31 grudnia 2012

O roku ów!

[Źródło]
Na pewno sylwestrowe kreacje już gotowe, sałatki pracowicie przegryzają się w lodówkach, a szampan osiąga zalecaną temperaturę, więc pozwolę sobie zająć Wam chwilę.
Przede wszystkim z całego serca dziękuję Wam za kolejne dwanaście miesięcy wspólnych czytelniczych przygód oraz Waszą obecność. I tę utrwaloną w komentarzach, i tę bezszelestną. Bardzo wiele dla mnie znaczy. Nie wyobrażam sobie tego bloga bez Was. Na długo zapamiętam Wasze odwiedziny i serdeczne słowa, kiedy przez kilka miesięcy tu nic się nie działo, a ja nie byłam w stanie nic z siebie wykrztusić. Jeszcze raz dziękuję.
Prywatnie to był rok, z którym o północy rozstanę się  bez żalu. Książkowo był dość udany, o czym wkrótce napiszę. Tradycyjne Oscary i Złote Maliny już w drodze. Wkrótce już po raz czwarty zaproszę Was na ceremonię.
Jeszcze dwie wiadomości z ostatniej chwili. Sprawiły mi radość.
W kulturalnym dodatku “La Lettura” dziennika Corriere della Sera opublikowano listę najlepiej sprzedających się książek w roku 2012 we Włoszech. Na miejscu szesnastym Wisława Szymborska, La gioia di scrivere. Tutte le poesie (1945-2009) (Adelphi).
Na liście najpiękniejszych książek 2012 roku w Hiszpanii według El Pais na drugim miejscu Zbigniew Herbert, Poesía completa (Lumen).
Takie miłe niespodzianki na koniec roku. A w nowym życzę Wam...
Żeby bez względu na pogodę literatura była niezawodnym schronieniem.
[Źródło]
Żeby książki zawsze były pod ręką.
[Źródło]
Żeby  było ich dużo...

...ale bez przesady.
[Źródło]
Żeby zawsze było z kim  porozmawiać o przeczytanej książce...
[Źródło]
 ...i wspólnie oddawać się lekturze.
[Źródło]
Żeby zawsze towarzyszyły Wam ulubione cytaty.
[Źródło]

A poza tym:
2 razy więcej czasu na czytanie,
0 kłopotów i trosk,
1 stycznia takiego samego świetnego nastroju jak w Sylwestra.
3majcie się ciepło w Nowym Roku! :)
Mal. Polina Yakovleva. [Źródło]

29 grudnia 2012

Siostra czarodzieja (Irena Tuwim, „Łódzkie pory roku”)

Siostra czarodzieja
W znanym wierszu Jerzy Harasymowicz dowodzi, że niełatwo jest być żoną poety :
One mają w sobie coś z ptaka i leśnej wróżki
Ich świata melon zielony daleko rośnie od ludzkich dróg
Od ludzi mają widły plotek które dziobią ich nóżki
Od poetów serca czerwony głóg 
Dzięki Łódzkim porom roku Ireny Tuwim właśnie dowiedziałam się, co to znaczy być siostrą poety.

Pierwsze lata życia Irenki i Julka nie upłynęły w idyllicznej atmosferze. Dzieciństwo zapamiętali jako „pełne zmór i strachów, i lęków nocnych, uwikłane w mity ponurej codzienności”[1]. Co budziło przerażenie? Wiele rzeczy i osób. Na przykład okrucieństwo w baśniach, Cyganie czy myśl o śmierci rodziców. Niechlubną rolę odegrała tu służąca, Mania Bednarek, która perfidnie znęcała się nad dziewczynką.

Mieszkanie na ulicy Andrzeja w Łodzi nie było ostoją dającą poczucie bezpieczeństwa. Ojciec we wspomnieniach Ireny występuje w roli epizodycznej, jako człowiek sfrustrowany, niespełniony i melancholijny. Wciąż nieszczęśliwa, zamyślona, pogrążona w tęsknocie za czymś innym matka ciągle zamartwiała się tym, że Julek łobuzuje i ma złe oceny, a Irenka to najbrzydsze dziecko na świecie. Plamka na policzku syna spędzała jej sen z powiek: „była wiecznie jątrzącą się raną jej serca”[2]. Pani Adela uważała, że za sprawą znamienia na buzi Julek był upośledzonym odmieńcem, napiętnowanym przez naturę.
Adela Tuwim, matka Ireny i Juliana.
„Nienawistne dzieciństwo”[3] czyniła znośniejszym opiekunka i służąca w jednej osobie, rubaszna Antosia, za którą Irenka wprost przepadała. Trudno się dziwić. Pogodny charakter, wszechstronna wiedza, ciekawość świata, dar gawędziarstwa, poczucie humoru (jej głośne chichoty w czasie spektaklu „Wesela” wywołały oburzenie siedzących obok widzów), niezwykła pamięć i spostrzegawczość świadczyły o wyjątkowej osobowości. Choć była analfabetką, jej bajki, opowieści i rymowanki na pewno podsycały talent literacki małych słuchaczy.

Na szczęście oprócz Antosi był jeszcze niezwykły brat, alchemik i magik”[4], który nauczył Irenkę spoglądać w niebo. Również w sensie dosłownym: pokazał jej Wielką Niedźwiedzicę, Mleczną Drogę i Warkocz Bereniki. Julek pojawia się w książce zaledwie  parę razy, jednak jego obecność w życiu młodszej siostry wyczuwalna jest nieustannie. I to bardzo szczególna obecność: „Julka przez całe życie uważałam za czarodzieja”[5].

Rozsiane w Łódzkich porach roku wspomnienia o bracie - tak jak zwykle w pamięci dziecka - zapisały się w formie pojedynczych obrazów:
  • Julek, który „wodę sodową w bufecie zapija i wafle czekoladowe zajada”[6], gdy na ulice Łodzi dociera rewolucja 1905 roku.
  • Julek, którego nie ma, bo wyjechał na świąteczne ferie do wujostwa do Warszawy, a Irenka tęskni tak bardzo, że godzinami płacze za szafą i zrobiła sobie mały kalendarzyk na nitce, z którego codziennie zrywa jedną kartkę, a jest ich dokładnie tyle, ile dni brat będzie poza domem.
  • Julek, który wyjada resztki tortu po przyjęciu z okazji rocznicy ślubu rodziców.
  • Julek, który uciekł do ciotki do Sieradza, bo miał kiepskie stopnie na świadectwie.
  • Julek na koncercie, rozpłomieniony i szczęśliwy: „jest cały melodią, którą jutro w domu będzie odśpiewywał precyzyjnie, z każdym najcieńszym niuansem”[7].
  • Julek naśladujący pogwarki i kłótnie ptaków.
  • Julek - hodowca węży i jaszczurek.
  • Julek robiący chemiczne eksperymenty w buteleczkach po lekach.
  • Julek tańczący walca. Nie wiadomo, czy to był „Grande Valse Brillante”.
Irena Tuwim z bratem.
Uwaga Ireny Tuwim nie koncentruje się wyłącznie na rodzinie. Jak sugeruje tytuł książki, autorka ocala od zapomnienia również Łódź z początku dwudziestego wieku. Miasto wielkich kontrastów. Dziewczynka podziwia suknie z błękitnych atłasów i morelowych aksamitów obszywane sobolami, płaszcze gronostajowe za pięćdziesiąt tysięcy rubli, ekskluzywne kinderbale. Pachnąca luksusem Łódź, zamożna i dostatnia, obdarowuje koncertujących artystów wykwintnymi bukietami, na przykład w formie skrzypiec wykonanych z fiołków i konwalii. Ich cena wynosi dokładnie tyle, co miesięczna pensja ojca Irenki i Julka. Jest też Łódź żyjąca z dnia na dzień w nędzy, regularnie pukająca do drzwi państwa Tuwimów pod postacią pary żebraków: nafciarza i śledziary. Bieda ma dławiący zapach wilgoci, kapusty i obierek - tak na przykład pachnie u Kowalskich, sąsiadów Ireny i Juliana. Autorka podkreśla, że jej rodzina sytuowała się gdzieś pośrodku. Wspomina wiecznie niedogrzewane mieszkanie, w którym marzły nie tylko paluszki (bim bom) i czarny, pluszowy płaszcz matki, który przerabiany był tyle razy, że w końcu zamienił się w kusy żakiecik.

Tytułowe pory roku były rzeczą umowną. Łódź w tamtych czasach  to kamienna pustynia bez śladów przyrody. Trudno to sobie wyobrazić, ale z okien mieszkania przy ulicy Andrzeja nie było widać ani jednego drzewa. Trzeba się było wybrać do parku. Dopiero podczas wakacyjnych wyjazdów do Inowłódza nad Pilicą dzieci zetknęły się z naturą i ją pokochały: „Opylone miałką pozłótką dziewanny i lila macierzanki były to teraz moje nowe, śliczne znajome, o których istnieniu wiedziałam dotąd tylko ze słyszenia”[8]. 

Macierzankowy fragment to jeden z dowodów na to, że polszczyzna Ireny Tuwim jest niewyobrażalnie piękna, a słowa z myszką (na przykład epuzer czy fiksatuar) jeszcze dodają jej uroku. Autorka była nie tylko wybitną tłumaczką, ale i utalentowaną pisarką. Tak charakteryzuje małą Helcię, córkę Antosi:
„Dziewczynka miała krzywe, pałąkowate nóżki, rzadkie zęby i jak złotorude nitki, mięciutkie włosy. Na cienkiej szyjce nosiła na łańcuszku krzyżyk z jasnego złota. Gdyś­my wchodzili do kuchni, dygała grzecznie, mówiła szep­tem, jakby to stanowiło dla niej wysiłek, i zdawała się nie widzieć otoczenia. Miało się wrażenie, że ledwo istniała, że za lada podmuchem mogłaby wzlecieć w górę, jak pu­szek wypłynąć przez kuchenne okno i bujać w po­wietrzu”.[9]
Łódzkie pory roku składają się z pięciu rozdziałów. Ostatni różni się od poprzednich. Opowiada o odwiedzinach dorosłej już Ireny u matki w szpitalu psychiatrycznym w Otwocku. Wizyta miała miejsce tuż przed wybuchem wojny. To bardzo przejmująca część książki. Pozornie chłodne, rzeczowe sprawozdanie z ostatniego spotkania z matką tak naprawdę jest krzykiem rozpaczy: autorka wtedy nie wiedziała, gdzie i w jaki sposób zginęła Adela Tuwim. Może tak było lepiej?

Cieszę się, że dzięki Łódzkim porom roku miałam okazję bliżej poznać jedną z moich ulubionych tłumaczek, która kojarzy mi się z ukochanymi książkami dzieciństwa. Przy całej sympatii dla genialnego Julka, to właśnie trzymająca się w cieniu, poważna Irenka budzi mnóstwo ciepłych uczuć. Tutaj znajdziecie sporo informacji na temat jej późniejszego życia. 
______
[1] Irena Tuwim, Łódzkie pory roku, Wydawnictwo Literackie,  1956, s. 9.
[2] Tamże, s. 19.
[3] Tamże, s. 55.
[4] Tamże, s. 10.
[5] Tamże, s. 95.
[6] Tamże, s. 37-38.
[7] Tamże, s. 84.
[8] Tamże, s. 95.
[9] Tamże, s. 28-29.

Moja ocena: 5
Irena Tuwim.

23 grudnia 2012

Świątecznie




Elsa Beskow.

"Pośród narastających zapachów rybnych, grzybowych i kapustnych podjęto wreszcie metodyczne dekorowanie choinki, jak zwykle przy licznych starciach kompetencyjnych i dyskusjach na temat sztuki kompozycji. Jak co roku, efekt tej zbiorowej pracy sprawiał wrażenie zastygłej eksplozji miłego chaosu, przy czym decydujące, finalne muśnięcia należały tradycyjnie do dziadka. [...]
Osobom postronnym choinka taka zapewne wydawać by się mogła niepiękna i nieciekawa. Dla członków rodziny jednak była jeszcze jednym znakiem, niosącym błogie poczucie bezpieczeństwa, które rodzi się z trwania odwiecznego porządku estetycznego. Co więcej, wśród tych wszystkich znaków nawet fakt, że babcia swoim zwyczajem zapomniała wyjąć karpia z zamrażalnika (a dziadek zapomniał, że w dowód miłości miał o tym jej zwyczaju pamiętać), nie zdziwił i nie zaniepokoił nikogo. Siła tradycji jest ogromna".

Małgorzata Musierowicz, McDusia, Akapit Press, 2012, s. 158.

Życzę Wam pięknych i niezapomnianych Świąt Bożego Narodzenia. Błogich i pełnych poczucia bezpieczeństwa. I niech wystarczy czasu na niespieszne pogawędki, kontemplację choinkowych ozdób i bukietu kuchennych zapachów. Nie tylko rybnych, grzybowych i kapustnych, ale też imbirowo-cynamonowo-miodowych.
A pod choinką oczywiście...
I pamiętajcie o karpiu w zamrażalniku! :)

17 grudnia 2012

„Przeklęty bigos kłamstw” (Gunnar Gunnarsson, "Czarne ptaki")


„Przeklęty bigos kłamstw”
Moje poprzednie spotkanie z literaturą islandzką nie pozostawiło pięknych wspomnień. Powieść Skugga Baldur Sjóna okazała się hermetyczna, a polski przekład z atrakcjami typu „wstrząs wczasieciążowy” sprawił, że czytanie tej książki przypominało mozolne przedzieranie się przez skandynawskie śniegi. Sięgając po wydane w 1929 roku „Czarne ptaki” Gunnara Gunnarssona miałam przeczucie, że tym razem tłumaczenie dostarczy mi zgoła innych wrażeń estetycznych. Jego autorem jest bowiem Leopold Staff. Umieram z ciekawości, skąd u naszego poety zainteresowanie językiem duńskim, w którym została napisana powieść. Gunnar Gunnarsson, podobnie jak wielu jego rodaków, wyjechał za chlebem do ojczyzny Andersena i mieszkał tam aż trzydzieści dwa lata. Początkowo pisał tylko po duńsku, bo chciał, żeby jego twórczość miała większy zasięg. 

Wprawdzie okładka i tytuł książki nie obiecywały słonecznej, beztroskiej opowiastki, ale ładunek czarnego pesymizmu, który pogłębiała surowa, mroźna sceneria, po prostu mnie zmiażdżył. Gunnarsonn nie oszczędza czytelnika - w „Czarnych ptakach” traci życie pięcioro dzieci i kilkoro dorosłych, a złowieszcze słowa Bjarniego: „Ludzie nie mogą sobie pomagać. […] Ludzie mogą się tylko zabijać”[1] brzmią posępnie w pamięci czytelnika do ostatniej strony. I jeszcze długo potem.

Opowieść jest silnie odsadzona w realiach, ale czasem przypomina baśń, a dzieje się tak między innymi za sprawą imion bohaterów (na przykład Malfridur, Gudmundur, Steinunn, Torbergur, Egil, Torgrim, Sigmundur), które przywodzą na myśl skandynawską sagę. Surowe oceny moralne i styl niektórych fragmentów sugerują pokrewieństwo z biblijnymi przypowieściami. Atmosferę zagrożenia i rozpaczy potęgują tytułowe czarne ptaki, które pojawiają się kilkakrotnie.

Przekład Leopolda Staffa zgodnie z przewidywaniami okazał się znakomity. Chwilami drażnił mnie tylko osad młodopolskich egzaltacji. Sędzia Scheving tak oto woła do służącej: „Złotowłosa! […] Czyś niema, o wysokopierśna, o słoneczna!”[2], co na pewno nie stanowi szczytowego osiągnięcia w kategorii naturalnych dialogów. Szczególnie pięknie i poetycko brzmią natomiast opisy islandzkiej scenerii, która w milczeniu towarzyszy tragedii bohaterów. Jak często bywa w literaturze skandynawskiej, przyroda staje się tłem dramatycznych wydarzeń, których sprężyną są ludzkie namiętności. Jej dojmująca ponurość współgra z nastrojami bohaterów: „Bezradnie patrzyłem dokoła. Niebo wisiało szare i zimne, znowu brzemienne śniegiem. Zdawało się, jakby całe życie miało utonąć w lodowatej szarości i zdrętwiałym zimnie”[3].

W świecie Gunnarssona mrok i ciemność nabierają znaczeń symbolicznych: „I noc minęła. Ta noc, która była jak otchłań niedoli i przez której gęstą jak krew ciemność nadzieja i wiara przeświecały słabo jak dalekie gwiazdy; jak te zmarzłe i płonące gwiazdy, dokoła których rozpaczliwie krążą nasze ślepe sny i krótkowzroczne oczy”[4]. Powieść sprawia wrażenie skąpanej w lodowatym świetle księżyca, a mroczny nastrój kojarzył mi się z filozofią Kierkegaarda.

Poza rozbudowaną warstwą filozoficzną, religijną i etyczną „Czarne ptaki” można też odczytać jako powieść kryminalną. Źródłem nieszczęść bohaterów jest zbrodnia. Autora interesują bardziej konsekwencje czynów głównych postaci niż ich motywacja. Na oczach czytelnika toczy się proces sądowy, który chwilami sprawia wrażenie parodii. Wyraźnie widać, że wszyscy są całkowicie przekonani o winie oskarżonych: „Są winni, oboje. Wystarczy spojrzeć na nich, aby się o tym przekonać!”[5]. Uczestnicy dziwnego spektaklu wydają się rozdrażnieni, że muszą w nim brać udział i że trwa tak długo. Sędzia Scheving zapomina o zaprzysiężeniu oskarżyciela i obrońcy, w czasie procesu zażywa tabaki, wódką zapija „przeklęty bigos kłamstw”[6], a jego poglądy na temat prawa wywołują dreszcze: „Prawda jest zawsze najprzyjemniejsza. Ale nie jest zgoła niezbędna. Wcale nie!”[7].

„Czarne ptaki” odczytałam też jako żarliwy protest przeciwko karze śmierci i makabrycznym torturom, którym poddawani są skazańcy. Powieść jest owocem przemyśleń autora na temat zbrodni i kary, odpowiedzialności za popełniane czyny. Istotną rolę odgrywają też refleksje Gunnarssona na temat religii. Główny bohater powieści, a zarazem narrator, jest młodym proboszczem, choć jego imię, Eiulvur, kojarzyło mi się raczej z elfem, a nie z osobą duchowną.

Wcale nie zdziwiła mnie informacja o tym, że Gunnar Gunnarsson aż trzykrotnie otarł się o Nagrodę Nobla. Dopiero niedawno ujawniono, że Szwedzka Akademia wzięła pod uwagę tajemnicze względy pozaliterackie. W biografii islandzkiego pisarza nie znalazłam żadnych grząskich tematówPrzypadek tegorocznego laureata, Mo Yana, świadczy o tym, że niefrasobliwość komitetu bywa równie szkodliwa jak nadmierna ostrożność.

_____
[1] Gunnar Gunnarsson, Czarne ptaki, tłum. Leopold Staff, Wydawnictwo Poznańskie, 1974, s. 77.
[2] Tamże, s. 95.
[3] Tamże, s. 42.
[4] Tamże, s. 159.
[5] Tamże, s. 149.
[6] Tamże, s. 104.
[7] Tamże, s. 149.

Moja ocena: 4

Gunnar Gunnarsson.

11 grudnia 2012

Okiem jamnika (Magdalena Samozwaniec, "Angielska choroba")


Okiem jamnika
Po lekturze „Córki Kossaka” i pod wpływem Waszych komentarzy poczułam palącą potrzebę przeczytania beletrystycznej książki Magdaleny Samozwaniec. Los mi sprzyjał. Wkrótce natknęłam się na wydaną w 1983 roku „Angielską chorobę”. Sympatyczny jamnik na okładce po prostu nie pozostawił mi wyboru.

Zgodnie z przewidywaniami piesek w turkusowej obróżce nie odgrywa w powieści roli epizodycznej. Jest nie tylko głównym bohaterem, ale i narratorem. Uważnym, bystrym, a czasem - jak na przedstawiciela tej rasy przystało - kąśliwym. To typowy jamnik - ma bardzo wysokie mniemanie o sobie i bogatą osobowość. Nie ma natomiast rodowodu, ale kto by się przejmował takim drobiazgiem: „Z przodu jestem na pewno rasowym jamnikiem, a z tyłu można mnie nie oglądać…”[1] Książka opowiada o podróży do Londynu, którą odbył (nielegalnie!) ze swoją panią, dwudziestoletnią dziennikarką Różą z oczami jak czekoladki, włosami jak złocisty makaron i paluszkami jak różowe serdelki.
Ilustracja Zygmunta Zaradkiewicza.
Razem z Florkiem (vel Florkiem-Lejzorkiem, Florkiem-Knorkiem, Florkiem-Potworkiem, Jamniczkiem-Karliczkiem, Pieskim-Niebieskim, wszystko w zależności od nastroju pańci) i jego właścicielką poznajemy dość ciekawe postacie, głównie polskich emigrantów. Samozwaniec sportretowała ich nie ze szczyptą ironii, ale z całą garścią. To nadęci materialiści, zgorzkniali i sfrustrowani malkontenci. „Dla nich życie stanęło jesienią roku trzydziestego dziewiątego”[2]. Nieufnie przyjmują wiadomości o tym, co dzieje się w ojczyźnie, którą uważają za kraj prymitywny do tego stopnia, że wiadomość o łazience w kawalerce Róży wywołuje niemałą sensację. Przypuszczam, że taki właśnie obraz intensywnie lansowała ówczesna propaganda i to mój entuzjazm wobec książki nieco studzi. Nie wierzę, że wszyscy byli tacy jak pretensjonalna ministrowa Puc Gordziałkowska.

Obraz Anglii jest dość typowy. Charakterystyczne widoczki, nie najlepsza pogoda, ekscentryczni Brytyjczycy. Moją szczególną sympatię wzbudziła miła staruszka, pani Patrycja, która postanowiła kupić samochód dla swojego pupilka, jeża o imieniu Hobby. Co ciekawe, to podobno postać autentyczna. Madzia była w Anglii jako stypendystka Ministerstwa Kultury i Sztuki w 1963 roku, więc na pewno sporo obserwacji pochodzi z tego wyjazdu. Notabene jedną z ważniejszych rzeczy, jakie pisarka przywiozła zza żelaznej kurtyny był papier toaletowy.
Ilustracja Zygmunta Zaradkiewicza.
Książka jest zabawna, choć poziom żartów bywa… różny. Smutnym detalem, który dostrzegą tylko osoby znające biografię Madzi, jest fakt, że Róża widzi się z matką po 15 latach – jako mała dziewczynka została oddana na wychowanie do ciotki. Przypuszczam, że to bolesne echa losów córki autorki, Teresy.

„Angielska choroba” zamierzona jest jako dziełko humorystyczne i lekkie, ale ma też wymiar dydaktyczny: uczy odpowiedzialności za zwierzę. Kilka osób instruuje Różę, że w obliczu wyjazdowych planów powinna pozbyć się psa o urodzie - delikatnie mówiąc - wątpliwej, ale ona konsekwentnie odmawia. Odpowiedzialność za to, co oswoiła, jest ważniejsza niż beztroskie podróże. Florek został sportretowany nie tylko jako uroczy łobuziak, ale również jako istota głęboko czująca i zdolna do empatii, co zresztą odzwierciedla poglądy autorki, wielkiej miłośniczki czworonogów. Zdaniem Magdaleny Samozwaniec „błędem, który wciąż powtarzamy, jest spodziewanie się od ludzi wierności uczuć – przecież od tego Bóg dał ludziom psa”[3]. Wystarczy uważnie przyjrzeć się słynnemu portretowi córek Wojciecha Kossaka, żeby zrozumieć, że była to sympatia wieloletnia i ważna:
Wojciech Kossak, Portret córek artysty,
Marii i Magdaleny  (detal), 1911 r.
Pierwowzorem jamniczka panny Róży z „Angielskiej chorobybył Kruczek, którego autorka przygarnęła. Tak wspomina go Edward Świtaj:
Z czasów Karolkowej na uwagę zasługuje Kruczek - „wielorasowy jamnik. Nim trafił pod opiekę Magdaleny, mieszkał na śmietniku. Wszyscy mieszkańcy przynosili mu jedzenie, a jak było zimno, to przychodził spać do Magdaleny na wycieraczkę. Kiedyś przepłoszył złodziei, którzy chcieli okraść mieszkanie. Narobił takiego rabanu, że obudził cały blok. Złodzieje uciekli, a Kruczek za to, że ocalił mieszkanie przed rabunkiem, dostał dożywotni wikt i opierunek. Zamieszkał z Magdaleną i Zygmuntem i wszędzie z nimi jeździł, nawet na wieczory autorskie. Nie był dużym psem, nikt nie wiedział, ile ma lat, a z czasem tak się spasł, że ledwo chodził. Potem był Kuba - też przybłęda... Później trzeci pies - też Kuba i też... przybłęda.[4] 

Magdalena Samozwaniec z Kruczkiem.[5]
Dużo uroku dodają powieści liczne smaczki obyczajowe oraz ilustracje Zygmunta Zaradkiewicza, które czytelników jamnikolubnych niechybnie wprowadzą w stan rozanielenia. Niestety, zgoła inne nastroje wywołają literówki, głównie w słowach angielskich (na przykład kilkakrotnie powtarzane sousage). Jest jednak poważniejszy problem: książka sprawia wrażenie niedokończonej. Opowieść o londyńskiej eskapadzie nagle urywa się, mimo kilku ciekawie kiełkujących wątków, a ostatnie strony sprawiają wrażenie napisanych na chybcika. Nie wiem, co skłoniło autorkę do takiego raptownego porzucenia historii, która zapowiadała się całkiem nieźle. „Angielską chorobę” drukowano w odcinkach w Przekroju w 1964 roku. Może z jakiegoś powodu redakcja zaniechała współpracy? Nie udało mi się dotrzeć do żadnego wyjaśnienia.
_____________
[1] Magdalena Samozwaniec, Angielska choroba, Iskry, 1983, s. 37.
[2] Tamże, s. 76. 
[3] Tamże, s. 93.
[4] Cyt. za: Córka Kossaka. Wspomnienia o Magdalenie Samozwaniec, zebrał i opracował Rafał Podraza, Instytut Wydawniczy Latarnik, 2012, s. 65.
[5]  Źródło zdjęć: Córka Kossaka. Wspomnienia o Magdalenie Samozwaniec, ed. cit., s. 65 i 104.

Moja ocena:  3,5

5 grudnia 2012

Wstrząsające dzieło odpychającego geniusza (Pamela Hansford Johnson, „Ten okropny Skipton”)

 Wstrząsające dzieło odpychającego geniusza
Tytułowy bohater powieści Pameli Hansford Johnson „Ten okropny Skipton” to Anglik w średnim wieku, który od wielu lat mieszka w Belgii. Ma wielkie marzenie i nie zawaha się go spełnić. Chce zostać sławnym literatem. Na drodze do realizacji szczytnych zamierzeń stoją dwie przeszkody. Pierwsza jest dość prozaiczna. Odkąd Daniel Skipton napisał impertynencki list do kuzynki Anny, skończył się regularny dopływ gotówki. Teraz musi zarabiać na utrzymanie handlując dziełami sztuki, organizując widownię na erotyczne show, rajfurząc i prosząc o wsparcie bogate damy. 

Drugi problem jest poważniejszej natury. Nasz bohater to literackie beztalencie i grafoman, czego zupełnie nie przyjmuje do wiadomości. Uważa się za wybitnego twórcę: „przepełniała go radość, czuł własny geniusz, płonący równo, spokojnie, niczym światło świecy w bezwietrzną noc”[1]. Z zapałem pracuje nad powieścią. Jego zdaniem to najlepsza książka w języku angielskim. Niewątpliwie zapewni mu dobrobyt i sławę.

Dotychczas sądziłam, że przeczytany niedawno „Gruby Anglik” Kingsleya Amisa  stanowi szczytowe osiągnięcie w dziedzinie literackiego portretu osoby antypatycznej do tego stopnia, że w czytelniku budzi żądzę mordu. Otóż nie. Daniel Skipton jest postacią jeszcze bardziej irytującą i wredną. To złośliwy, agresywny bufon. Otoczenie wywołuje w nim wstręt i wrogość. Nawet ci, z których dobroci i uprzejmości korzysta, a jest to spora grupa ludzi. Często pogardliwie porównuje ich do świń lub krów.

We wstępie autorka wyznaje: „Zawsze chciałam napisać studium paranoi artysty”[2]. Udało się! Pisarka wyjaśnia też, że inspiracją dla postaci Daniela Skiptona był angielski ekscentryk Frederick Rolfe. Przypuszczam, że wielu bohaterów powieści miało rzeczywiste prototypy. Oprócz odpychającego Daniela poznajemy towarzystwo, w którym bywa, a są to głównie angielscy literaci w podróży, ich rodziny i przyjaciele.

Towarzyszymy Danielowi w mękach twórczych podczas pisania książki zachodząc w głowę, jak to możliwe, że gruboskórny gbur może mieć cokolwiek wspólnego z literaturą. Prozatorskie próbki, nad którymi się biedzi, to koszmarki, natomiast autorka książki o nim, Pamela Hansford Johnson stanowczo zasługuje na uwagę. Wielokrotnie żałowałam, że zmarnowała tyle czasu i wysiłku na wyjątkowo nieciekawego bohatera. Nie jestem też miłośniczką powieści z tezą, a ta do takich właśnie należy. We wstępie pisarka określiła cel i konsekwentnie do niego dąży, przez co historia jest chwilami przewidywalna, a morał trochę za bardzo wprost.

Autorka stworzyła sugestywne studium artysty, który artystą być nie powinien. Nie zdradzę, dokąd Skiptona doprowadzą frustracje i niezaspokojone ambicje. Hansford Johnson opowiada o tym wykorzystując elementy groteski, czarnej komedii, satyry, a nawet wątek kryminalny, ale szczególnie wesoło nie jest. Mimo scen humorystycznych dominuje gorycz.

Akcja powieści toczy się w Belgii, w kraju, który pisarze nieczęsto czynią tłem książkowych wydarzeń. Literacka wycieczka do Brugii była ciekawa: „to miasto, opuszczone przez morze, żyje wciąż we władzy przeszłości. Przeszłość nie jest tu martwa, lecz żywa, jej oddech jest słodki, na ciele jej kiełkują fiołki.”[3] Szkoda, że nie zauważał ich Daniel Skipton, pochłonięty swoją literacką obsesją i pretensjonalną powieścią.
______
[1] Pamela Hansford Johnson, „Ten okropny Skipton”, tłum. Ariadna Demkowska- Bohdziewicz, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1970, s. 38.
[2] Tamże, s. 5.
[3] Tamże, s. 51.

Moja ocena: 4
 
Pamela Hansford Johnson. [Źródło zdjęcia]