29 sierpnia 2010

Honoriusz Balzac, "Eugenia Grandet"

Blaski i nędze "Eugenii Grandet"
"Balzakiana" Jacka Dehnela zainspirowały mnie do zapoznania się z twórczością autora „Komedii ludzkiej”. W tym celu pomknęłam rączo niczym strzała Robin Hooda do osiedlowej biblioteki. Półka z dziełami francuskiego pisarza uginała się pod ciężarem licznych tomów, co uzmysłowiło mi, że raczej nie mam do czynienia z powieściami rozchwytywanymi przez czytelników. Z tą gorzką refleksją oraz „Eugenią Grandet” w torbie udałam się do domu.

Powieść przeczytałam szybko. Towarzyszyły mi mieszane uczucia. Tematem "Eugenii Grandet" jest destrukcyjny wpływ pieniądza na psychikę człowieka i jego relacje z najbliższymi. Diagnoza Balzaka jest pesymistyczna – to zjawisko powszechne, autor mówi wręcz o „wolnomularstwie namiętności”[1]. Dobra materialne postawione zostały na piedestał, a uczucia i wartości najprostsze (przyjaźń, miłość, empatia) nie odgrywają najmniejszej roli: „Powiedzieć: „Straciłeś ojca”, to było nic – ojcowie umierają przed dziećmi. Ale powiedzieć: „Nie masz grosza!” – wszystkie nieszczęścia ziemi mieściły się w tych słowach." [2]

Miłośnikom dziewiętnastowiecznej klasyki "Eugenia Grandet" sprawi dużo satysfakcji. Ostrze satyry połyskuje chłodno. Autor dystansuje się wobec opisywanego świata z sarkazmem - "ironia jest podstawą charakteru Opatrzności” [3]. Bohaterowie są pełnokrwiści niczym befsztyki. Balzac drobiazgowo i sugestywnie odmalowuje ówczesne życie codzienne i obyczaje w prowincjonalnym miasteczku.

Podziwiałam stylistyczną wirtuozerię francuskiego pisarza (i polskiego tłumacza!) – już pierwsze zdanie rytmicznie kołysze i rozpala ciekawość czytelnika: "Istnieją w niektórych miastach prowincjonalnych domy, których widok rodzi melancholię podobną tej, jaką budzą najposępniejsze klasztory, najbardziej jednostajne stepy lub najsmutniejsze ruiny"[4]. Uczciwość nakazuje dodać, że zdarzają się też fragmenty nieco trącące naftaliną i pełne egzaltacji: "Eugenia była jeszcze na owym brzegu życia, gdzie kwitną dziecięce złudzenia, gdzie zrywa się stokrocie z rozkoszą później nieznaną.”[5]

Jest jednak pewne „ale”. Mnie w tym wszystkim brakuje głębi, podwójnego dna, czegoś nieuchwytnego, co odróżnia książkę przeciętną od arcydzieła. Moim zdaniem w Balzaku jest więcej sprawnego rzemieślnika niż natchnionego artysty. Fabuła wydała mi się też dość przewidywalna - już w momencie, gdy fircykowaty kuzyn Karol wkracza do salonu państwa Grandet nie trzeba być Sybillą, by odgadnąć następstwa tego wydarzenia.

Wybaczcie brak okładki w tej recenzji, ale nie sądzę, by epatowanie Was pustym płóciennym prostokątem w kolorze granatowym, miało większy sens. A tak właśnie wygląda edycja, którą wypożyczyłam. Książka została wydana w 1954, co nadaje jej specyficznego uroku. Opatrzono ją posłowiem polskiego redaktora, z cytatem z „Manifestu komunistycznego”. W posłowiu do "Eugenii Grandet" jest mowa o walce klas i destrukcyjnej roli burżuazji. Nie odmówię sobie przyjemności przytoczenia płomiennego fragmentu: "I dopiero w sto lat później prawie, w dalekim kraju, o którym zapewne sam Grandet nic dokładnie nie wiedział, złamie tę zasadę rewolucja, która, gdziekolwiek potem nastąpi, nigdy już tam odtąd nie pozwala odradzać się dramatowi Eugenii” [6].

Tym optymistycznym akcentem powinnam zakończyć, ale dodam jeszcze, że po lekturze "Eugenii Grandet" doszłam do wniosku, że pastisz Dehnela w "Balzakianach" jest wyśmienity i w większym stopniu go doceniłam.
____________________
[1] Honoriusz Balzac, „Eugenia Grandet”, tłum. T. Żeleński (Boy), Spółdzielnia Wydawnicza "Czytelnik", 1954, s. 13.
[2] Tamże, s. 90-91.
[3] Tamże, s. 31.
[4] Tamże, s. 5.
[5] Tamże, s. 70.
[6] Tamże, s.235.

Moja ocena: 4

28 sierpnia 2010

Jacek Dehnel, "Balzakiana"

Czytając Balzaka w Warszawie

Z góry uprzedzam, że nie potrafię oceniać książek Jacka Dehnela w sposób obiektywny. Uważam go za najlepszego młodego polskiego pisarza. Przepadam za nim. Ogromnie cenię za to, że przywrócił mi wiarę w piękno języka polskiego, którym włada po mistrzowsku. Pozostaje sobą bez względu na trendy. "Lalę" pokochałam, nad "Fotoplastikonem" spędziłam niezapomniane chwile. Wywiady z Dehnelem, które miałam okazję przeczytać, utwierdziły mnie w zachwycie.

"Balzakiana" to zbiór czterech mikropowieści. Łączy je wspólny temat. Trywializując można by go ująć w następujący sposób: wpływ pieniądza i wartości materialnych na życie człowieka. Autor przedstawia "nowych Polaków", współczesnych nam nuworyszy i dorobkiewiczów, którzy starają się wypchanym portfelem nadrobić braki w wykształceniu i w ogładzie towarzyskiej.

Dehnel portretuje swoich bohaterów w sposób groteskowy, karykaturalnie wyostrzając ich wady - zachłanność, brak kultury, chęć imponowania innym. Najbardziej widoczne jest to w pierwszej opowieści, "Mięso wędliny ubiory tkaniny", gdzie autor posunął się chyba trochę zbyt daleko: postacie są tak przejaskrawione, ich wady tak wyolbrzymione, że aż nierealne. Żadni bohaterowie książki Dehnela nie budzą sympatii. Nawet ci pokrzywdzeni. Uczucia czytelnika oscylują wokół niechęci i litości.

Pisarz umiejętnie kreśli tło obyczajowe, szczególnie koncentrując się na pozornie odległych światach - domorosłych biznesmenach i pseudo-bohemie lansowanej przez tabloidy. Historycy obyczajowości początku dwudziestego pierwszego wieku będą kiedyś Dehnela błogosławić za przebogaty materiał! W to wszystko autor umiejętnie wpisuje ludzkie dramaty, które już śmieszne nie są.

Dehnel wielokrotnie podkreślał swoją sympatię do dzieł Balzaka i ta książka jest rodzjem hołdu złożonego francuskiemu twórcy. Nawiązań jest dużo. Tytuły, tematyka, drobiazgowe opisy wnętrz, styl, bezpośrednie aluzje do książek autora "Komedii ludzkiej", postacie i motywy powtarzające się w minipowieściach. Balzakowskich tropów jest mnóstwo i pewna jestem, że sporo przegapiłam, bo moja wiedza na temat dzieł tego pisarza ograniczała się do mglistych wspomnień z "Ojca Goriot". "Balzakiana" są rodzajem wprawki literackiej, artystycznego popisu i przeszkadzał mi nieco ten nacisk na formę, gorączkowa chęć udowodnienia, że dziewiętnastowieczna Francja i dzisiejsza Polska mają mnóstwo wspólnego, bo ludzie są pazerni i bezduszni bez względu na epokę i szerokość geograficzną. Przekornie zamykam się na dzieła "z tezą", nawet jeśli jest ze wszech miar słuszna.

Poziom opowiadań wydał mi się trochę nierówny. Najmilej wspominam dwa ostatnie: "Miłość korepetytora" oraz "Blaski i nędze życia artystki estrady na zasłużonej emeryturze". Uważam, że Dehnel jest predestynowany do repertuaru lirycznego, melancholijnego. Satyra społeczna i groteskowa karykatura to nie jest specjalność. autora "Lali". Szczególnie zachwycają mnie jego portrety kobiet - chociażby leciwa piosenkarka w ostatnim utworze.

Niecierpliwie czekam na kolejne książki Jacka Dehnela, który pod maską ekstrawaganckiego dandysa kryje wielki talent i wrażliwość.


Moja ocena: 4


Jacek Dehnel


27 sierpnia 2010

Bodil Malmsten, "Moje pierwsze życie"

Ja nie wyznaję, tylko opowiadam,
czyli norlandzkie gwiazdy świecą najpiękniej

Bodil Malmsten podzieliła swoje życie niczym tort na trzy części:
"1. Pierwsze - od poczęcia do dwudziestu lat.
2. Drugie - od dwudziestu do pięćdziesięciu lat.
3. Trzecie - to, co pozostało." [1]
Przeczytana już przeze mnie "Cena wody w Finistère" dotyczy ostatniego okresu. Książka, o której dziś chcę Wam opowiedzieć, skupia się na etapie pierwszym. Czy powstało już "Moje drugie życie", nie wiem. Jeśli Wydawnictwo Literackie zdecyduje się opublikować trzeci tom wspomnień Bodil Malmsten, postuluję umieszczenie na okładce pięknego zdjęcia autorstwa Sygrydy Dumnej, co pozwoli kontynuować okienny leitmotiv.

"Ta książka nie zawiera wyznań związanych z seksem, z tej prostej przyczyny, że w ogóle nie zawiera żadnych wyznań. Ja nie wyznaję, tylko opowiadam." [2] Zgodnie z deklaracją Bodil nie przedstawia czytelnikom systematycznej autobiografii, a koncentruje się na impresyjnych wspominkach ze swego dzieciństwa. Dlatego też wybaczyć jej musimy dwie białe plamy, które doskwierają w czasie lektury. Przypuszczalnie były to dla autorki sprawy zbyt bolesne. Mam na myśli okoliczności jej adopcji przez rodzinę zastępczą i powody podjęcia próby samobójczej.

To nie było dzieciństwo w bukolicznej scenerii Bullerbyn. Mała Bodil mieszka na wsi, gdzie ludzie żyją zgodnie z nieubłaganym rytmem przyrody. Mijają pory roku. Nikt nie rozczula się nad zabijanymi zwierzętami, ich ciala zapobiegliwi wieśniacy konsumują do ostatniego okruszka. Opisy niektórych potraw nie brzmią zbyt apetycznie. Czernina (zupa z kaczej krwi), którą ku mojej zgrozie usiłowano uraczyć mnie w dzieciństwie, to kaszka z mleczkiem w porównaniu z niektórymi specjałami, które wcina Bodil i jej rodzina oraz sąsiedzi. Skoro mowa o rodzinie - Bodil stworzyła niezapomniane konterfekty swoich najbliższych! Mnie najbardziej urzekli babcia i dziadek. Patrząc na zdjęcia dorosłej pisarki odnoszę wrażenie, że mimo upływu czasu pozostała wrażliwą dziewczynką z tamtych lat.

Surowe i chłodne piękno Norlandii, którą za sprawą pani Malmsten bardzo chciałabym kiedyś zobaczyć (na jeziorze Nakten znajdują się 365 wyspy!), górzysty krajobraz tego rejonu Szwecji zdominowany na wiosnę przez kolor granatowy, autorka portretuje z wyraźną nostalgią. Uprzedzam, że to nie jest przesłodzony landszafcik, który zapowiada nota na okładce (ach, te przylaszczki i pierwiosnki!). Uroki Bretanii nie są w stanie przyćmić wspomnień. "Nawet jeżeli w Finistere też świecą gwiazdy, wielkie, wyraźne i migoczące, to w porównaniu z gwiazdami mojego dzieciństwa brakuje im tego ostatecznego zagęszczenia i substancji. Nawet jeżeli gwiazdy są cudowne, nawet jeśli urzekają przepychem, to bez tej specyficznej namacalności stanowią jedynie element dekoracji."[3] Nie można odciąć się od przeszłości. "Człowiek nigdy nie opuszcza swojej ojczyzny, zawsze ma ją ze sobą. Tak jak ślimak nosi na grzbiecie swój dom, tak ja dźwigam moją Szwecję." [4]

Podoba mi się u Bodil połączenie talentu malarskiego z poetyckim: "Liliowe płomienie zorzy polarnej, czerń i niebieskość. Gwiazdy nad borem, siarkowożółta poświata, tam gdzie Ostersund styka się z niebem. Nieskończoność."[5] Pisarka sugestywnie maluje słowami ("Na czerwony kolor półki, zwany czerwienią Malmstena, składają się barwy cegły, koralu i poziomki."[6]), ale jej rysunki zamieszczone w książce w większości nie wywołały u mnie przyspieszonego bicia serca. Ich wybór był chyba odrobinę bezkrytyczny. Dużą radość sprawiło mi natomiast oglądanie licznych zdjęć.

Osoby, które irytował chłodny i pozornie mdły styl Bodil, uprzedzam, że ta książka też utrzymana jest w podobnym nastroju: "Moje opowieści są jak mgliste zarysy, odblaski w ciemności. Opowiadam legendy, a nie życie, bo życia nie można opowiedzieć."[7] W czasie lektury delektowałam się urokiem przekładu. Może zapuszczam się na dzikie pola nadinterpretacji, ale odnosiłam wrażenie, że tłumaczce praca nad tym tekstem sprawiała radość. Praca Beaty Walczak-Larsson nie była łatwa, zwłaszcza fragmenty w lokalnym dialekcie. Uważam, że została wykonana świetnie.

_______________
[1] Bodil Malmsten, "Moje pierwsze życie", tłum. B. Walczak-Larsson, Wydawnictwo Literackie, 2009, s. 5.
[2] Tamże, s. 318.
[3] Tamże, s. 300.
[4] Tamże, s. 18.
[5] Tamże, s. 300.
[6] Tamże, s. 183.
[7] Tamże, s. 48.

Moja ocena: 4+

Bodil Malmsten


26 sierpnia 2010

Internetowa Plaża Muszli - odcinek szósty

Zagorzałych czytelników ucieszy na pewno gustowna biblioteczka-trumna. Praktyczne rozwiązanie, aczkolwiek wymaga sporej dozy czarnego humoru.

* * *

Leniwi miłośnicy książek czytający do poduszki, dla których wyjście z łóżka, żeby zgasić światło, jest gehenną, docenią praktyczną lampkę-zakładkę.

* * *

Awangardowi koneserzy literatury z pewnością rozważą kolorowe rozwiązania niekonwencjonalne.

* * *

Jako miłośniczka twórczości Jane Austen i posiadaczka jedenastoletniej jamniczki przeżyłam radosne chwile oglądając poniższy filmik, czego i Wam życzę.




* * *

Jestem świadoma, że związek tego zdjęcia z literaturą jest znikomy, ale nie mogłam sobie odmówić przyjemności podzielenia się odkryciem z Wami. Sądzę, że Björk jest wdzięczna hojnym rodakom. Ten domek wydaje mi się idealną siedzibą dla pisarza. A jednak związek z literaturą się znalazł ;)

* * *
Skoro mowa o Björk - wiadomość, która zelektryzuje miłośników muminków! Otóż islandzka wokalistka właśnie nagrała nową piosenkę "The Comet Song", która pojawi się w fińskim filmie "Moomins and the Comet Chase".



* * *

24 sierpnia 2010

Alan Bradley, "Badyl na katowski wór" (cykl "Flawia de Luce")


Triumfalny powrót Flawii de Luce
Pamiętam, że autorki kilku blogowych recenzji "Zatrutego ciasteczka", pierwszego tomu cyklu Alana Bradleya, wyraziły spontaniczną chęć adopcji niesfornej Flawii. Otóż pragnę dołączyć do tego zacnego grona, gdyż druga cześć przygód małego Sherlocka w spódnicy utwierdziła mnie w przekonaniu, że mamy do czynienia z jednostką wybitną.

Często się zdarza, że druga część serii nie dorównuje pierwszej, na co może wpływać presja rozentuzjazmowanych czytelników, czy konieczność pracy w ponaddźwiękowym tempie. Sukces "Zatrutego ciasteczka" też zobowiązywał. Czasem zastanawiam się, jak J. K. Rowling zniosła psychicznie lata pracy nad swoim powieściowym cyklem. Nie zazdroszczę, pomimo sowitej gratyfikacji finansowej. W moim odczuciu "Badyl na katowski wór" nie zawiódł. Wręcz przeciwnie.

Polski tłumacz na pewno stanął przed trudnym zadaniem - światowa premiera książki miała miejsce całkiem niedawno (marzec 2010) i przekład liczącej 363 strony powieści przypuszczalnie powstawał w dużym pośpiechu. Polska wersja opublikowana została już w czerwcu. Ponadto styl narratorki jest specyficzny, kwiecisty i naszpikowany archaizmami. Ogólnie rzecz biorąc nie mam zastrzeżeń, choć w kilku momentach dały się słyszeć stylistyczne zgrzyty (z brzmiącym chropawo tytułem włącznie). Niedopuszczalny wydaje mi się jednak błąd gramatyczny w cytacie z powieści na okładce ("z salonu wyniesiono polerowaną trumnę z różanego drzewa, zniesioną ją ostrożnie na podjazd"), na szczęście w tekście książki występuje wersja poprawna.

Podobnie jak w "Zatrutym ciasteczku" dominuje sardoniczne, niekiedy rubaszne poczucie humoru: "Paplała. Jeśli będę trzymać buzię na kłódkę, nie minie minuta, a poda mi rozmiar swoich reform'" [1]. Autor wyraźnie przepada za swoją małą bohaterką i portretuje ją kapitalnie. Podobnie jak niezapomnianą rodzinkę, znajomych i sąsiadów. W porównaniu z pierwszą częścią Flawia jest odrobinę doroślejsza, zaczyna się interesować relacjami między kobietą a mężczyzną. Zadaje kłopotliwe pytania (na przykład: co to znaczy oddać się komuś?), nadal wnikliwie obserwuje dorosłych.

"Badyl na katowski wór" to rzadki przypadek książki dla całej rodziny. Młodzi czytelnicy skupią się zapewne na warstwie sensacyjno-kryminalnej powieści. I tu litościwie spuśćmy zasłonę milczenia, a raczej kurtynę, biorąc pod uwagę, że ważną rolę odgrywa teatrzyk kukiełkowy - to nie jest najmocniejsza strona Bradleya. Kilka pomysłów wydało mi się całkowicie chybionych i nieprawdopodobnych. Nawiasem mówiąc jestem ogromnie ciekawa, jakie wrażenie książki o Flawii robią na jej rówieśnikach.

Starszych czytelników ucieszą liczne smakowite aluzje literackie i malarskie, a również bardzo ciekawy obraz Wielkiej Brytanii tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej. Bradley jest skrupulatnym i ironicznym kronikarzem angielskiej prowincji i jeśli ktoś lubi takie klimaty (ja uwielbiam!), to książka sprawi mu sporo radości. Dla każdego anglofila to lektura wręcz obowiązkowa. Wydaje mi się, że sam autor, z pochodzenia Kanadyjczyk, jest wielkim miłośnikiem Albionu i koneserem brytyjskiej kultury. Scenę, w której dwaj Niemcy, piloci Luftwaffe, zrzucają nad Haworth fioletową wstęgę w hołdzie siostrom Brontë, z napisem "Kocha Was cały świat! Odpoczywajcie w pokoju." [2], niniejszym dodaję do listy najulubieńszych! To wszystko autor dyskretnie i delikatnie okrasza sosem filozoficznym: "Jesteśmy marionetkami, my wszyscy, lalkami poruszanymi za sceną przez Boga lub Los, albo Chemię - co wolicie. Wkładają nas jak rękawiczki na dłonie i odgrywają za nas nasze życie..." [3].

Zastanawiam się, jak inni wielbiciele książek o Flawii odebrali "Badyl na katowski wór"? Światowa premiera części trzeciej przewidziana jest na luty 2011. Polski tytuł "Ucho od śledzia w śmietanie" :)

_____________
[1] Alan Bradley, "Badyl na katowski wór", tłum. Jędrzej Polak, Vesper, 2010, s. 27.
[2] Tamże, s. 217.
[3] Tamże, s. 354-355.

Moja ocena: 4+

23 sierpnia 2010

Nafisa Haji, "Napisane na moim czole"

Napisane średnio
O istnieniu tej powieści dowiedziałam się z blogów angielskojęzycznych, gdzie miała dość pozytywny odbiór. Ucieszyła mnie błyskawiczna edycja polska. Uwielbiam literaturę z kręgu "multi kulti", a wielkie nadzieje podsycała również entuzjastyczna opinia Khaleda Hosseiniego na skrzydełku okładki.

Książkę czyta się błyskawicznie, czemu sprzyja duży druk na bielutkim, grubym papierze. Jest on chyba nie do końca kompatybilny z miękką okładką (może zbyt ciężki?), bo po jednym czytaniu na grzbiecie powstała brzydka rysa.

Polecam tę powieść jako niezobowiązujące, leżakowe czytadło. Autorka stworzyła hindusko-pakistańską trzypokoleniową sagę z dość barwnymi postaciami. Emocji dodaje rodzinna tajemnica, która zostaje rozszyfrowana na samym końcu. Nawiasem mówiąc psychologiczny realizm tego sekretu (z oczywistych przyczyn nie mogę zdradzić więcej) budzi wątpliwości. "Napisane na moim czole" to wciągająca opowieść, czasem zabawna, niekiedy smutna, z wykorzystaniem sprawdzonych "serialowych" rozwiązań fabularnych. I tu mam największy żal do autorki - wciąż odnosiłam wrażenie, że gdzieś to już wcześniej czytałam. Pod względem językowym też nie spodziewajcie się fajerwerków. Powieść Nafisy Haji to klasyczny Bildungsroman, w którym towarzyszymy Sairze Kader w odkrywaniu kulturowych korzeni i przekonujemy sie o tym, że pochodzenie determinuje nas bezlitośnie.

Autorzy okładek pozycji z odległych kręgów kulturowych obsesyjnie lubują się w epatowaniu czytelnika realistycznymi zdjęciami orientalnych piękności. Zaczyna to być nużące. Tak też stało się tym razem. Polska okładka a la Titanic (ciekawostka - projektował ją sam właściciel wydawnictwa - A. Kuryłowicz) podoba mi się znacznie mniej niż dający więcej pola wyobraźni wariant amerykański. Dla porównania - okładka oryginalna.


Moja ocena: 3+
Nafisa Haji
Strona autorki

20 sierpnia 2010

Jean Echenoz, "Ravel"

Monsieur

"Ravel" Jeana Echenoz to fabularyzowana, fragmentaryczna biografia kompozytora "Bolera". Książka zaczyna się, gdy muzyk ma pięćdziesiąt dwa lata, jest u szczytu sławy i wybiera się na triumfalne tournee po Stanach Zjednoczonych, a kończy się jego śmiercią. Sięgnęłam po tę pozycję za sprawą pochlebnej recenzji w "Nowych Książkach". Czy był to czas stracony? No, je ne regrette rien.

Gdybym miała stworzyć imaginacyjny portret kompozytora "Bolera" bez dostępu do autentycznej ikonografii, na pewno skupiłabym się na oczach. Spojrzenie Ravela wyobrażam sobie jako jednocześnie chmurne i miękkie jak aksamit. Tu byłam bliska prawdy. Fikcją okazała się moja wizja muzyka jako mężczyzny o urodzie typowego południowca. Nic bardziej mylnego. Kompozytor był bowiem mizernej postury, co przyczyniło się do wielkich kompleksów. Oddajmy głos brutalnym liczbom: "metr sześćdziesiąt jeden, czterdzieści pięć kilogramów, siedemdziesiąt siedem centymetrów w obwodzie klatki piersiowej. Ravel ma wymiary dżokeja". [1] Kobiety nie mdleją na jego widok. Kiedy w młodości zaproponował małżeństwo pewnej damie, ta wybuchnęła gromkim śmiechem, przy świadkach oświadczając, że chyba zwariował. Ten upiorny epizod na pewno przyczynił się do emocjonalnej oziębłości muzyka. Sporym zaskoczeniem był dla mnie fakt, że kompozytor utworów tak nasyconych namiętnością był osobą samotną i aseksualną. "Nic nam o tym nie wiadomo, żeby miał kogoś kochać, kobietę czy mężczyznę, kogokolwiek" [2].

Ravel to czlowiek nietuzinkowy. Genialny artysta, ale też neurotyczny ekscentryk Odmawia przyjęcia Legii Honorowej. Ostentacyjnie obraża się na muzyków, którzy interpretują jego utwory na swój sposób. Cechują go "elegancki dystans, kurtuazyjna prostota, lodowata uprzejmość, jest człowiekiem oschłym, niezbyt rozmownym, ale szykownym, ubranym jak spod igły przez dwadzieścia cztery godziny na dobę." [3]

Tekst poświęcony Ravelowi nie może się obyć bez wzmianki o "Bolerze", rozpoznawalnym i cenionym nawet przez osoby, u których muzyka klasyczna wywołuje dreszcz obrzydzenia. Triumf tego dzieła zadziwił wszystkich, począwszy od kompozytora. Ten "utwór tak naprawdę nie ma formy, rozwinięcia ani modulacji, jest samym rytmem i aranżacją. Krótko mówiąc, jest to coś, co dokonuje aktu samozniszczenia, partytura bez muzyki, bezprzedmiotowa fabryka orkiestralna, samobójstwo, którego orężem jest wyłącznie narastanie dźwięku." [4]

Echenoz z pietyzmem rekonstruuje świat otaczający Ravela. Szczególnie precyzyjnie i z wyraźną lubością opisuje środki transportu. Oto malowniczy obraz kabiny na transatlantyku, którym Ravel wyruszył do Ameryki: "To apartament luksusowy - mieszana boazeria z sykomory i węgierskiego dębu oraz klonu w kolorze szkarłatu i cętkowanej szarości, obicia z chintzu, meble z cytrynowca i palisandru, podwójna łazienka w wiśniowej brokateli." [5] Styl Jeana Echenoz jest bardzo plastyczny i elegancki. Autor unika taniego sentymentalizmu, który był sporym zagrożeniem we fragmentach poświęconych wyniszczającej chorobie i śmierci kompozytora. Książka nie porywa i nie oszałamia, ale dobrze się czyta i prowokuje do refleksji. Przed rozpoczęciem lektury przygotujcie sobie płyty z utworami monsieur Ravela. Ja wśród roztoczańskich pól i lasów byłam tej możliwości pozbawiona.
_________________
[1] Jean Echenoz, "Ravel", tłum. A. Wasilewska, Noir sur Blanc, 2009, s. 17.
[2] Tamże, s. 60.
[3] Tamże, s. 17.
[4] Tamże, s. 56.
[5] Tamże, s.16.

Moja ocena: 4+

Maurice Ravel

Poniżej Bolero, które zrewolucjonizowało tańce na lodzie.
Ciekawostka: wczoraj za żadne skarby nie mogłam sobie przypomnieć, jak nazywali się brytyjscy łyżwiarze. Dziś w nocy, z pewnością za sprawą monsieur Ravela ;), przyśniły mi się ich nazwiska. :) Jayne Torvill & Christopher Dean.




19 sierpnia 2010

Maj Sjöwall, Per Wahlöö, "Roseanna"

Skandynawski Sherlock

W moim osobistym rankingu najbardziej antypatycznych stróżów prawa w powieściach kryminalnych Martin Beck zdecydowanie zajmuje pierwsze miejsce.

Do szału doprowadzała mnie jego uczuciowa atrofia, bezbarwność, zimnokrwistość. Klasyczny pracoholik. Z rodziną łączą go luźne więzi. Widok lekko otyłej żony we włochatym szlafroku przy śniadaniu wywołuje jego niesmak. Izoluje się od dzieci, Rolfa i Kruszynki. Prowadzi zdecydowanie niezdrowy tryb życia. Mimo niezbyt fascynującej osobowości jego upór, konsekwencja, przenikliwość sprawiają, że rozwiązuje zagadkę pozornie nie do rozwiązania. Szanuję go za to i podziwiam, ale nie udało mi się go polubić. Talent pisarski autorów też nie rzucił mnie na kolana, choć jak twierdzi wydawca (Amber) "szwedzkie małżeństwo Maj Sjöwall i zmarły w 1975 roku Per Wahlöö to wielcy klasycy literatury kryminalnej". Swoją drogą jestem bardzo ciekawa, jak przebiegała wspólna praca nad powieściami i czy obyło się bez rodzinnych awantur.

W fabule książki nie dostrzegłam nic fascynującego. Takie też było chyba założenie autorów: poszukiwanie przestępcy zostało przedstawione jako żmudna, mrówczo mozolna praca. Bez efektownych fajerwerków i cudownych zbiegów okoliczności. Podobało mi się to, że akcent pada na sferę psychologiczną. "Roseanna" doczekała się dwóch adaptacji filmowych, co mnie nie dziwi, bo jest powieścią "fotogeniczną", przypomina scenariusz. Nawiasem mówiąc film i zdjęcia odgrywają w opowieści ważną rolę. Nie spodziewajcie się jednak ślicznych pejzaży. Szwecja w książkach Mankella wydawała mi się miejscem fascynująco ponurym, ale obraz "krainy zimnolubów" w "Roseannie" wręcz poraził mnie swoją depresyjnością: ziąb, szarość, wilgoć.

Odpowiadał mi styl Maj Sjöwall i Pera Wahlöö: niezwykle oszczędny, wręcz ascetyczny. To, co było doświadczeniem ciekawym, to również możliwość porównania metod pracy policji w latach sześćdziesiątych z obecnymi. Powieści Maj Sjöwall i Pera Wahlöö muszą stanowić kopalnię wiedzy dla historyków kryminalistyki. Brak komórek telefonicznych szwedzcy policjanci z Beckiem na czele nadrabiają efektywną pracą szarych komórek. Lektura "Roseanny" pozwala nam docenić walory internetu, tudzież innych zdobyczy techniki. Zastanawiam się, na ile obecnie wzrósł "współczynnik wykrywalności" przestępstw w porównaniu z latami sześćdziesiątymi. Warstwa obyczajowa powieści też z pewnością stanowi ciekawy materiał. Rozpasana seksualnie Amerykanka Roseanna musiała ówczesnych czytelników lekko szokować.

Seria o Becku liczy dziesięć tomów. Chwilowo chcę odpocząć od posępnego Martina, przy całym szacunku dla jego profesjonalizmu. W przyszłości nie wykluczam powrotu do cyklu. Znawcy doradzają lekturę powieści w kolejności chronologicznej. Nie planuję ich zakupu, więc będę zdana na los i zasoby biblioteczne, tak więc wątpię, aby udało mi się to zalecenie spełnić.

Moja ocena: 3+
Maj Sjöwall i Pera Wahlöö

O autorach


18 sierpnia 2010

Bodil Malmsten, "Cena wody w Finistère"


Polując na jaszczurki
w Finistère

Piećdziesięciopięcioletnia Szwedka sfrustrowana swoją ojczyzną, w której drażni ją przede wszystkim materializm i niesprawiedliwość społeczna, postanawia zamieszkać we Francji. Korzystnie sprzedaje mieszkanie w Sztokholmie, co wywołuje w niej poczucie winy, i kupuje podupadłe domostwo z ogrodem w Bretanii. Tam zaczyna nowe życie.

Brzmi znajomo? Raczej tak, ale pragnę uspokoić czytelników reagujących wysypką na zalew egzaltowanych toskańskich expat-diariuszy, że tym razem jest inaczej. Moim zdaniem lepiej. W opinii większości recenzentów jednej z księgarń internetowych znacznie gorzej: "Zimna, nieciekawa, zupełnie nie oddaje piękna regionu, który opisuje.", "Szkoda papieru, pieniędzy i naszego czasu.", "Knot".

Okazuje się, że największa zaleta tej książki dla wielu osób stanowi jej najgorszą wadę. "Cena wody w Finistère" wolna jest bowiem od minoderii i mizdrzenia się do czytelnika. W tego typu literaturze zdarza się, że piękne krajobrazy mają służyć tylko jako tło dla wizualnych i intelektualnych walorów autora, który nie ukrywa, że jest sobą oczarowany. Bodil Malmsten sprawia wrażenie osoby naturalnej i bezpośredniej, jest zachwycona okolicą, ale nie wyraża tego w sposób pretensjonalny. Nawiasem mówiąc autorka nie znosi takich afektowanych opowieści: "Świat potrzebuje poradnika, jak przetrwać, a nie jeszcze jednej książki o wariatce, która wyrwała się z domu i dziwi się, że ludzie śmiesznie mówią, a hydraulicy są nieobliczalni. (…) Fakt, że autorzy dręczący Prowansję i hańbiący Bretanię nie zostali jeszcze zlinczowani przez miejscową ludność, dowodzi tylko dobroci miejscowej ludności." [1]

Zdaniem Malmsten pisaniu towarzyszy niebezpieczeństwo zafałszowania rzeczywistości, a wręcz jej uśmiercenia: "Nie trzeba nawet umierać, aby zniszczyć swój świat: wystarczyło zapisać." [2] W jej opinii "Ubierać w słowa to, co się czuje, oznacza czynić nienaturalnym to, co naturalne. Każdy, kto próbował napisać choćby kartkę pocztową, wie, że pisać znaczy pomniejszyć to, co przeżyte, anulować to, co naturalne. To, co najprostsze. Mówi się, że każdy zabija to, co kocha: ja obiecałam za pomocą słów uśmiercić swoje Finistère ". [3] Paradoksalnie, wbrew obawom pisarki, jej książka jest wielką reklamą tego zakątka Francji. Ja w każdym razie zapałałam ogromną chęcią zwiedzenia Bretanii.

Autorka portretuje otaczający ja świat z dużą wrażliwością i liryzmem ukrytym pod pozornym, szorstkim chłodem. Wraz z nią chłoniemy kolory i wonie Bretanii: "Niebywała zieleń lata, rdzawa jesień, fioletowa finisterska zima. Intensywny fiolet pól, pnie drzew, moje dwa jesiony. Fioletowe światło nad polem w przerwie miedzy deszczami. Wiosna, jej delikatna sepia i zaraz znowu zieleń."[4] A to wszystko "w zapachu róż i jaśminu". [5] Bodil to nie tylko błyskotliwa kronikarka uroczego miasteczka we Francji, ale przede wszystkim subtelna poetka: "Kępy wysokiej na metr trawy tańczącej jak derwisze na zimowym wietrze." [6] Autorka ma wielki dar sugestywnego opisywania przyrody, co widać szczególnie wyraźnie we fragmentach poświęconych ogrodowi. Uprzedzam, że jeśli podobnie jak ja mieszkacie w bloku i nie posiadacie własnego skrawka ziemi, po skończeniu tej książki popędzicie do najbliższej siedziby organizacji zrzeszającej działkowców, błagając o udostępnienie wam choćby spłachetka gruntu. Ja w każdym razie byłam tego bliska.

Pisarka ma do siebie spory dystans i poczucie humoru. Szczególnie zabawne wydały mi się sugestywne portrety tubylców (chapeau bas przed ekscentryczną madame C.), spektakularny finał romansu z monsieur Le R., liczne perypetie związane z nauką języka francuskiego i lapsusami. Przykładowo Bodil w urzędzie prosi o formularz… "niepokalanego poczęcia", zaś właściciela sklepu, cnotliwego ojca rodziny, uporczywie nazywa panem Homofilem.

"Cena wody w Finistère" to bardziej podróż wgłąb siebie niż wycieczka krajoznawcza, co zarzucają Malmsten czytelnicy zawiedzeni niedosytem lokalnego kolorytu. Towarzyszymy autorce nie tylko w codziennym odkrywaniu Bretanii, ale również w rozterkach związanych z pisaniem tej książki. Wspólnie zastanawiamy się nad tytułem. Zdaniem sąsiadki, madame C., ten wybrany przez autorkę jest "wyniszczająco jałowy", "to tytuł katastrofa" [7]. Jesteśmy świadkami wewnętrznej walki Bodil: "Zwerbalizować przeżycie to jakby złapać jaszczurkę za ogon: jaszczurka ucieka, a ty zostajesz z kawałkiem ogona w palcach. Uczucie ucieka, a słowa stają w miejscu, jak suchy kawałek ogona."[8] Współczujemy pisarce presji, również finansowej, i tak zwanej niemocy twórczej, zmierzamy z nią do szczęśliwego finału, którego owocem jest książka w naszych dłoniach. Książka może nie odkrywcza i rewelacyjna, czasem trochę chaotyczna, chwilami może nie do końca dopracowana, ale na pewno warta lektury.

"Cena wody w Finistère" to również opowieść o tym, że bez względu na to, gdzie jesteśmy, niesiemy ze sobą bagaż doświadczeń i problemów, których nie rozwiąże zmiana miejsca pobytu. O tym, że nie trzeba bać się samotności, że warto być odważnym i realizować swoje marzenia. W końcu prozaicznie o tym, jakim odstresowującym dobrodziejstwem bywa praca fizyczna na świeżym powietrzu.

Opowieść Bodil toczy się w leniwym, spokojnym tempie. Mnie nie doskwierał brak dramatycznych zwrotów akcji i wstrząsających wydarzeń. W przeciwieństwie do wielu czytelników nie odebrałam tej książki jako nudną. Dobrze mi się ją czytało wśród roztoczańskiej przyrody. Cieszyłam się, że mam ze sobą drugi tom wspomnień Bodil Malmsten, poświęcony jej dzieciństwu w Szwecji.

_______________
[1] Bodil Malmsten, "Cena wody w Finistère", tłum. J. Rost, Wydawnictwo Literackie, 2007, s. 51.
[2] Tamże, s. 127.
[3] Tamże, s.53.
[4] Tamże, s.217.
[5] Tamże, s.215.
[6] Tamże, s.54.
[7] Tamże, s.197.
[8] Tamże, s.137.

Moja ocena: 4+

Niniejszym dodaję Finistère do miejsc, które chciałabym koniecznie odwiedzić. Poniżej fotograficzne uzasadnienie :)





17 sierpnia 2010

Irena Dousková, "Dumny Bądźżeś"


I śmieszno, i straszno

Na okładce książki B. Gregorová stwierdza buńczucznie: "Założę się o cokolwiek, że kiedy zaczniecie czytać "Dumny Bądźżeś" będziecie się na głos - naprawdę od serca - śmiać." Cóż w moim przypadku pani Gregorová zakład by przegrała. Głośnych chichotów nie odnotowałam. Owszem, książka wywołuje uśmiech, ale raczej refleksyjny i zaprawiony goryczą. Nie zmienia to faktu, że ją Wam polecam. Szczególnie zaś tym, którzy uwielbiają klimat starych czechosłowackich komedii.

"Dumny Bądźżeś" to rodzaj pamiętnika pisanego przez uczennicę drugiej klasy, Helenkę Souczkową z miasteczka Niczin w Czechosłowacji. Jej dzieciństwo przypadło na ponury przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Narratorka jest dziewczynką wrażliwą i uczuciową. Trapią ją kompleksy z powiodu tuszy. Ma talent plastyczny. Książka jest zapisem codziennych perypetii Helenki i jej rodziny. Matka i ojczym są aktorami., podobnie jak rodzice autorki powieści. Pozostali krewni i znajomi to kapitalna galeria malowniczych, niekiedy komicznych postaci.

Helenka stanowi centrum wielu wydarzeń. Oglądamy świat z perspektywy ośmiolatki, która na swój sposób go interpretuje i stara się zrozumieć. Wielkie gratulacje dla autorki za umiejętne wczucie się w emocje malej bohaterki. Książka jest zabawna, ciepła, osnuwa ją mgiełka nostalgii (Dousková jest rówieśniczką Helenki). W potoczystej opowieści dominuje czarny humor (na przykład świetny rozdział "Jak wykopaliśmy partyzanta").

W śmieszny obraz dzieciństwa rezolutnej Helenki wkrada się rzeczywistość, posępnie skrzecząca w rytm komunistycznych wierszy recytowanych na akademiach Ze względu na poglądy i bezkompromisowość matka Helenki traci pracę. Samobójstwa znajomych rodziców dziewczynki wydają się być na porządku dziennym. Dorośli sporo piją. Praca plastyczna Helenki zostaje usunięta z wystawy z powodu "niepoprawności politycznej" mamy. Mimo to wiele osób wychodzi zwycięsko z walki o ocalenie człowieczeństwa, a receptą na okaleczony świat wydaje się przede wszystkim poczucie humoru.

Okładka polskiego wydania "Dumny Bądźżeś" (Zysk i S-ka, 2007) jest dość koszmarnym przykładem, jak można beztrosko zaszkodzić publikowanej pozycji. Na stronie redakcyjnej litościwie nie podano autora koncepcji. Gdyby nie informacje zamieszczone na okładce, infantylna i słodka ilustracja, mająca się nijak do nastroju książki, nie przemówiłaby do mnie zupełnie.

Moje zastrzeżenia budzi też tytuł, który wprawdzie przetłumaczono chyba wiernie, ale po polsku brzmi i wygląda fatalnie. Trudno sobie wyobrazić taki koszmarek jako fragment wiersza. A Helenka usłyszała wzmiankowane słowa w jakimś socrealistycznym poemacie i sądziła, że stanowią imię i nazwisko superbohatera.

W czasie lektury nieustannie towarzyszyło mi wspomnienie zbliżonych tematycznie "Cudownych lat pod psem" Michala Viewegha, który groteskowo deformuje opisywana rzeczywistość, podczas gdy Dousková daje sie poznać jako urodzona gawędziarka. Wprawdzie "Dumny Bądźżeś" nie wywołuje ekstatycznych dreszczy, ale miło wspominam spotkanie z uroczą Helenką Souczkową i jej ekscentryczną rodzinką.

Moja ocena: 4

Irena Dousková

Strona autorki

16 sierpnia 2010

Gianrico Carofiglio, "Z zamkniętymi oczami"

Z lekko przymrużonymi oczami
Po okresie czytelniczego postu lubię sięgać po literaturę marki BMW (Bardzo Mało Wymagającą), która pozwala mi na nowo rozsmakować się w czytaniu. Mając w pamięci "Świadka mimo woli", pierwszy tom trylogii, liczyłam na zajmującą powieść w lekko cyniczno-dekadenckiej tonacji. Niestety, moje drugie spotkanie z twórczością Gianrico Carofiglio zakończyło się poczuciem niedosytu.

Ze względu na pojawienie się w naszym domu szczeniaczka zrezygnowaliśmy z planowanej wyprawy do Włoch i nie potrafię stwierdzić, na ile "Z zamkniętymi oczami" i poprzednia cześć cyklu oddają uroki Bari. Obraz miasta jest sugestywny i zachęca do wyprawy śladami mecenasa Guido Guerrieriego.

Problematyka społeczna, którą porusza autor, jest bardzo aktualna (stalking, przemoc wobec kobiet, kazirodztwo), aczkolwiek ostatnio odnoszę wrażenie, że inwencja autorów kryminałów coraz częściej pasożytuje na stereotypach i sprawdzonych wzorach.

Główny bohater nadal jest przedstawiony jako koneser win, literatury, muzyki i kobiet, a kolejność i stopień natężenia tych pasji zmienia się w zależności od sytuacji. Gdy czytałam "Z zamkniętymi oczami", cały czas wydawało mi się, że autor jest nieco znużony narcystycznym Guido i trudno mu powiedzieć na jego temat coś odkrywczego, świeżego.

Guerrieri
uosabia podręcznikowe objawy tzw. męskiego kryzysu wieku średniego, począwszy od lekkiego znudzenia stałą partnerką (nawiązuje dwuznaczną przyjaźń z zakonnicą, która... uprawia chiński boks - tu muszę brutalnie zamilknąć, bo zdradzę zbyt wiele szczegółów fabuły), a skończywszy na sportach ekstremalnych (skok spadochronowy). Pod względem profesjonalnym działa oczywiście tylko bezbłędnie i skutecznie, jego bezkompromisowość i odwaga cywilna rzucają na kolana, a wszyscy adwersarze w sądzie przedstawieni są jako jednostki z gruntu odpychające.

Fascynacja literaturą nadal jest u naszego bohatera obecna. Ku utrapieniu personelu lokalnej księgarni. Wyznaje: "Krążyłem wśród półek aż do godziny zamknięcia i wyszedłem ostatni, kiedy żaluzja była już do polowy opuszczona, a sprzedawcy ustawili się rzędem koło kasy i spoglądali na mnie wzrokiem, w którym trudno było dopatrzyć się sympatii."[1] Z przykrością stwierdzam, że moja sympatia do twórczości Gianrico Carofiglio też topnieje niczym lody włoskie w samo południe.

Przede mną jeszcze trzecia część przygód niesfornego, aczkolwiek przewidywalnego Guido. Mam nadzieję, że okaże się lepsza... "Ponad wszelką wątpliwość";)

_______________
[1] Gianrico Carofiglio, "Z zamkniętymi oczami", tłum. J. Ugniewska, Wydawnictwo W.A.B., 2009, s. 10.

Moja ocena: 3

Tam i z powrotem, czyli foto-wspomnienia z Roztocza



Roztoczańskie wakacje nieuchronnie dobiegły końca. Było wspaniale. Budził nas dzięcioł, a do snu kołysały świerszcze.
Słodkie lenistwo pozwoliło mi na małe nadrobienie zaległości czytelniczych. Recenzje wkrótce.
Serdecznie pozdrawiam i dziękuję za to, że jesteście.