29 marca 2013

Niech naprawdę będzie wielka


[Źródło]
"Jedliśmy w kuchni. Stół był pięknie nakryty niebieskim obrusem, na którym stały nasze żółte, wielkanocne talerze. Pośrodku stał wazon z gałązkami brzozy. Lasse, Bosse i ja pomalowaliśmy wszystkie jajka na czerwono, żółto i zielono. Uważam, że jajka zawsze powinny być kolorowe, bo to doprawdy przyjemnie wygląda. Napisaliśmy też na nich wierszyki. „To jajko jest dla Anny zamiast naleśnika z brytfanny" - napisane było na jednym jajku. Napisał to Lasse, lecz Bossę mówił, że to kiepski wiersz.[...]
Było nam bardzo wesoło tak razem siedzieć przy stole i zajadać. Urządziliśmy konkurs, kto zje najwięcej jajek. Ja nie mogłam zjeść więcej niż trzy, ale Olle zjadł sześć. Albertyna to świetna kura - powiedział Bosse, kiedy skończyliśmy jeść. 
Potem zabraliśmy się do szukania naszych jaj wielkanocnych z cukierkami w środku.[...]
Mamusia bardzo sprytnie schowała jajka. Moje leżało w szafie, w której stoją rondle. Było całe srebrne, w małe kwiatuszki. Ach, jakież było śliczne! W środku był kurczaczek z marcepanu i moc cukierków."
Astrid Lindgren, Dzieci z Bullerbyn 
Życzę Wam pięknej i radosnej Wielkanocy. Wiosny w sercu, bo u nas za oknem w tej chwili zamieć. Spokoju, szczęścia i wielu wzruszeń, religijnych i tych przyziemnych. 
I jeszcze udanych, ciepłych spotkań z rodziną i przyjaciółmi.
[Źródło]
Dużo czasu dla najbliższych i czasu na odpoczynek, no i oczywiście na literackie uczty, połączone z chrupaniem mazurków. Poetyckiego natchnienia, by utrwalić świąteczne chwile w wierszach, niekoniecznie na temat naleśników. :)
Wprawdzie aura sprzyja raczej dekorowaniu choinek, ale mam nadzieję, że Wasze pisanki będą tak piękne jak srebrne jajko w kwiatuszki, które znalazła Lisa. A jeśli dojdzie do konkursu, kto zje najwięcej jajek, trzymam kciuki za Wasze sukcesy! :)  
Carl Larsson, Wiosna, 1907 r. [Źródło]

23 marca 2013

Gwiazda na dnie studni (Joseph Conrad, "Szaleństwo Almayera")

Gwiazda na dnie studni
Gdyby dwa lata temu ktoś mi powiedział, że będę pochłaniać powieści Josepha Conrada, pokwikując z zachwytu, przypuszczalnie potraktowałabym to jak żart. Jednak dyskusja klubowa u Ani całkowicie zmieniła moje nastawienie do jego twórczości, a wspomnienia syna pisarza, Johna, utwierdziły mnie w przekonaniu, że mam do czynienia z osobą wyjątkową. Natomiast Jądro ciemności wywołało u mnie falę czytelniczej melancholii: przez kilka tygodni każdą kolejną książkę porównywałam do powieści Conrada. Wszystkie wydawały mi się przygnębiająco miałkie.

Zastanawiam się, na czym polega nasz problem z tym autorem, bo - jak się domyślam - nie byłam odosobniona. Rzadko chełpimy się tym, że "Kosmopolak", jak trafnie nazywał go Andrzej Bobkowski, wszedł do kanonu literatury światowej. Jego nazwisko pojawia się na większości List Książek, Które Każdy Powinien Przeczytać. Sceptycznie podchodzę do tych zestawień, ale nie ukrywam, dzisiaj było mi milo, kiedy natknęłam się na Conrada tutaj.

Podobnie jak Bruno Schulz autor Korsarza jest chyba bardziej doceniany na świecie niż w kraju, w którym się urodził. Zdumiało mnie na przykład to, że Szaleństwo Almayera wydano u nas dopiero 28 lat po publikacji w Wielkiej Brytanii. Obawiam się, że sporo osób w ogóle nie kojarzy go z polskością. Pamiętam, że kilka lat temu w czasie szkolnego konkursu na temat państw anglojęzycznych żaden z uczniów nie wiedział, kim był Joseph Conrad.

Szanujemy Conrada, doceniamy jego dorobek, ale chyba go nie lubimy. Trudno dociec, jakie są przyczyny niechęci i obaw czytelników. Może chodzi o nasze traumatyczne wspomnienia z lekcji języka polskiego z liceum? Na przykład moje, związane z Lordem Jimem, są okropne. Trzeba trochę dojrzeć, przynajmniej otrzeć się o ważne życiowe wybory, żeby lepiej zrozumieć bohaterów książek Conrada, a tego trudno oczekiwać od nastolatków. Niewykluczone też, że w dzisiejszych czasach trochę uwiera nas niepodważalny porządek moralny w jego książkach, oparty na honorze i wierności, który Zdzisław Najder porównuje do kodeksu rycerskiego.

Kolejna powieść Josepha Conrada, którą przeczytałam, też mnie nie zawiodła. Wydane w 1895 roku Szaleństwo Almayera to jego literacki debiut. Jak na pierwszy utwór przystało, nie jest dziełem absolutnie doskonałym. W porównaniu z Jądrem ciemności debiutancka powieść wydaje się bardziej rozedrgana, liryczna i nasycona emocjami. Słowa płyną wartkim strumieniem, a autor chwilami się nimi upaja. Być może z winy tłumaczki w kilku fragmentach styl wydał mi się trochę egzaltowany. Mimo to polecam właśnie tę powieść czytelnikom, którzy chcieliby poznać twórczość Conrada, a podobnie jak ja przed lekturą Jądra ciemności trochę się boją. Pozwolę sobie użyć terminu autorstwa Izy: to będzie dobra książka pierwszego kontaktu. Bo w tym Szaleństwie... jest metoda.
Scena z adaptacji filmowej Szaleństwa Almayera.
Szaleństwo Almayera zaskoczyło mnie wartką akcją, prawie jak w powieści przygodowej. Na tle egzotycznych krajobrazów Borneo na naszych oczach rozgrywa się dramat, którego głównymi bohaterami są holenderski kupiec, Kasper Almayer, jego żona, Malajka Zahira i córka, Nina.  Książka Conrada jednocześnie inspiruje do rozważań o wyobcowaniu i do samodzielnego poszukiwania odpowiedzi na pozornie banalne pytania: czym jest tytułowe szaleństwo, do jakiego stopnia można się zatracić, spełniając swoje marzenia. Może to przypadek, ale nazwisko głównego bohatera kojarzy mi się z angielskim słowem almighty, które w kontekście tej postaci brzmi gorzko i ironicznie. Miłośników tematyki lżejszego kalibru na pewno roztkliwi melodramat - historia miłości Niny i Daina, których imiona chyba nie przypadkiem są prawie anagramami.

Krystalicznie przejrzysta proza Conrada daje poczucie obcowania z czymś wzruszająco nieskazitelnym. Literaccy sybaryci docenią uroki ekspresjonistycznych opisów przyrody, której nastrój współgra z uczuciami bohaterów. Kiedy Nina obserwuje burzę, mamy wrażenie, że natura jest idealnie zestrojona z jej samopoczuciem. Zauważyłam, że często wydarzenia relacjonowane w powieści mają miejsce wieczorem i w nocy. Być może to zapowiedź "zmierzchu ideologii", tematu, który Conrad rozwinie w innych książkach. Częstym motywem jest też mgła:
Wielki snop żółtych promieni strzelił nagle zza czarnej zasłony drzew okalających brzegi Pantai. Gwiazdy zagasły; drobne czarne chmurki u zenitu rozgorzały na chwilę purpurą. Gęsta mgła tknięta łagodnym powiewem - westchnieniem budzącej się natury - wirowała i darła się na fantastyczne strzępy, spod których wyjrzała pomarszczona toń rzeki, skrząc się w jasnym świetle dnia.  [1]
Wprawdzie tonący w mgłach obraz Caspara Davida Friedricha na okładce mojego egzemplarza nie ma nic wspólnego z egzotyką Borneo, ale jego nastrój nadspodziewanie dobrze pasuje do Szaleństwa Almayera.

Bertrand Russell powiedział o Conradzie: "Jego intensywna i pełna pasji szlachetność świeci w mojej pamięci jak gwiazda z dna studni; chciałbym, aby inni wraz ze mną zobaczyli to światło"[2]. Mam nadzieję, że jego książki, po które sięgniecie, będą skąpane w blasku.
Obraz Rene Magritte'a, Szaleństwo Almayera, 1951 rok.
________
[1] Joseph Conrad, Szaleństwo Almayera, tłum. Aniela Zagórska, Świat Książki, 1998, s. 64.
[2] Cyt. za: Gustaw Herling-Grudziński, Dziennik pisany nocą, t. I, Wydawnictwo Literackie, 2011, s. 257.

Moja ocena: 5

Joseph Conrad.

17 marca 2013

Szelmutka w kłębowisku żmij (Piotr Terence, "Pensjonat Idylla")

Szelmutka w kłębowisku żmij
Od dłuższego czasu miałam chrapkę na kryminał z czasów PRL-u. Błyskotliwe recenzje tak zwanych „milicyjniaków” u Izy, Zacofanego w lekturze i Bazyla straszliwie zaostrzyły mój apetyt. Wybór padł na powieść „Pensjonat Idylla” Piotra Terence'a.

Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że pisarz o tym imieniu i nazwisku w ogóle nie istnieje. Brzmiący z cudzoziemska Piotr Terence to pseudonim, pod którym ukrywają się Teresa Markowska i Piotr Sopoćko. Para nader tajemnicza, nie udało mi się znaleźć na ich temat zupełnie nic. Wydana w 1984 roku książka o błyskotliwym śledztwie, prowadzonym na własną rękę przez panią Hortensję Wojtasik, emerytowaną nauczycielkę fizyki, miłośniczkę pasjansów i powieści Prousta, to ich jedyne dzieło. Szkoda, bo debiut okazał się raczej obiecujący, a już zwłaszcza główna bohaterka. Przypadkiem odkryłam, że „Pensjonat Idylla” został przetłumaczony na język niemiecki.
Okładka wydania niemieckiego.
Licząc na doznania porównywalne do tych, jakich zwykle dostarcza mi porucznik Borewicz, zatopiłam się w lekturze. Lekko zaniepokoiły mnie kokilki z zapiekanym móżdżkiem, które pojawiły się na stronie 14, a już całkiem zdębiałam na widok słowa „policja”. Okazało się, że akcja powieści toczy się w 1935 roku, co definitywnie pogrzebało szansę na upragniony kontakt z rasowym „milicyjniakiem”. Moją podejrzliwość powinna była wzbudzić już okładka. Przełknęłam gorzką pigułkę i czytałam dalej.

Główną atrakcję tego kryminału stanowi niewątpliwie wzmiankowana pani Hortensja. Trafnie opisuje ją jeden z bohaterów, malarz Aleksander Kucejko: „kobieta z głową, prawdziwa bystrość w oku, szelmutka, żywe srebro”[1]. Opowieść zaczyna się w momencie, gdy pani Wojtasik po raz kolejny przyjeżdża na wakacyjny wypoczynek do pensjonatu w podlubelskich Malińcach. 

Słowo pensjonat nie do końca oddaje istotę rzeczy – tak naprawdę to miejsce przypomina raczej dom spokojnej starości, tylko że o spokoju tu nie ma mowy. Mieszkańcy to ludzie ekscentryczni, poturbowani przez życie, wciąż targani namiętnościami. Mimo różnic w pochodzeniu, stanie majątkowym czy wykonywanych kiedyś zawodach, co podkreśla zręczna indywidualizacja języka, łączy ich jedno: czują się samotni i opuszczeni. 
Plan pensjonatu (ilustracja z książki).
W pensjonacie dochodzi do dramatycznych wydarzeń. W telegraficznym skrócie można je podsumować tak: trzy pogrzeby i jedno wesele (podwójne). Jak się domyślacie, niepozorna pani Wojtasik dzięki żyłce detektywistycznej tudzież innym talentom rozwikła wszystkie ponure tajemnice. Okazuje się bowiem, że nazwa tego miejsca brzmi ironicznie w kontekście charakterów jego mieszkańców. Już na początku pan Pierożyński odziera Hortensję ze złudzeń: „Myśli pani, że tu stado baranków mieszka, a to żmije, po prostu kłębowisko żmij”[2]. Nasza dzielna bohaterka musi nie tylko rozwiązać kryminalne zagadki, ale również uniknąć jadowitych ukąszeń. Mimo karykaturalnych postaci to smutna i mroczna książka, a jej melancholijny nastrój wsiąkał we mnie jak mgła unosząca się nad malinieckim lasem.

W czasie lektury wielokrotnie dziwiła mnie rażąca nieudolność i brak dociekliwości policjantów. Może mieli wypaść ostentacyjnie blado w porównaniu z funkcjonariuszami MO? W każdym razie nie przypominam sobie kryminału, w którym strażnicy prawa byliby tak niesympatyczni, gburowaci, a przede wszystkim tak mało zainteresowani swoją pracą. Wciąż wtrącają pogardliwe uwagi o osobach w podeszłym wieku, świadków traktują protekcjonalnie, rażą brakiem kompetencji i to oni wywołują w czytelniku żądzę mordu. Na mdłym tle lubelskiej policji pani Hortensja ze swoimi zdolnościami dedukcyjnymi i determinacją w poszukiwaniu prawdy jaśnieje pełnym blaskiem

Z góry uprzedzam, że „Pensjonat Idylla” raczej rozczaruje miłośników realiów międzywojennych – świat przedstawiony wydaje się dość pozaczasowy. Czytelnik, który podobnie jak ja nie wie, że trzyma w rękach kryminał retro, będzie potrzebował trochę czasu, żeby uzmysłowić sobie, że akcja toczy się w latach trzydziestych. Żałuję, że tło obyczajowe wyszło dość nijako, bo było tu spore pole do popisu. Przyznam się, że nawet podejrzewałam autorów o anachronizm. Zastanawiałam się, czy w latach trzydziestych przez Lublin jeździły liczne autobusy międzymiastowe, z wieloma kursami w ciągu dnia, ale tutaj znalazłam potwierdzenie, że jak najbardziej. A wyglądały tak:
[Źródło]
Sporą radość sprawiły mi lubelskie smaczki. Podczas swojego brawurowego śledztwa pani Wojtasik kilka razy przyjeżdża do mojego miasta. Wprawdzie żydowski sklepik, w którym Hortensja zaopatrywała się w wyśmienite nugaty i rachatłukum został zmieciony z mapy miasta przez historię, ale restauracja Europejska bardzo przypomina wciąż istniejącą Europę. Będę musiała sprawdzić, czy wciąż można tam zamówić wyborne gruszki księdza Bourdeloue w sosie migdałowo-waniliowym.

Wprawdzie konstrukcja intrygi kryminalnej cały czas rozpaczliwie trzeszczy, a  czytelników, którzy dostają wysypki na myśl o literówkach, uprzedzam, że w tej książce będą mieli z nimi do czynienia, jednak znalazłam w „Pensjonacie Idylla” sporo uroku. To przede wszystkim zasługa atmosfery, przypominającej trochę nastrój książek Agathy Christie. Sympatyczna była też podróż w czasie. Może w końcu nadeszła pora, by przeprosić się z lubelskimi kryminałami retro Marcina Wrońskiego, choć moje pierwsze spotkanie z komisarzem Maciejewskim („Morderstwo pod cenzurą”) pozostawiło czytelnicze blizny.
_________
[1] Piotr Terence, Pensjonat Idylla,  Czytelnik, 1984, s. 64
[2] Tamże, s. 16.

Moja ocena: 4-

14 marca 2013

Wszystko przez jednorożca (Julio Cortazar, „Opowieści o kronopiach i famach i inne historie”)


Wszystko przez jednorożca

…a konkretnie przez tego jednorożca. Na mojej czytelniczej drodze wyczarował go Zbyszek alias Zjadacz Liter. Wybrany przez niego fragment zachwycił mnie tak bardzo, że postanowiłam natychmiast zdobyć zbiór opowiadań, z którego pochodził. To była słuszna decyzja, a wydanie z zabawnymi ilustracjami Jana Młodożeńca okazało się prawdziwym rarytasem.

Moje poprzednie doświadczenia z prozą Cortazara były kiepskie. Kiedyś haniebnie poległam przy „Grze w klasy”. Teraz widzę, że zrejterowałam stanowczo za wcześnie. Nie wiem, jak to się stało, że nie dostrzegłam poetyckiego stylu, zaskakujących skojarzeń, abstrakcyjnego poczucia humoru. Tym razem przeżam zauroczenie.

Nie zdziwi Was więc wyznanie, że logiczne rozważania na temat „Opowieści o kronopiach i famach” mnie przerastają, choć od lektury upłynął już miesiąc. Czułabym się tak, jakbym przyszpilała słowami motyle. W świecie stworzonym przez argentyńskiego pisarza trzeba po prostu zanurkować i pozwolić się unieść jego wyobraźni. Nad tym, żebyśmy nie utonęli, bacznie czuwa wyśmienita tłumaczka. Zofia Chądzyńska przełożyła ten zbiór opowieści z ujmującym wdziękiem i lekkością. W książce Nie wszystko o moim życiu tak wspomina swoje translatorskie doznania:
Przyznaję - tłumaczenie Cortazara dawało mi coś w rodzaju alkoholowego upojenia. Robiłam to jak w transie. Gdy czasem dostawałam do przetłumaczenia kogoś innego (starałam się tego unikać), rzadko mnie to bawiło i robiłam to o wiele gorzej. U niego wyczuwałam każdy, najmniejszy niuans, słowa same pchały mi się nie tyle pod pióro, co pod klawisze.[1]
Podziwiam autora „Opowieści o kronopiach i famach” za umiejętność dostrzegania absurdów i poezji w codzienności. Pod mdłą skorupką kryją się tajemnice, o jakich nawet nam się nie śniło, a rzeczywistość bynajmniej nie jest tą jedyną. Na przykład jeśli następnym razem usłyszycie chrobotanie w kanalizacji, będziecie już teraz wiedzieć, że właśnie tamtędy przemknął niedźwiedź rurowy. Uważnie przyjrzyjcie się też zwykłej ulicy. Cortazar pisze, że to „zdyszana dżungla, gdzie każda chwila może runąć na mnie magnolią, gdzie twarze będą stawały się, gdy na nie spojrzę”[2]. Autor pochyla się nad drobiazgami: mrówką, kroplą. W opowiadaniach zachęca do zatrzymania się na chwilę i dostrzegania liryzmu w drobiazgach.

„Opowieści o kronopiach i famach” są jednak przede wszystkim rozbrajająco śmieszne. Nie jest to na pewno humor, który zachwyci każdego - wymaga szczypty melancholii i odrobiny czystego jak łza nonsensu, jak na obrazach surrealistów. Oto próbka - fragment „Zakazu wprowadzania rowerów”:
W bankach i domach towarowych tego świata guzik kogokolwiek obchodzi, że człowiek tranżoli się z główką kapusty pod pachą albo z tukanem, albo wypuszczając z gęby, niby sznureczek, piosenki, które mi śpiewała mamusia, albo prowadząc za rękę szympansa w pasiastym trykocie. Ale niech ktokolwiek zjawi się z rowerem, natychmiast zaczyna się istne piekło i wehikuł zostaje gwałtownie wyrzucony na ulicę, na właściciela zaś spada istny grad gwałtownych napomnień. [3]
Teksty w zbiorze można podzielić na kilka grup, choć są też historie wymykające się wszelkim klasyfikacjom. Bardzo podobały mi się błyskotliwe impresje na temat znanych obrazów w formie przekornego poradnika, jak należy odczytywać dzieła sztuki. Żałuję, że jest ich tylko kilka. Znajdziemy tu również zabawne instrukcje na temat tak pożytecznych czynności, jak chociażby wchodzenie po schodach czy płacz. I oczywiście opowieści o tytułowych kronopiach i famach.
 
Aby ułatwić Wam decyzję, czy w głębi duszy jesteście kronopiami, czy raczej przypominacie famy, przygotowałam mały test. Oto pytania:
1. Czy zdarza Ci się zwilżać grzaneczkę łzami w najlepszym gatunku?
2. Czy balsamujesz wspomnienia i owijasz je w czarne prześcieradło?
3. Czy czasem śledzisz nitki babiego lata?
4. Czy Twój dom jest uporządkowany i cichy?
5. Czy popadasz w ekstazę, gdy śpiewasz?
6. Czy chciałbyś mieć zegar w kształcie karczocha? 
 
Drogi czytelniku, jeśli udzieliłeś odpowiedzi tak na pytania nieparzyste, jesteś kronopiem. Jeżeli na parzyste - wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z typową famą. Natomiast odpowiedź na pytanie, co to znaczy i czym różnią się famy od kronopiów, znajdziecie w zbiorze opowiadań Cortazara. Mnie olśniły. Runęły na mnie magnolią.
 __________
[1] Zofia Chądzyńska, Nie wszystko o moim życiu, Akapit Press, 2003, s. 136.
[2] Julio Cortazar, Opowieści o kronopiach i famach i inne historie, tłum. Zofia Chądzyńska, Czytelnik, 1973, s. 9
[3] Tamże, s. 65-66.
 
Moja ocena: 6

Julio Cortazar

8 marca 2013

Rodzinka szczęśliwa na swój sposób (Samuil Szatrow, „Coś niecoś o pewnej rodzince”)


Rodzinka szczęśliwa na swój sposób

Proszę państwa, oto Piotruś. Niestety, wcale nie jest grzeczny i nic państwu chętnie nie poda. Ewentualnie chusteczkę, jeśli jego przygody rozśmieszą Was do łez.

„Coś niecoś o pewnej rodzince” Samuila Szatrowa to zbiór błyskotliwych humoresek, które w krzywym zwierciadle przedstawiają niejakich Wasiukowowych z Moskwy. Oprócz wspomnianego Piotrusia, czarującego ośmioletniego urwisa, poznajemy rodziców i dwudziestoletnią siostrę, Lalkę. Każdy rozdział stanowi oddzielną opowieść o ich perypetiach, ale wszystkie historie łączą się w harmonijną całość, podobnie jak w książkach o Mikołajku.
Państwo Wasiukowowie, ilustracja z książki. Rys. Karol Ferster.
Przypuszczam, że tak jak ja polubicie Piotrusia od pierwszego wejrzenia. To pełen wdzięku, obrotny bystrzak, który wie o dorosłych znacznie więcej, niż przypuszczają. Tylko nie spodziewajcie się budyniu z soczkiem: „Chociaż młody Wasiukow ma mnóstwo wad (nie sposób zrobić zeń bohatera czytanki, dziecinnego kalendarza ani też nie byłby dobrym przykładem w niedzielnym słuchowisku radiowym), jest to mimo wszystko uroczy kawaler”[1].

Wystarczy tylko zerknąć na tytuły rozdziałów - na przykład „Dlaczego mama nie została Marsjanką”, „Nie masz kawalarza nad wujka Tiszę…” czy „Ach, ta cicha woda Ryżkin!” - i od razu wiadomo, że czeka nas zabawna lektura. I tak jest w istocie. Uśmiech budzą śmieszne sytuacje w domu i w szkole, a także to, że ośmiolatek często rozumie dosłownie używane przez dorosłych idiomy, co prowadzi do komicznych nieporozumień. Łobuzerskiego uroku dodają książce ilustracje Karola Ferstera, który świetnie wczuł się w klimat opowieści Szatrowa. 

Narratorem jest Piotruś, ale niech to przypadkiem nie uśpi Waszej czujności. Dziecko z lekkim zdziwieniem relacjonuje sytuacje, które tak naprawdę w pełni przemówią do bardziej dojrzałych czytelników. Chłopiec z rozbrajającą szczerością wyznaje: „Niczego nie zrozumiałem. Dorosłych nieraz trudno zrozumieć. Lepiej ich pytać jak najmniej.”[2] 

Mimo słodkawej okładki i wydawnictwa kojarzącego się z maluchami, nie nazwałabym „Coś niecoś o pewnej rodzince” książką dla dzieci. Próżno szukać u Szatrowa beztroskiej radości. Niby zabójczo śmieszne te opowiastki, a tak naprawdę pozostawiają gorzkawy osad. Chociaż jesteśmy świadomi, że autor przedstawia ironiczną karykaturę tamtych czasów, wielokrotnie puszczając do czytelnika oko, i tak Moskwa końca lat pięćdziesiątych wydaje się żałośnie smutna. 
Okładka wydania rosyjskiego z 1961 roku.
Książka Szatrowa obfituje w obyczajowe smaczki. Oj, nie żyło się wtedy łatwo, lekko i przyjemnie. Poznajemy na przykład od podszewki wątpliwe uroki mieszkania w komunałce. Wasiukowowie i tak są szczęściarzami - dzielą kuchnię i łazienkę tylko z jednym sąsiadem, wścibskim emerytem Biedrosowem. Kontakt z zachodnią kulturą okupiony jest wielkim wysiłkiem: mama Piotrusia stała tydzień w kolejce po bilety na wiedeński balet na lodzie. Jeszcze gorzej było przed koncertem Yvesa Montanda. Mieszkańcy Moskwy potajemnie handlują zagranicznymi ubraniami. Na komplet mebli trzeba się zapisać z dużym wyprzedzeniem. Studenci obowiązkowo uczestniczą w akcji żniwnej w sowchozie. W telewizji dominują programy o trzodzie chlewnej. Jednak najbardziej przygnębiają zmiany w ludzkiej mentalności. Bezinteresowna życzliwość to coś niepojętego, natychmiast wzbudza podejrzenia i staje się obiektem kpin.

Obraz ówczesnego świata okraszony jest ironicznym uśmiechem, ale robi zaskakująco ponure wrażenie, zważywszy na to, że książka powstała w czasach propagandy sukcesu. Niekiedy Szatrow trochę na siłę wplata politycznie poprawne wtręty: na przykład Wasiukow-senior zalicza „prywaciarzy” do tej samej kategorii co fałszerze pieniędzy i banda defraudantów. Deklaruje się jako „zabity ateista”[3], natomiast religijna gosposia zostaje uznana za „zacofaną staruchę”[4]. Jednak dominuje dyskretnie krytyczny ogląd komunistycznych realiów końca lat pięćdziesiatych.

W przeciwieństwie do rezolutnego Piotrusia jego rodzice nie budzą sympatii. Wprawdzie autor jawnie ich nie krytykuje, ale wyraźnie widać, że sympatyzuje z Lalką, która dostrzega ich wady. Państwo Wasiukowowie ciągle się awanturują –  w teatralnej szatni, w pociągu, w sklepie z zabawkami. Robią wrażenie gruboskórnych cwaniaków, którzy prą do celu po trupach. Motto życiowe taty brzmi „W życiu trzeba wszystko zdobywać przebojem”[5]. Poza tym kłamią, podlizują się, kombinują. A już zupełna niespodzianka to rozdział o tym, jak pani Wasiukowowa prawie zdradziła męża z wujkiem Tiszą, co potajemnie obserwował Piotruś, i jeszcze historia miłosnego trójkąta: ciocia Nastia, wujek Kostia i wujek Wołodia. Aż takiej obyczajowej drapieżności próżno szukać nawet we współczesnych nam skandynawskich książeczkach dla dzieci. Zanim przeczytałam „Coś niecoś o pewnej rodzince” byłam zdumiona pieczątką, która widniała w kupionym na Allegro egzemplarzu:
Teraz nie wydaje mi się już tak kosmicznie absurdalna.

Wprawdzie Wasiukowowie wydają się antypatyczni, ale natychmiast spodobała mi się ciocia Mina. Z przyczyn oczywistych: „Ciocia zawsze czyta przy jedzeniu. Przy piciu również. Nie przestaje też chyba czytać, kiedy śpi, bo zdaje mi się, że zasypia tylko jednym okiem. Pokój ma tak zawalony książkami, że wygląda, jakby w nim wyładowali całą bibliotekę.” [6] 

Główna atrakcja i gwiazda humoresek Szatrowa to bez dwóch zdań Piotruś. Czasami kojarzył mi się z niezapomnianym Markiem Karwowskim z „Czterdziestolatka” – też często wpadał w tarapaty i w szkole z hukiem rozbijał się o rafy absurdów systemu. Wielokrotnie myślałam też o tematycznym pokrewieństwie „Coś niecoś o pewnej rodzince” z „Drobnymi ustrojami” Marii Zientarowej.
____
[1] S. Szatrow, Coś niecoś o pewnej rodzince, tłum. Barbara Rybałtowska, Nasza Księgarnia, 1965, s. 5.
[2] Tamże, s. 32.
[3] Tamże, s. 108.
[4] Tamże, s. 108
[5] Tamże, s. 139.
[6] Tamże, s. 148.

Moja ocena: 4+
Samuil Szatrow

4 marca 2013

„Mały realizm” (Hanna Krall, „Trudności ze wstawaniem, Okna”)

„Mały realizm”
„Prostota, koleżanko, jest najważniejsza. Prostota.” – takiej rady udzielił kiedyś Marian Brandys seminarzystce. Tą studentką była Hanna Krall. Miesiąc temu w wywiadzie dla Xięgarni opowiedziała o początkach swojej literackiej kariery, które nie wyglądały wcale różowo. Wydane w 1990 roku „Trudności ze wstawaniem” świadczą o tym, że początkująca pisarka wzięła sobie wskazówkę Brandysa do serca.

Zbiór reportaży Hanny Krall miałam okazję przeczytać dzięki szczodrobliwości Zacofanego w lekturze, któremu jestem niebotycznie wdzięczna, bo to znakomita książka, choć ma trochę mniejszą siłę przebicia niż bardziej znane tytuły tej autorki. „Trudności ze wstawaniem” to dramatyczne -  mimo braku pompatycznych słów - kronikarskie wyimki z historii PRL-u. Odpryski rzeczywistości uwiecznione przez dociekliwą autorkę robią przygnębiające wrażenie. Racjonowałam sobie lekturę, bo chwilami ogarniała mnie bezsilna złość. Reportaże, które zrobiły na mnie największe wrażenie, to utwór tytułowy, „Niewinność”, „Ojcowie i synowie”, „Mały realizm” i „Listy do cadyka”.

Pisarka nie unika trudnych i bolesnych tematów, co przysporzyło jej wielokrotnie kłopotów z cenzurą. Reflektor jej uwagi w każdym z dwudziestu reportaży skierowany jest na człowieka. Nieważne, czy to osoba powszechnie znana, która czynnie uczestniczyła w wydarzeniach historycznych, jak na przykład Anna Walentynowicz, czy bezimienny trybik w machinie dziejów, chociażby robotnik, który musi wstawiać o trzeciej dwadzieścia, żeby dotrzeć na czas do pracy, a na śniadanie jada czarny salceson i ćwiarteczkę chleba. Nawet w zwykłych i pozornie nieciekawych, czasem wręcz siermiężnych ludziach i ich losach Krall potrafi wyczuć napięcie i cierpienie godne greckiej tragedii.

Czytając „Trudności ze wstawaniem”, wielokrotnie wspominałam „Busz po polsku” RyszardaKapuścińskiego, o którym niedawno dyskutowaliśmy w Klubie czytelniczym u Ani. Temat podobny, a wykonanie zupełnie inne. Krall całkowicie powstrzymuje się od komentarzy czy pouczania, choć opisywane wydarzenia na pewno w niej też wywołały silne emocje. To czytelnik ma dokonać ocen i wypełnić surową pustkę wokół opowiedzianych przez reporterkę historii własnymi przemyśleniami i uczuciami. W Posłowiu Kazimierz Dziewanowski zachwyca się umiarem i prostotą tej książki: „Jakaż w niej cudowna, niezwykła powściągliwość, jaka cieniutka kreska zarysowująca największe problemy ludzkie, zaznaczająca sprawy przepastne i ostateczne! Jaka oszczędność słowa i jaka jego trafność”[1]. Jeśli Marian Brandys przeczytał „Trudności ze wstawaniem”, na pewno był dumny ze swojej seminarzystki.
_____
[1] Kazimierz Dziewanowski, Posłowie: A jednak diabeł przegrał, [w:] Hanna Krall, Trudności ze wstawaniem, Okna, Wydawnictwo „Alfa”, 1990, s. 264.

Moja ocena: 5
Hanna Krall