury. Posiadanie psa uznawane jest za ekstrawagancję i marnotrawstwo. W Polsce nie ma Katowic, jest Stalingorod. Jedni obchodzą Gwiazdkę, inni Nowy Rok. Choć autorka pokazuje tamte czasy w śmiesznym zwierciadle, czytanie o nich niekiedy budzi dreszcz.

Życie chłopców nie ogranicza się wyłącznie do przedszkola. Odwiedzamy ich również w domowych pieleszach. W rodzinie  Janka i Andrzejka każdy ma ściśle określone obowiązki. Gros zadań przypada na mamusię. Wszelkie zmiany wywołują panikę:
"- A kto ugotuje obiad?
- Tatuś.
Tatuś spojrzał wzrokiem przerażonym."[4]
Ojciec jest natomiast strażnikiem ideologicznego płomienia w domowym ognisku. Do znudzenia czyta potomstwu "Baśnie narodów Związku Radzieckiego" i książeczkę o koziołku, co wpadł do studni w pegeerze, a potem go wyciągali zetempowcy, choć chłopcy domagają się "Kaczki Dziwaczki". To nie zmienia faktu, że Janek i Andrzejek zadają czasem kłopotliwe pytania: "Mama, czy przed wojną było niebo?"[5], a poza tym nie wszystko daje się wyjaśnić szkiełkiem, okiem i zgęszczonym powietrzem.

Metody wychowania znacznie różnią się od aktualnie obowiązujących trendów. Progenitura jest bardziej samodzielna, nikt się z nią nie pieści. Już przedszkolaki wysyłane są na kolonie, nawet nad morze, na których obowiązuje zakaz odwiedzin przez rodziców. Nie zmienia to faktu, że niejaka pani Buraczkowska pojechała tam potajemnie, cały dzień siedziała w krzakach i obserwowała swoją pociechę.

"Drobne ustroje" nie są bynajmniej hymnem o macierzyństwie lub tacierzyństwie. Ojciec Janka przytacza francuskie przysłowie: "pierwszą połowę życia marnują człowiekowi rodzice, a drugą - dzieci" [6]. Janek i Andrzejek mocno dają rodzicom w kość, a chwile, które spędzają poza domem, to wyczekiwane przez rodziców momenty relaksu. Prototypami psotników byli synowie autorki, co wyraźnie sugeruje dedykacja: "Piotrowi i Stefanowi poświęcam, zapewniając ich jednocześnie, że podobieństwo między nimi a Jankiem i Andrzejem nie jest - niestety - czysto przypadkowe." [7] Maria Zientarowa to pseudonim Miry Michałowskiej. Miłośnicy "Wojny domowej" z radością odkryją w "Drobnych ustrojach" znane i lubiane motywy (pies Lejek, konfitury z wiśni, itp), a przede wszystkim ciepłe, aczkolwiek niepozbawione szczypty goryczy poczucie humoru pisarki i tłumaczki.

Nie wydaje mi się jednak, by zbiór opowiadań Michałowskiej szczególnie mocno przemówił do współczesnych nam rówieśników Janka i Andrzejka. Ich siermiężne dzieciństwo raczej nie wywoła zainteresowania. Czytelnicy dorośli na pewno docenią ironię autorki i z przyjemnością zanurzą się w opowieści o tamtych czasach, by czym prędzej z westchnieniem ulgi wrócić do naszej rzeczywistości.

W czasie lektury "Drobnych ustrojów" nieustannie towarzyszyło mi skojarzenie z opowieściami o przygodach Mikołajka autorstwa duetu René Goscinny i Jean-Jacques Sempé. Główni bohaterowie to rezolutni chłopcy, opowiadania stanowią zamknięte, silnie spuentowane historyjki, które można czytać na wyrywki. Występujący w tych opowiastkach dorośli często nie nadążają za kreatywnością i inteligencją milusińskich. Książka jest również zabawna, bardzo istotną rolę odgrywają w niej ilustracje. W przypadku zbioru opowiadań Michałowskiej są to kapitalne rysunki Zbigniewa Lengrena. "Mikołajek" wydaje mi się trochę bardziej uniwersalny i przez to ma większe szanse na zdobycie serc małych czytelników.


Ilustracje Zbigniewa Lengrena
Gdyby lekarze przepisywali książki, "Drobne ustroje" chyba bardzo często pojawiałyby się na receptach jesienią.  Lektura tej zabawnej książki to przyjemne antidotum na październikowe smuteczki.
___________________
[1] Maria Zientarowa, "Drobne ustroje", Państwowy Instytut Wydawniczy, 1956, s. 31.
[2] Tamże, s. 30.
[3] Tamże, s. 31.
[4] Tamże, s. 16.
[5] Tamże, s. 142.
[6] Tamże, s. 12.
[7] Tamże, s. 5.

Moja ocena: 4+
Mira Michałowska alias Maria Zientarowa

12 października 2011

Epoka przedblogowa, czyli jak ongiś bywało?

Jesień sprzyja nostalgicznym wspomnieniom. Bardzo jestem ciekawa, jak wyglądały Wasze zapiski na temat przeczytanych książek w epoce przedblogowej?

W moim przypadku to były notatki w zeszytach. Nazbierało się ich aż piętnaście. Ostatnio wydobyłam je z szuflady i z sentymentem przejrzałam. To nie były opinie czy recenzje, ograniczałam się tylko do wypisywania ciekawych cytatów, czasem robiłam notatki. Żałuję, że nie wpisywałam dat. 

Jak widać, wzornictwo brulionów dość urozmaicone, od Kubusia Puchatka po szkockie kratki. :)
Zeszyty bardzo dobrze spełniały swoją rolę, ale wciąż ich przybywało i coraz trudniej było cokolwiek znaleźć. Teraz też zdarza mi się je bezładnie wertować w poszukiwaniu jakiegoś cytatu i oczywiście najczęściej znajduję go w ostatnim zeszycie. :) 
Potem funkcję zeszytów zaczęła spełniać Biblionetka, a zwłaszcza podsumowania poszczególnych miesięcy na forum. W lutym 2010 roku powstał ten blog, który cierpliwie przechowuje czytelnicze wspomnienia. Jest jak zielnik, dzięki któremu zasuszone wrażenia nie rozsypują się z czasem w pył.

Czy i jak zapisywaliście literackie przemyślenia, zanim Waszym życiem zawładnął blog? :)

Jeszcze wiadomość dnia: Zacofany w lekturze finalistą Konkursu na Najlepszy Blog Książkowy Roku!!! Teraz Wasze głosy na wagę złota. :) Informacje na temat głosowania tutaj.

10 października 2011

I była dzielnica żydowska w Lublinie [Stefan Kiełsznia, "Ulica Nowa 3"]


I była dzielnica żydowska w Lublinie

Gdzie
każdy gest skamieniał nagle
gdzie
nicość wciąż się waży z trwaniem
chleb w pomnik chleba się obrócił
na palenisku zamiast ognia
mak płonie słońcem podsycany
Anna Frajlich, „Pompea”

W przeciwieństwie do Pompejów dzielnica żydowska w Lublinie nie uległa całkowitemu unicestwieniu. Chociaż budynki w większości ocalały, tamten świat zniknął bezpowrotnie. Pozostały już tylko wspomnienia najstarszych mieszkańców mojego miasta i zdjęcia, między innymi prace Stefana Kiełszni, opublikowane w albumie „Ulica Nowa 3”. Dzięki jego stu czterdziestu pięciu fotografiom wiem, jak przed wojną wyglądało pięć lubelskich ulic: Nowa, Lubartowska, Świętoduska, Kowalska i Szeroka.

Dlaczego w roku 1934 w ogóle powstały te zdjęcia? Na pierwszy rzut oka są nijakie i mało efektowne. Odpowiedź na to pytanie nie jest jasna. Niektórzy twierdzą, że fotografie zrobiono na zlecenie konserwatora miejskiego, ponieważ planowano przebudowę dzielnicy żydowskiej. Mamy tu jednak do czynienia z chronologiczną nieścisłością: plany przebudowy pojawiły się dopiero cztery lata później. 

Bardziej prawdopodobne wydaje się to, że autor zdjęć zgodnie z trendami w ówczesnej sztuce pragnął ukazywać świat takim, jaki jest, bez upiększeń, bez atrakcyjnych dodatków. Fotografie celowo zostały pozbawione anegdoty. Przy oglądaniu zdjęć towarzyszyło mi wrażenie, że ich autor przeczuwał nadchodzący kataklizm i sam narzucił sobie obowiązki kronikarza świata, który wkrótce przestanie istnieć. Zdjęcia, które robił Kiełsznia, kojarzą mi się z filmem „Dym” (scenariusz i reżyseria Paul Auster), w którym jeden z bohaterów, Auggie Wren (rewelacyjna kreacja Harveya Keitela) przez wiele lat codziennie fotografował ten sam fragment ulicy. Lubelski fotograf z pasją dokumentował słoneczną stronę Nowej, Lubartowskiej, Świętoduskiej, Kowalskiej i Szerokiej, dosłownie kamienica po kamienicy.

Autor zdjęć urodził się w roku 1911 w Jakubowicach koło Lublina, w niezamożnej rodzinie robotniczej. Gdyby nie fotografia, którą zaczął się pasjonować jako młody chłopak, prawdopodobnie nigdy o nim nie usłyszelibyśmy. Stał się właścicielem największej w Lublinie kolekcji literatury fachowej na temat fotografii, a również zakładu i sklepu fotograficznego. Zdobył uznanie, ale po wojnie los nie oszczędził mu pobytu w więzieniu za poglądy polityczne, a zrehabilitowano go dopiero po śmierci. W maju 1999 roku jego syn udostępnił fotografie Ośrodkowi Brama Grodzka – Teatr NN.

Zdjęcia stanowią bogatą dokumentację dla historyków, scenografów i kostiumologów. Niesamowite wrażenie robi świat zakrzepły w fotograficznej lawie. Na pewno żyło się wolniej. W bramach i drzwiach stoją osoby, które spokojnie kontemplują to, co dzieje się na ulicach. Dzielnica sprawia wrażenie zaniedbanej, tak jakby mieszkańcy podświadomie przeczuwali, że wkrótce im przyjdzie opuścić ją na zawsze. Brakuje zieleni. Wyraźnie widoczne są różnice między mieszkańcami Lublina a przybyszami ze wsi. Nieustannie zdumiewała mnie skrupulatność fotografa. Wprawdzie na niewielu zdjęciach można zobaczyć uśmiech, mało kto śmiało patrzy w obiektyw, ale to nie są fotografie przygnębiające. Smutna jest natomiast świadomość, że puls ulicznego zgiełku w dzielnicy żydowskiej wkrótce zamilknie.

To nie są też fotografie ani upozowane, ani artystyczne, a mimo wszystko trudno uznać je tylko za bezduszne świadectwo. Po lekturze "Fotoplastikonu" Jacka Dehnela zakochałam się w starych zdjęciach i patrzę na nie teraz inaczej. W fotograficznym zapisie nawet zwykłych chwil kryje się nieuchwytna magia. Ile poezji jest  chociażby w szyldach na zdjęciach Kiełszni (pisownia oryginalna):
Fabryka cukierków „Aromat”
Wytwórnia bielizny i pijam „Esef”
Drukarnia „Okręt”
Magazyn mebli „Zaufanie”
Ubiory „Ekonomja”
Tanie źródło towarów bławatnych
Browar miodu „Victorja”
Fabryka octu spirytusowego „Warszawianka”

Zdjęcia zachęcają, by godzinami się w nie wpatrywać, zastanawiając się, gdzie spieszą przechodnie, co im się przytrafiło tego dnia, gdy zostali uwiecznieni. Fotografie z albumu "Ulica Nowa 3" stanowią ciekawą ilustrację do elegii Jakuba Glatsztejna: „Lublinie, moje święte żydowskie miasto, miasto wielkiej żydowskiej nędzy i rado­snych żydowskich świąt. Twoja żydowska dzielnica pachniała świeżym razowym i sitkowym chlebem, kiszonymi ogórkami, balsaminką, śledziem i żydowską wiarą.”[2]

Zdjęcia Stefana Kiełszni, a szczególnie właśnie szyldy, zafascynowały niemiecką artystkę, Ulrike Grossarth z Drezna, która odbyła w 2006 roku podróż do Lublina. W Ośrodku Brama Grodzka – Teatr NN po raz pierwszy zobaczyła te fotografie. Elementy zdjęć wykorzystała w swoich pracach. Tak powstała wystawa „Bławatne z Lublina” i towarzyszące jej publikacje. Jedna z nich to właśnie pięknie wydany album, „Ulica Nowa 3”. Książka wydana jest niezwykle starannie, wręcz z pietyzmem, począwszy od płóciennej oprawy w kolorze szarobłękitnym, a skończywszy na reprodukcjach. Oprócz prac Stefana Kiełszni album zawiera kilka szkiców, które zdecydowanie wzbogacają odbiór oglądanych fotografii. Teksty są w trzech wersjach językowych: po polsku, po niemiecku i po angielsku. 

Wszystkie zdjęcia opublikowane w "Ulicy Nowej 3" można obejrzeć bezpłatnie w Archiwum Cyfrowym Stefana Kiełszni na stronie Biblioteki Multimedialnej Ośrodka Brama Grodzka – Teatr NN.

Kto nas odgrzebie
z jakiej lawy
łopatką pył odgarnie skrzętnie
i z popielniczki u wezgłowia odgadnie
żeśmy mogli kochać
dziecięce klocki rozrzucone w baśń
- o Królewnie Śnieżce -
złoży pod szkłem
z tabliczką - n i e d o t y k a ć
w laboratorium na pulpicie niedopisany ból
odczyta.
Anna Frajlich,  „Pompea”
_______________________
[1] Cyt. za: Monika Adamczyk-Garbowska, Marta Kubiszyn, „Pamięć w fotografiach: Stefana Kiełszni dokumenty nieistniejącego żydowskiego miasta”, [w:] Stefan Kiełsznia, „Ulica Nowa 3”, red. Ulrike Grossarth, Spector Books, 2011, s. 32.

Moja ocena: 5





Zdjęcia z albumu "Ulica Nowa 3"
Stefan Kiełsznia

8 października 2011

Iris Murdoch, "Dzwon"

Wzbierające wody niedoskonałości
"Dora Greenfield rzuciła męża, ponieważ się go bała. W sześć miesięcy później postanowiła wrócić do niego z tego samego powodu."[1] To się nazywa mocny początek opowieści! A po trzęsieniu ziemi w pierwszych zdaniach napięcie rośnie z każdą stroną. Do napięcia, a chwilami wręcz rozdygotania, trzeba się przyzwyczaić. Lekturze "Dzwonu" towarzyszy do końca.

Kiedyś przeżyłam niezbyt udane spotkanie z twórczością Iris Murdoch, teraz było o niebo lepiej. Po jej książkę sięgnęłam pod wpływem recenzji  Ani, która dotyczyła innej powieści tej pisarki i komentarza Bezszmer, rekomendującej "Dzwon" jako dobry wybór dla początkujących amatorów twórczości autorki "Jednorożca". Wypożyczyłam w ciemno.

Biblioteczny egzemplarz pozbawiony był obwoluty, stąd zastępczy wariant okładki w recenzji. Nie pamiętam, kiedy ostatnio zdarzyło mi się przeczytać książkę, o której nie wiedziałam kompletnie nic. Z jednej strony czułam niedosyt informacji, z drugiej jednak to było ciekawe doświadczenie. Czasem warto przeczytać książkę przyobleczoną w burą, biblioteczną włosiennicę. Niektóre noty wydawcy sprawiają, że czuję się tak, jakbym już poznała całość.

"Dzwon" opowiada o burzliwych losach małżeństwa Dory i Pawła Greenfield, którzy w wyniku splotu okoliczności trafiają do świeckiego bractwa anglikańskiego. Jego siedziba mieści się w posiadłości Imber Court w ustronnym zakątku hrabstwa Gloucestershire. Ważną rolę odegra też pobliskie opactwo Imber, klasztor benedyktynek, jezioro, a również średniowieczna legenda o zatopionym dzwonie.

Powieść podobała mi się, ale nie wpadłam w zachwyt bezkrytyczny. Uważam, że cierpi na nadmiar słów. Wyrazy spadają na czytelnika jak ulewny deszcz. Na moim odbiorze "Dzwonu" na pewno zaważył przekład. Jest chropawy, niektórym fragmentom brakuje płynności. Może stąd właśnie wrażenie, że nie czytam, a przedzieram się przez gąszcz wyrazów. Świat powieściowy jest tak szczelnie wypełniony słowami, że za mało miejsca pozostało dla czytelnika.

Bardzo lubię głębię psychologiczną opisywanych postaci, ale odnosiłam wrażenie, że autorka trochę przesadziła. Wolę, kiedy autor daje większą autonomię odbiorcy, kiedy bardziej mu ufa, kiedy przedstawia fakty, które samodzielnie trzeba zinterpretować. Drobiazgowość analiz bohaterów w "Dzwonie" była dla mnie nieco męcząca. Przykładowo przeżycia wewnętrzne po pocałunku Michała i Toby'ego zajmują osiem i pół strony (Toby cztery, Michał cztery i pół). Podobno od nadmiaru głowa nie boli, ale tym razem poczułam lekki przesyt. Przeszkadzało mi też trochę naciągane prawdopodobieństwo niektórych rozwiązań fabularnych. Powieść ma charakter moralitetu, więc pewne rzeczy musiały mieć miejsce, żeby wypłynęły z nich odpowiednie wnioski.

O "Dzwonie" trudno zapomnieć. Powieść Murdoch przeczytałam w sierpniu, a do tej pory zdarza mi się zastanawiać nad jej przesłaniem, nad postępowaniem bohaterów. We wstępie do angielskiej edycji A. S. Byatt stwierdza, że główne tematy książki to religia i seks oraz skomplikowane związki między nimi. Moim zdaniem książka mówi też o ludzkiej niedoskonałości, o przepaści między naszymi dążeniami, aspiracjami, wyidealizowanymi poglądami na własny temat, a rzeczywistością, która wcale nie jest różowa. Zdaniem autorki człowiek to istota targana namiętnościami, które zagłuszają racjonalne myślenie. Powieść obnaża też nasz brak odpowiedzialności za czyny, gesty, słowa wobec innych osób. Impulsywny gest potrafi wywrócić czyjeś życie do góry nogami:
nigdy  nie   jesteśmy bezpieczni. W każdej chwili możemy być wyrwani ze stanu bezgrzesznej pogody i bez żadnych faz przejściowych   wtrąceni   w   jego   przeciwieństwo   —   tak   wysoko wzbierają wokół nas wody naszej i cudzej niedoskonałości. Toby przeszedł w ciągu sekundy, albo takie przynajmniej miał  wrażenie,   drogę  od  radości,  która  zdawała  się  niezachwiana,   do   niepokoju,   którego   prawie   nie   rozumiał. [2]
Losy bohaterów ilustrują przekonanie, że za wyrządzone krzywdy trzeba zapłacić nawet po wielu latach. Kara dosięgnie winowajcę w najmniej spodziewanym miejscu i czasie: "Nasze uczynki są jak okręty, przyglądamy im się. gdy wypływają na morze, ale nie wiemy, kiedy i z jakim ładunkiem wrócą do portu". [3]

Lista tematów do przemyśleń poruszanych w książce jest znacznie obszerniejsza. Obawiam się, że trochę za długa jak na liczącą 332 strony powieść. Poza wymienionymi problemami autorka porusza kwestię homoseksualizmu, etyki zawodu nauczyciela, małżeństwa, wolności i wiele innych. Tragiczne wydarzenia, jakie rozgrywają się w Imber Court i mało optymistycznie refleksje filozoficzne, nie pozwoliły mi niestety poznać poczucia humoru autorki, o którym sporo czytałam. To przygnębiająca powieść. Jedyne przebłyski uśmiechu pojawiają się wówczas, gdy na scenę zamaszyście wkracza Dora Greenfield.

Mimo zastrzeżeń elegancka i błyskotliwa proza Iris Murdoch daje dużo satysfakcji. To dla mnie jedna z ważniejszych książek tego roku. Wymagała cierpliwości i skupienia, ale cały czas towarzyszyło mi przekonanie, że warto.
_____________
[1] Iris Murdoch, "Dzwon", tłum. Krystyna Tarnowska, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1972, s. 5.
[2] Tamże, s. 168.
[3] Tamże, s. 174.

Moja ocena: 4+

Iris Murdoch

2 października 2011

"Wspomnienia o Zofii Nałkowskiej"


Różystki portret zwielokrotniony 

Znam taką duszę, co cmentarniejąc nie do poznania,
Sztuczną różę w śmierć niosła… Była niegdyś różystką…
Skąd ten świat cały? — I róże sztuczne?… I czyjeś łkania?
I ja — w świecie, — i ptaki — i pogrzeby — i wszystko?

Bolesław Leśmian, Słowa do pieśni bez słów

"Wspomnienia o Zofii Nałkowskiej" to zbiór osiemnastu szkiców poświęconych pisarce. Teksty napisali różni autorzy, których łączy jedno: w pewnym momencie Bóg lub los, a są tam reprezentowane różne światopoglądy, zetknął ich z Nałkowską. Lektura tej książki jest jak wizyta w gabinecie luster. Autorka "Medalionów" przegląda się w oczach kolejnych osób i za każdym razem obraz jest inny.

Mój najważniejszy zarzut wobec tej pozycji dotyczy nierównego poziomu szkiców. Odnoszę wrażenie, że niektóre osoby znalazły się w zacnym gronie autorów, bo z powodów politycznych wypadało je zaprosić. Na pewno kryterium doboru nie był styl. Dobitnie o tym świadczą niepokojące fragmenty reminiscencji Wacława Barcikowskiego: „Najłatwiej chyba można by przedstawić jej sylwetkę psychiczną, rzutując na nią rykoszetem charakterystykę niektórych jej postaci literackich, pisarz bowiem nie może się ustrzec projekcji na swoich bohaterów własnych, skrzętnie nieraz ukrywanych, procesów endogennych”[1]. Autora tych rewelacji też miałam ochotę rzutować rykoszetem.

Bardzo wzruszyły mnie natomiast wspomnienia Poli Gojawiczyńskiej, pisane w ostatnich tygodniach jej życia w szpitalu. Ostatnie zdanie urywa się w połowie. W skład zbioru wchodzą też szkice, których walory literackie widoczne są natychmiast. Do mnie przemówiły szczególnie teksty Jana Kotta i Marii Kuncewiczowej. Zastanawiam się tylko, jak Zofia Nałkowska zareagowałaby na porównanie jej dystyngowanej osoby do sępa widzianego w londyńskim zoo.

W tego typu książkach nie lada atrakcję stanowią ploteczki i anegdoty. We "Wspomnieniach o Zofii Nałkowskiej" znalazłam ich sporo, aczkolwiek stopień hojności autorów w dzieleniu się nimi jest różny. Bez wątpienia niektóre tematy dziś trafiłyby na łamy Pudelka. Czy Nałkowska miała predylekcję do młodszych panów? Dlaczego rozpadły się jej małżeństwa? Co tak naprawdę łączyło ją z gosposią? Plus liczne opowiastki o życiu uczuciowym pani Zofii, o którym krążyły legendy, podsycane zresztą przez samą pisarkę. Maria Kuncewiczowa wspomina, że kiedyś Nałkowska mrużąc drapieżnie oczy, nonszalancko skwitowała osobę Karola Irzykowskiego: "On także przeszedł przez moje pazury" [2]. Ile w tym było autokreacji na wampa, a ile prawdy? Dziś trudno orzec.

Zofia Nałkowska w Zakopanem, 1938 r.
Ze szczególnym zainteresowaniem czytałam fragmenty poświęcone literaturze. Wszyscy podkreślają sumienność Nałkowskiej, jej odpowiedzialność za słowo, dążenie do perfekcji, ciągłe niezadowolenie z efektów pracy. Jerzy Zawieyski wspomina, że autorka "Granicy" "pisała zawsze z trudem, niemal jak Flaubert, zawsze odrzucając słowa wymęczone, nic już lub niewiele dla pisarza znaczące"[3].  Podobno francuski pisarz zapytany, czy "Pani Bovary" jest już gotowa, miał odpowiedzieć: "Nie, ale mam już kadencję wszystkich zdań"[4]. Według Nałkowskiej niezgrabnie napisane zdanie uwierało jak źle skrojona suknia. Autorka "Kobiet" nie była w stanie napisać czegokolwiek bez brulionu i licznych korekt. Żywiła kult słowa, a o sobie skromnie mówiła, że nie ma talentu, jedynie "wiedzę pisarską". Nad utworami pracowała rano, leżąc w łóżku. Używała wyłącznie ołówka. Pisała na paskach papieru, które potem wszędzie rozkładała i zszywała lub spinała igiełkami, "dziobiąc to tu, to tam, jak kura"[5]. Cały pokój usiany był pióropuszami pasków i fakt, że Nałkowska potrafiła zapanować nad ich lawiną, wywoływał ogólny podziw.

Pisarka bardzo dużo czytała i gorliwie namawiała do togo adeptów literackiego rzemiosła. Ci, którzy mieli przyjemność odwiedzić Nałkowską w domu, widzieli na biurku i stole między innymi  "Rozmyślania" Marka Aureliusza, "Wyznania" św. Augustyna, "Myśli" Pascala, dzieła Dąbrowskiej, Flauberta, Tołstoja, Stendhala, Dickensa, Brontë, Colette. Ponoć mawiała, że nie powinno się czytać książek dobrych. Powinno się czytać tylko najlepsze, bo i tych nie zdąży się poznać w ciągu życia.

Nałkowska była też prekursorką blogów czytelniczych. Wraz z Jerzym Zawieyskim czytali kolejno ten sam egzemplarz książki, zakreślając fragmenty, robiąc dopiski, zadając pytania, prowadząc ze sobą dialog w formie notatek na marginesie. W swoim szkicu Zawieyski przytacza kilka notatek poczynionych przez Nałkowską w "Historiach Jakubowych" Tomasza Manna [6]. 

"Wspomnienia o Zofii Nałkowskiej" to prawdziwy rarytas dla miłośników pisarki i jej twórczości. Zbiór wyposażony jest w liczne zdjęcia, niektóre z nich widziałam po raz pierwszy. Niestety, doskwiera brak indeksu nazwisk,  dziwi też brak informacji o redaktorze zbioru. W każdym razie w wypożyczonym przeze mnie egzemplarzu nie ma nawet jego nazwiska.

Z książki wyłania się portret osoby o wielu twarzach, pełnej sprzeczności. Występuje w nich Nałkowska jako działaczka społeczna, intelektualistka, kobieta, kochanka, żona, córka, siostra, przyjaciółka. Postać wielka i jednocześnie nieco śmieszna. Zawsze dama, bez względu na okoliczności. Czy liczne wspomnienia rzucają światło na prawdziwą Zofię? Kiedyś napisała: "Między człowiekiem i człowiekiem - jest ciemność"[7].

Mimo to po przeczytaniu szkiców wydaje się bliższa. Na pożegnanie mruży do nas nieprawdopodobnie niebieskie oczy i wypowiada słowa, które usłyszał od niej Jan Kott w czerwcu 1954 roku: "Niech pan nie wierzy, że można zrezygnować. Niech pan nie wierzy, że można zrezygnować z miłości"[8]. 

__________________________
[1] "Wspomnienia o Zofii Nałkowskiej", Czytelnik 1965, s. 5. 
[2] Tamże, s. 170.
[3] Tamże, s. 335.
[4] Tamże, s. 260.
[5] Tamże, s. 335.
[6] Tamże, s. 316.
[7] Tamże, s. 286.
[8] Tamże, s. 166.
      
Moja ocena: 4+
Zofia Nałkowska w 1945 r.