31 sierpnia 2013

"Z rumianą radością" (Barbara Kosmowska, "Buba")

„Z rumianą radością”
Zastanawiam się, jak wyglądałoby moje życie, gdybym w wieku lat piętnastu miała tak neurotyczną i nieprzewidywalną rodzinkę jak Buba, bohaterka powieści Barbary Kosmowskiej. Oj, nie byłoby łatwo. Rodzice dziewczynki to celebryci: mama pisze szmirowate powieści erotyczne dla pań, a tato prowadzi program telewizyjny pod natchnionym tytułem Horyzonty nadziei i ogania się od tłumów fanek. Naiwnością byłoby oczekiwać od nich prozaicznego zainteresowania córką. Zapracowani, skupieni na sobie i karierze dorośli mają ważniejsze sprawy na głowie. Tym bardziej, że na pierwszy rzut oka jedynaczka sprawia wrażenie zadowolonej z życia i całkowicie bezproblemowej. Nic dziwnego, że mama i tato zapominają o jej urodzinach i nawet nie są do końca pewni, jak ich pociecha ma naprawdę na imię. Poznamy je dopiero na ostatniej stronie powieści.

Z Bubą i jej rodzicami mieszka gderliwy, przemądrzały i chwilami wręcz nieznośny dziadek. Pan Henryk tworzy z wnuczką zgrany duet. Łączy ich wspólna pasja: spędzają długie godziny na grze w karty, a ich specjalność to „ogór”. Fertyczny starszy pan jest skłócony prawie z całym światem - z wyjątkiem ukochanej Buby - i zawsze wprowadza wokół siebie element twórczego chaosu. Podobnie jak przyjaciele domu, państwo Mańczakowie, którzy często wpadają z wizytą, żeby pograć w karty i spontanicznie siać spustoszenie w lodówce. Są kompletnie nieobliczalni. Pewne są tylko dwie rzeczy: zawsze są głodni i nigdy nie wiadomo, kiedy się pojawią. Wyróżniają się też fantazyjnym strojem:
Na obojgu Mańczakach jaskra­wo fosforyzowały kreszowe dresy, których uzupełnienie sta­nowiły radosne szaliki i czapki w dziecięce desenie. Mańczakowa prezentowała szalikowy komiks z Myszką Miki, a szalik Mańczaka był w nieduże rude wiewiórki.”[1]
Ważną, aczkolwiek zazwyczaj posępnie milczącą postacią jest gosposia, pani Bartoszowa, która z kamiennym spokojem znosi dziwactwa pracodawców. Nie sposób pominąć też czworonożnej Dokładki, którą litościwie przygarnęła Buba. Poczciwa suczka „jest stałą bywalczynią kuchni, pełniąc dwie role: obiektu miłości Bartoszowej oraz degustatora wszystkiego, co wychodziło spod  jej zręcznej kucharskiej ręki.”[2] W roli epizodycznej pojawia się też babcia, emerytowana nauczycielka, niestrudzona propagatorka zdrowego trybu życia. Jej wizyty to prawdziwy kataklizm, zwłaszcza dla dziadka i Bartoszowej. Opowieści dodaje kolorytu starsza siostra dziewczynki oraz jej liczne problemy.

Doprawdy nie wiem, jak to możliwe, że Buba w tym galimatiasie nie tylko nie traci głowy, ale jeszcze całkiem nieźle radzi sobie w szkole, a nawet znajduje czas na przyjaźń i miłość. Nie muszę chyba dodawać, że jej klasa też obfituje w barwne postacie, ze szczególnym uwzględnieniem Jolki, Adasia i Miłosza. Mimo żartobliwej tonacji Barbara Kosmowska nie unika smutnych tematów. Wiele osób w klasie ma tylko jednego rodzica. Pojawia się też motyw przemocy w rodzinie, który boleśnie dotyka przyjaciółkę Buby, Agę. W moim odczuciu ten wątek trochę zgrzyta na tle feerii komizmu. Tym bardziej, że właściwie nic z niego nie wynika: Buba współczuje koleżance i na tym koniec. Łączenie tragizmu z humorem daje czasem ciekawe efekty, ale w takiej wersji mnie nie przekonuje.

Dawno nie czytałam powieści, która wprawiłaby mnie w tak dobry nastrój. Nie dziwię się, że to już trzecie wydanie książki i że na autorkę spłynął deszcz nagród za twórczość dla dzieci i młodzieży. Jej Buba to skuteczny lek na chandrę, przedjesienną apatię i pourlopowe smuteczki. Przede wszystkim jest autentycznie śmieszna. Choć groteskowe fragmenty z Mańczakami w roli głównej zostały nakreślone nader jaskrawą i grubą kreską, miło jest zanurzyć się w świat bezpretensjonalnej, pogodnej piętnastolatki, która „z rumianą radością”[3] próbuje dojść do ładu ze sobą i ze światem. Uprzedzam, że jest tak sympatyczna, że trudno się z nią rozstać, ale na szczęście już wydano drugi tom jej przygód.

Trochę żałuję, że nie mogłam zaprzyjaźnić się z Bubą, kiedy byłam w jej wieku. Może tak skupiłabym się na jej przeżyciach i miłosnych niepokojach, że mojej uwadze umknęłyby drobne usterki techniczne typu „bangee” zamiast „bungee”. Wprawdzie książka została opublikowana w serii dla nastolatków „Plus minus 16”, ale moim zdaniem ten plus jest baaardzo duży. Powieść może spodobać się również tym czytelnikom, których wiek jest wielokrotnością szesnastki.
_____
[1] Barbara Kosmowska, Buba, Wydawnictwo Literatura, 2010, s. 34.
[2] Tamże, s. 201.
[3] Tamże, s. 237.

Moja ocena: 4,5
Barbara Kosmowska.

27 sierpnia 2013

Miłość, zbrodnia i matrioszka (Antoni Czechow, "Dramat na polowaniu")


Miłość, zbrodnia i matrioszka
Czechow to jedno z odkryć, jakie zdarzyły mi się podczas poszukiwania tekstów do Płaszcza zabójcy. Od pierwszych chwil jego dwutomowe Listy po prostu mnie usidliły. Po tym, co wcześniej czytałam i widziałam na scenie, wyobrażałam go sobie jako chłodnego melancholika, tymczasem prywatnie okazał się osobą pełną uroku i obdarzoną wspaniałym poczuciem humoru. Na fali nowo narodzonej sympatii w ubiegłym roku przeczytałam „Mewę”, a teraz przyszła pora na „Dramat na polowaniu”, jedyną powieść Czechowa. Książkę, którą sam autor uważał za dzieło kompromitujące.

Powieść zaczyna się tak: pewnego kwietniowego dnia 1880 roku do narratora, który jest dziennikarzem, zgłasza się były sędzia śledczy, Iwan Pietrowicz Kamyszew. Wręcza mu rękopis napisanej przez siebie książki. To właśnie „Dramat na polowaniu”. Autor ma nadzieję, że jego dzieło zostanie wydrukowane w gazecie. Podkreśla, że był świadkiem, a nawet uczestnikiem opisanych w nim wydarzeń, a w powieści występuje pod zmienionym nazwiskiem. 

Sędzia nie owija w bawełnę: książkę pragnie opublikować nie dla sławy, tylko dla pieniędzy. Wyznanie budzi podejrzliwość redaktora, bo jego rozmówca połyskuje brelokami i pierścieniem na małym palcu. Mijają dwa miesiące. O powieści Kamyszewa dziennikarz przypomina sobie tuż przed wyjazdem na wakacje. Bez przekonania, niedbale zaczyna ją czytać od środka. Potem pochłania całość jeszcze raz od pierwszej strony. I potem znowu. Skąd takie dziwne zachowanie i nieprzespana noc?  Czytając „Dramat na polowaniu”, redaktor rozszyfrował straszną tajemnicę. A teraz pora na nas. My też możemy zmierzyć się z zagadką, bo kolejna część książki to właśnie powieść sędziego. Do przeczytania jej dziennikarz zachęca taką recenzją:
Opowieść ta nie wyróżnia się niczym szczególnym. Wiele w niej dłużyzn, sporo chropowatości... Autor ma słabość do mocnych efek­tów i frapujących wyrażeń... Widać, że pisze pierwszy raz w życiu, ręką nienawykłą, niewyrobioną... A mimo to opowieść czyta się lek­ko. Posiada fabułę, myśl także i, co najważniejsze, jest oryginalna, nader charakterystyczna, jest tym, co się zwie sui generis. Odznacza się też pewnymi walorami literackimi. Warto ją przeczytać...”[1] 
Pałeczkę narratora przejmuje teraz Kamyszew, ukrywając się pod nazwiskiem Zinowiew. Jednak nie do końca rozstajemy się z redaktorem - opatrzył powieść przypisami, które dotyczą skreśleń i rysunków, a także zawierają wskazówki interpretacyjne na temat zachowania bohaterów. Dziennikarz podpisuje się inicjałami A. Cz., co dodaje historii autentyzmu. Zgodnie z zapowiedzią sędziego „Dramat na polowaniu” opowiada o miłości i morderstwie. Kilka ostatnich stron książki to wibrująca emocjami rozmowa Kamyszewa z redaktorem. W rolę narratora wciela się znowu dziennikarz.  
Scena z adaptacji filmowej Dramatu na polowaniu,
reż. Emil Loteanu, 1978 r. [Źródło]
W powieści Czechowa moją uwagę przyciągnęła przede wszystkim nowoczesna forma narracji. Owszem, konstrukcja szkatułkowa – w przypadku literatury rosyjskiej może lepiej pasowałoby określenie konstrukcja matrioszkowa – w roku 1884 nie była pomysłem wybitnie awangardowym, ale fragmenty autotematyczne, zamieszczenie w książce jej recenzji, fikcyjne przypisy, ironiczno-parodystyczne nawiązania do literatury kryminalnej, gra z konwencją, połączenie czarnego humoru z melancholijnym sarkazmem jak na tamte czasy wydają mi się dość odkrywcze. Zabawa z czytelnikiem i formą to nie wszystko. Pisarza interesują też mechanizmy zbrodni i im przygląda się ze szczególną uwagą.

Z posłowia tłumacza dowiedziałam się, że w pierwszym wydaniu polskim z 1927 roku (przekład Michała Puchalskiego) dokonano „niemiłosiernych amputacji”[2]  – ku mojemu zdumieniu okazało się, że wycięto między innymi opisy przyrody, a  w moim odczuciu absolutnie na to nie zasłużyły. Na przykład ten:
„Jezioro cicho spało. Nie powitało mnie ani jednym dźwiękiem, jedynie pisk młodej kurki wodnej naruszał grobowe milczenie znie­ruchomiałego olbrzyma. Słońce przeglądało się w nim jak w wielkim zwierciadle i oślepiającym światłem zalewało całą jego powierzchnię od drogi do dalekiego brzegu. Oślepionym oczom zdawało się, że cała przyroda czerpie swoje światło nie od słońca, lecz od jeziora. Od skwaru zamarło również bujne życie jeziora z jego zielonymi brzegami... Pochowało się ptactwo, nie pluskały się ryby, cicho cze­kały na ochłodę pasikoniki i świerszcze.[3]
Dziwi mnie również to, że pisarz czuł się nieswojo jako autor „Dramatu na polowaniu”. Nie jest to na pewno dzieło wybitne, chwilami nuży, ale zaskoczyło mnie to, że Czechow tak je wstydliwie skreślił. Rene Śliwowski pisze o tym, że próżno szukać jakiegokolwiek komentarza na temat tej książki w korespondencji czy innych pismach autora. Ba, Czechow utrzymywał nawet, że powieść to gatunek literacki, z którym nigdy nie miał nic do czynienia.

Główną przyczyną dąsów i pąsów było prawdopodobnie to, że choć „Dramat na polowaniu”  wyśmiewa konwencję powieści detektywistycznej, tak naprawdę też jest kryminałem, a ten gatunek literacki nie cieszył się wtedy estymą. Po raz pierwszy powieść Czechowa ukazała się w „Nowościach Dnia”, gazecie dla niewybrednych czytelników, która specjalizowała się w tematyce sensacyjnej. Najwyraźniej pisarz uważał, że książka ma nie tylko wartość eksperymentu literackiego, który spodoba się koneserom, ale również ucieszy amatorów kryminałów. Nie do końca się to udało. Niektórzy krytycy byli oburzeni tym, że „Dramat na polowaniu” urąga dobremu smakowi, natomiast miłośnicy taniej sensacji na pewno uznali powieść za stanowczo zbyt udziwnioną, a tempo akcji za irytująco ospałe.

Po latach los obszedł się z „Dramatem na polowaniu” dość łaskawie. Mimo mojego sentymentu do Kraszewskiego, z przykrością przyznaję, że w kategoriach takich jak lekkość pióra i formy, nastrojowość i psychologiczna finezja, z Czechowem JIK nie ma żadnych szans. Oprócz wymienionych wcześniej zalet narracji i języka grzechem byłoby nie wspomnieć o udanych, piekąco gorzkich portretach mieszkańców rosyjskiej prowincji. Panowie z wzrokiem lekko zmętniałym od trunków snują się smętnie. Panie, na pierwszy rzut oka wcielona skromność i opanowanie, kryją w sobie gejzery namiętności. Nawet szesnastoletnia córka leśniczego. To wszystko spowija leciutka mgła, a dusza czytelnika wciąż tylko popiskuje od egzystencjalnego podszczypywania. Jak to u Czechowa.

Zauważyłam, że autor „Wiśniowego sadu” wywołuje dość skrajne reakcje czytelników. Mnie oczarował od pierwszego przeczytania, ale uprzedzam, że jego charakterystyczny styl i opary marazmu, w którym pogrążeni są bohaterowie, mogą drażnić. Wśród sceptyków zdarzają się też tuzy literatury. Iwan Bunin przytacza relację Czechowa ze spotkania z Tołstojem:
— Wie pan, niedawno byłem u Tołstoja w Gasprze. Leżał w łóżku po chorobie, ale dużo mówił o wszystkim, a mówiąc nawiasem i o mnie także. Wreszcie wstaję i żegnam się. A on zatrzymuje moją rękę w swo­jej i mówi: „Niech mnie pan pocałuje”. I pocałowawszy się ze mną nagle szepce mi do ucha z takim energicznym, starczym pośpiechem: „A mimo wszystko sztuk pańskich nie znoszę! Szekspir źle pisał, a pan jeszcze gorzej”.[4]
___________
[1] Antoni Czechow, Dramat na polowaniu. Z notatek sędziego śledczego, tłum. Rene Śliwowski, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1985, s. 9.
[2] Tamże, s. 173.
[3] Tamże, s. 14.
[4] Iwan Bunin, Czechow, [w:] Czechow we wspomnieniach swoich współczesnych, tłum. Stefania Bądkowska, Stefania Podhorska-Okołów, Czytelnik, 1960, s. 443.
 
Moja ocena: 4,5
Antoni Czechow

24 sierpnia 2013

Internetowa Plaża Muszli - odcinek dwudziesty szósty

Grace czytająca w Howth Bay, mal. William Orpen. [Źródło]
To jest już ostatni weekend mojego letniego urlopu, więc bez tradycyjnego spaceru po Internetowej Plaży Muszli ani rusz. Serdecznie zapraszam.
*
Do kolekcji ciekawych bibliotek mobilnych dołączam wersję wodną. Mam nadzieję, że wkrótce na polskich rzekach pojawią się suto zaopatrzone bibliobarki.
[Źródło]
I jeszcze ekologiczny wariant mongolski:
[Źródło]
*
Zwykle adaptacje powstają w oparciu o powieści i opowiadania, ale zdarzają też filmy inspirowane utworami wierszowanymi. Tutaj mały przegląd. Niestety, nie uwzględniono Pana Tadeusza.
*
To zdjęcie wyraźnie dowodzi, że literaci i koty rozumieją się doskonale:
William S. Burroughs i jego kot, Ginger.
Tutaj natknęłam się na sympatyczny tekst o pisarzach i ich pupilach. Uwzględniono nie tylko psy i koty, pojawia się również oswojony kruk Dickensa, Grip.
*
Teraz czeka Was przechadzka po galerii kotów w malarstwie. Czasem występują w roli epizodycznej i niełatwo je znaleźć, ale zawsze dodają obrazom uroku.
*  
Dodam jeszcze profilaktycznie praktyczny zestaw siedemnastu obelg pochodzących z dzieł Szekspira. Mam nadzieję, że nigdy Wam się nie przydadzą.
 
Po obraźliwych okrzykach pora na rachunek sumienia. Tutaj znajdziecie sugestywnie ilustrowaną listę siedmiu grzechów książkowych.
Serdeczne podziękowania dla Dabarai i Zacofanego w lekturze za zdjęcie rozkosznego zestawu czytelniczego.
*
Znowu wracam do tematu tapet z księgozbiorem. Tutaj kilka propozycji nie do odrzucenia. Zdjęcie ostatnie niepokojąco przypomina nasz regał, tylko u nas układ jest poziomy. Że nie wspomnę o szafie i wolno stojących hałdach.
*
A skoro mowa o problemach z miejscem na książki, tu znalazłam ciekawą inspirację dla projektantów podłóg. To się nazywa mieć caly świat u swoich stóp.  Myślę jednak, że praktyczniejsze byłoby ułożenie tej mozaiki grzbietami do góry. 

*
Pora na kącik szafiarski. Wprawdzie lato już się kończy, ale z myślą o kolejnym przedstawiam sukienkę, którą  radośnie przyoblecze każda koneserka literatury.
[Źródło]
A dla wzmocnienia efektu proponuję naszyjnik z wizerunkami ulubionych pisarzy:
[Źródło]
*
Teraz coś dla miłośników ekslibrisów. Tutaj ciekawa kolekcja. Jest nawet ekslibris królowej Wiktorii.
*
Czytelnicy ze smykałką do majsterkowania bez trudu wykonają to praktyczne urządzenie retro, które niewątpliwie ułatwi lekturę:
[Źródło]
*
Już kiedyś była mowa o perfumach pachnących jak książki. Okazuje się, że rozkoszną woń pożółkłych woluminów lub wręcz przeciwnie, zapach nowości prosto z drukarni, można kupić również w aerozolu, w formie zawieszki i świec zapachowych. Tutaj przykłady.
*
Dzięki uprzejmości Ani (Czytanki Anki) na koniec dzisiejszego spaceru mogę Was zaprosić na posiłek regeneracyjny w  bibliofilskiej zastawie. Mam nadzieję, że nikt nie pomyli talerza z otwartą książką.

21 sierpnia 2013

Wakacje z ciabcią (Marcin Szczygielski, "Czarownica piętro niżej")

Wakacje z ciabcią
Nic na to nie poradzę – od niepamiętnych czasów mam sentyment do baśniowych wiedźm. Owszem, cieszyłam się, kiedy Jaś i Małgosia bezpiecznie wrócili do domu, ale jednocześnie było mi dziwnie żal Baby Jagi. A „Malutka czarownica” Otfrieda Preusslera to jedno z czytelniczych objawień mojego dzieciństwa. Do źródeł niepokojącej fascynacji nigdy nie udało mi się dotrzeć. Może najwyższa pora, żeby zapoznać się z tym poradnikiem?

Nietrudno zgadnąć, że już tytuł książki Marcina Szczygielskiego, „Czarownica piętro niżej”, natychmiast wywołał falę miłych skojarzeń. Jestem wdzięczna Zacofanemu w lekturze, bo to dzięki niemu zainteresowałam się tym autorem i jego powieściami dla dzieci. Zaskoczyło mnie to, że na okładce w krótkiej nocie biograficznej pisarza zupełnie pominięto jego książki dla dorosłych czytelników. Może uznano je za wysoce szkodliwe dla pacholąt?

„Czarownicę piętro niżej” przeczytałam z dziką przyjemnością. Szczygielski oszczędnymi środkami potrafił stworzyć atmosferę napięcia i tajemnicy, która udziela się również dorosłemu czytelnikowi. W każdym razie ja z zapałem pochłaniałam kolejne strony. Podobały mi się zabawne dialogi i nieprzewidywalna wyobraźnia autora.

Ucieszyła mnie też bezpardonowa wojna wypowiedziana bezmyślnemu przesiadywaniu przed telewizorem, która przewija się wielokrotnie w formie mniej lub bardziej wyraźnych aluzji. Jest również sarkastyczna parodia telenoweli i programu porannego. Rzeczona kampania adresowana jest nie tylko do dzieci. Telewizor w domu Mai włączony jest nieustannie, a wspólne wielogodzinne oglądanie seriali z mamą to rodzinna tradycja. 

Bardzo odpowiada mi poczucie humoru Szczygielskiego, choć kilka razy odniosłam wrażenie, że leciutko przedobrzył: na przykład rozmowy kota i wiewiórki chwilami przypominają kabaretowe skecze. Natomiast moje serce podbiła główna bohaterka. Bez dwóch zdań. Oto Maja:


Wrażliwa, często osowiała, trochę zagubiona. Choć nigdy o tym nie mówi wprost, nie wszystko w jej pozornie poukładanym życiu jest w porządku. Mama i tato są ciągle zapracowani, a w dodatku rodzina właśnie się powiększyła. Bystrej dziewięciolatce daleko do ideału. Zdarzają jej się chwile słabości, które wywołują kaskadę nieprzewidzianych zdarzeń.

Ostatnio w literaturze dla dzieci nastała moda na energiczne, pewne siebie dziewczynki. Sprytem i bystrością przerastają chłopców - na ich oczach mali mężczyźni ponoszą sromotne klęski w różnych dziedzinach. Taka właśnie jest Maja. Wredny Mareczek po prostu nie miał z nią żadnych szans.

Doskonale udała się Szczygielskiemu również ciabcia, czyli cioteczna prababka dziewczynki. Pozornie zwyczajna staruszka ma sekrety, o jakich Wam się nawet nie śniło! W erze tak zwanego kultu młodości rzadko pojawiają się przekonywające, nieprzerysowane portrety literackie starszych pań. Ciabcia jest zupełnie inna. W oczach Mai dyskwalifikuje ją to, że woli książki niż techniczne nowinki. Jednak zdegustowaną prawnuczkę czekają niespodzianki. Kot ciabci stwierdza, że „nie zawsze należy wierzyć w to, co się widzi”[1] i dalibóg ma rację!

Najpierw Maja jest załamana perspektywą wyjazdu na wakacje do mieszkającej na peryferiach Szczecina ciabci. Bez internetu?! Bez kolorowego telewizora?! Bez ulubionych seriali?! Jednak wkrótce dziewczynka przekonuje się o tym, że takie życie jest nie tylko możliwe, ale okazuje się prostsze, ciekawsze i szczęśliwsze. A przede wszystkim pozwala samodzielnie patrzeć, słuchać i czuć. Kolejne odkrycie: kosztowne wojaże i luksusowe ośrodki wypoczynkowe to wcale nie są warunki konieczne, by wspaniale spędzić lato. Skromne mieszkanko ciabci, sąsiedzi i okolice mają do zaoferowania prawdziwe cuda.

Choć przygody Majki sprawiły mi dużo radości, miałam wrażenie, że końcówka książki została napisana w pośpiechu. Albo może rozmach powieści zaskoczył samego autora i trzeba się było streszczać? Na szczęście świetna ostatnia scena wynagrodziła mi zniecierpliwienie. Wyraźnie sugeruje, że opowieść będzie kontynuowana i to jest wspaniała wiadomość!

Podobnie jak w przypadku „Uroczyska” Meloya zastanawiam się, czy pokaźna objętość powieści (306 stron) nie zdeprymuje dzieci ośmio-dziesięcioletnich, a to chyba idealni czytelnicy tej książki. Decyzji rodziców pozostawiam, czy to jest dobry wiek na zgłębianie teorii ciał astralnych i seansów spirytystycznych. Seansom wróżę największe powodzenie. Podejrzewam, że gdybym przeczytała „Czarownicę piętro niżej” będąc w wieku Mai, doszłoby do uporczywych eksperymentów w tej dziedzinie z udziałem podwórkowej bandy, której - nie chwaląc się - byłam hersztem.

Na koniec rzęsiste brawa dla ilustratorki. Wydaje mi się, że niełatwo jest połączyć sensację i tajemniczość z komizmem, a to Magdzie Wosik udało się bezbłędnie. Oszczędne, lekko depresyjne, intrygujące rysunki na długo zapadają w pamięć. I jeszcze doskonały pomysł z komiksowymi streszczeniami. Przed początkiem każdego rozdziału jest obrazkowe podsumowanie poprzedniego. Można sobie  przypomnieć to, co już było, natomiast dla czytelniczych niejadków to przekonywająca zachęta do lektury. A wygląda to tak:


____
[1] Marcin Szczygielski, Czarownica piętro niżej, Wydawnictwo Bajka, 2013, s. 236.

Moja ocena: 5-
Marcin Szczygielski

19 sierpnia 2013

Sweterek lekko rozpruty (Mary Wesley, "Rozsądne życie")

Sweterek lekko rozpruty
Podręcznik hodowcy gołębi i drobiu egzotycznego? Vademecum ornitologa? A może antyporadnik typograficzny? Bynajmniej! Rozsądne życie to falująca erotyzmem powieść psychologiczno-obyczajowa.

Czasem mam wrażenie, że wydawcy zapraszają nas do zabawy: na okładce umieszczają losowo wybraną fotografię, a czytelnik robi dobrą minę do złej gry, bo głupio mu się przyznać, że nie widzi związku między grafiką a treścią książki. Co za oszczędność czasu i pieniędzy, no i wartość dodana w postaci nimbu tajemniczości. Ja bezwstydnie oświadczam, że mimo usilnych prób nie zdołałam rozwikłać Tajemnicy Maszerującego Gołębia. Byłabym wdzięczna, gdyby ktoś wyłuszczył mi symboliczne znaczenie tej odstręczającej, rozmytoburej okładki.

Mimo rozpaczliwych starań wydawnictwa Prószyński i S-ka, by stłumić w zarodku ewentualne zainteresowanie książką Wesley, z entuzjazmem zasiadłam do czytania. Spodziewałam się porządnie napisanej, tradycyjnej angielskiej powieści retro. O, święta naiwności! Nazwa serii, w której wydano powieść Wesley, Biblioteczka Konesera, teraz nabiera dla mnie perwersyjnie ironicznego posmaku. 

Początek jest obiecujący. Mój humor stopniowo kwaśniał w miarę pojawiania się kolejnych niezwykłych zbiegów okoliczności. Prym wiodą przypadkowe spotkania. Poza tym książkę, która nie wymaga od czytelnika właściwie nic oprócz posłusznego przeżucia 447 stron, czytałam z trudem i mozołem. Tak już ze mną jest - najpierw żuję, a potem żałuję. Przede wszystkim straconego czasu, bo świat stworzony przez Mary Wesley wydał mi się płaski jak stolnica, a bohaterowie przypominali wycięte kilkoma foremkami niestrawne ciasteczka. Choć akcja powieści obejmuje czterdzieści lat, nie zdołałam wykrzesać z siebie ani odrobiny sympatii dla Flory, Cosmy, Huberta, Feliksa oraz ich najbliższych.

Oto cierpki morał opowieści Mary Wesley: lepiej nie zakochiwać się w trzech osobach jednocześnie.  Tę sentencję proponuję potraktować jak papierek lakmusowy: książkę polecam tylko osobom, które właśnie zamarły, porażone odkrywczością tego stwierdzenia. W Rozsądnym życiu znajdziemy też kilka pomniejszych „życiowych mądrości”, na przykład: „Nie ma lepszej metody na utracenie dobrej przyjaciółki jak się z nią ożenić”[1], które polecam Waszej uwadze.

Wbrew nobliwemu tytułowi atmosfera powieści jest tak rozerotyzowana, że chwilami ociera się o groteskę. Prawdziwe kuriozum to rodzice Flory, uzależnieni od siebie seksoholicy, którzy przez kilkadziesiąt lat nienawidzą córki za to, że przeszkadza im w amorach. Nawet dziesięcioletnia dziewczynka wywołuje miłosne apetyty. W książce dotkliwie zabrakło mi lekkości, finezji, dystansu, poczucia humoru. Cóż, wygląda na to, że Rozsądne życie powinna była napisać Colette.

Pikanterii temu wszystkiemu dodaje fakt, że Mary Wesley opublikowała Rozsądne życie w wieku 78 lat. Tak, tak, to nie pomyłka. W roli powieściopisarki debiutowała jako siedemdziesięciolatka, co jest krzepiącym dowodem na to, że nigdy nie jest za późno, żeby realizować swoje pasje.

Niestety, wiedza historyczna autorki zrobiła na mnie wrażenie raczej powierzchownej, zwłaszcza fragmenty o madame Tarasowej i rewolucji w Rosji. Natomiast przyjemnie czytało się opisy surowych bretońskich krajobrazów i plaż. Podobały mi się też fragmenty przepojone gorzką tęsknotą za tym, co przeminęło. Niestety, na tym koniec.

Flora Trevelyan, główna bohaterka Rozsądnego życia, w pewnym momencie poczuła się tak, „jakby wydziergała na drutach gigantyczny sweter, który pruje się teraz na jej oczach”[2]. Obawiam się, że podobne wrażenie miała Mary Wesley po napisaniu ostatniego zdania swojej powieści.

______________
[1] Mary Wesley, Rozsądne życie, tłum. Małgorzata Wyrzykowska, Prószyński i S-ka, 1996, s. 436.
[2] Tamże, s. 378.
Moja ocena: 3

Mary Wesley.

17 sierpnia 2013

Pszczółka i spółka (Ewa Złotowska, "Największe miłości świata")

Bardzo Was przepraszam za kilkutygodniowe zniknięcie. Niestety nie potrafię pisać, kiedy w świecie pozablogowym dzieje się nie najlepiej. Potem oczywiście była tradycyjna wyprawa na Roztocze. Aż dwa tygodnie słodkiego leniuchowania i wspaniała czytelnicza rozpusta. W sierpniu zapowiadał się jeszcze jeden wyjazd, tym razem do Włoch, ale skończyło się na planach. Trudno, może w przyszłym roku...
Po raz kolejny z całego serca dziękuję Wam za cierpliwość, pamięć, ciepłą życzliwość i zaglądanie do Lektur Lirael, choć od dawna nie pojawiło się tu nic nowego. 
Liczba przeczytanych przeze mnie książek, wytrwale czekających na wzmiankę na blogu, to w tej chwili mistyczne 44, tak więc natychmiast zaczynam nadrabiać zaległości. :)

Pszczółka i spółka
O książce Ewy Złotowskiej dowiedziałam się dzięki Paren, która nie tylko mi ją poleciła, ale również pożyczyła, za co serdecznie dziękuję. Dotąd autorkę kojarzyłam przede wszystkim z głosikiem rezolutnej Pszczółki Mai i niezapomnianą Pippi Langstrumpf. Nigdy wcześniej nie słyszałam o Największych miłościach świata, a okazało się, że przeczytany przeze mnie egzemplarz to już drugie wydanie.

Dedykacja właściwie streszcza całość: „Książeczkę tę poświęcam pamięci wszystkich braci mniejszych, którzy nie zawsze potrafią mówić, ale zawsze potrafią kochać”[1]. Największe miłości świata to pisane sercem wspomnienia autorki. Najważniejszą rolę odgrywają w nich portrety zwierząt. Feluś, Pompon, Sara, Jagusia, Wasyl, Gracja, Klara i inni zostali opisani z tkliwością, bardzo emocjonalnie, ale jednocześnie bez słodkiego ciumkania, typowego dla rozmów o pupilach. W każdym razie ja chyba czasem ciumkam.

Autorka jest osobą dowcipną i uczuciową, co zdecydowanie wyszło książce na dobre. Bohaterowie opowieści to nie tylko jej koty i psy. Piękna jest na przykład historia papużki Balbinki, która umarła z miłości. Ciekawym pomysłem okazały się dialogi ze zwierzętami, trochę w duchu Colette. Książka robi wrażenie bardzo szczerej. Złotowska bez minoderii wspomina o najważniejszych wydarzeniach w swoim życiu, nie unikając trudnych tematów.

W braciach mniejszych autorka ceni przede wszystkim życiową mądrość, prostolinijność i szczerość. Duże wrażenie zrobiły na mnie fragmenty poświęcone bezmyślnemu okrucieństwu ludzi wobec zwierząt. Przyznam, że po prostu rozpłakałam się czytając o tym, jak sąsiedzi zmasakrowali kota pani Ewy. 

Wątpię, czy psychopatyczni sadyści sięgają po takie ciepłe książki jak wspomnienia Złotowskiej, a szkoda, bo walory wychowawcze Największych miłości świata dają się zauważyć natychmiast. Warto wspomnieć, że autorka nie tylko pisze o zwierzętach, również pomaga czworonogom w potrzebie. 

Sympatycznym dodatkiem do ładnie wydanej książki są zdjęcia z domowego archiwum, które pozwalają poznać pupilków aktorki niemal osobiście. Natomiast niemiło wspominam literówki. Nie podobała mi się też dygresja na temat wychowania dzieci z pochwałą  klapsów: 
„A może dobrze jest czasem po prostu spuścić lanie?!!!” [2]
„To wprost niesamowite jak taka przeprana pupa ustawia rozumek na miejsce.” [3]
Nie wątpię, że intencje były dobre, że autorka tylko zżyma się na tak zwane bezstresowe wychowanie w wersji karykaturalnej, ale po raz kolejny wyrażę wątpliwość, czy w kraju, w którym pobite dzieci to stały wątek dzienników telewizyjnych, publiczne głoszenie takich teorii przez znaną i lubianą osobę jest dobrym pomysłem.

P.S.
Na muzycznym blogu Paren znajdziecie fragment książki Ewy Złotowskiej. A tutaj wywiad z autorką, o kotach i nie tylko.
___________________
[1] Ewa Złotowska, Największe miłości świata, Vizja Press&IT, 2010, s. 188.
[2] Tamże, s. 86. 
[3] Tamże, s. 87. 

Moja ocena: 4,5
Ewa Złotowska.