27 lipca 2011

Edith Wharton, "Stara panna"


Mruczący kociak, ryczący tygrys

Napisana w 1924 roku minipowieść[1] Edith Wharton "Stara panna" jest jak Charlotta Lovell, jedna z głównych bohaterek tej książki. Na pierwszy rzut oka przewidywalna, nudna i mało efektowna. Tak naprawdę pełna niespodzianek, namiętności i sprzecznych emocji.

Proza amerykańskiej pisarki ma niewątpliwie wiele zalet. Z pewnością jednak mocną stroną Wharton nie jest efektowne rozpoczynanie opowieści. "Stara panna" dobrze ilustruje tę tezę, podobnie zresztą jak "Ethan Frome", do którego robiłam kilka nieudanych podejść. Pierwsze strony są nudne i przegadane. Warto jednak zacisnąć zęby i przebrnąć. Potem opowieść wciągnęła i zaciekawiła mnie do tego stopnia, że nie mogłam się od niej oderwać. Christina Hardyment zauważyła, że początek "Starej panny" jest jak mruczący kociak, a zakończenie jak ryczący z wściekłości tygrys. Jest w tym wiele racji.

Akcja minipowieści toczy się w Stanach Zjednoczonych w połowie dziewiętnastego wieku. Tło wydarzeń to stary Nowy Jork, który "zawsze odsuwał myśli o wszystkim, co co mogłoby podać w wątpliwość idealną stosowność jego poczynań"[2]. Bohaterami są przedstawiciele zaprzyjaźnionych arystokratycznych rodów, którzy żyją według ściśle określonych reguł. Biada temu, kto spróbuje je złamać. Biada szczególna, jeśli tym kimś jest kobieta.

Świat nie zmienił się zbytnio od opisywanych na początku "Starej panny" czasów, kiedy "wrażliwe dusze były (...) podobne do klawiatur opatrzonych tłumikiem, na których Los grał bez dźwięku."[3] Główne bohaterki tej opowieści to takie właśnie wrażliwe dusze. Wszystko zaczyna się wówczas, gdy Charlotte Lovell składa wizytę swojej kuzynce, Delii Ralston i powierza jej pewien sekret, który zaważy na całym życiu obydwu kobiet. W scenie tej ujawnia się mistrzostwo pisarki w tworzeniu nastroju i wyrażaniu najgwałtowniejszych uczuć w sposób powściągliwy, a jednocześnie przejmujący. To tylko przedsmak. Takich scen będzie więcej

Wharton okazała się utalentowaną portrecistką. Postacie budzą huragan emocji, liczne pytania, wątpliwości. W moim odczuciu ważną rolę w "Starej pannie" odgrywa motyw lustra i odbicia w wodzie. Bo tak naprawdę są dwie Charlotty i dwie Delie. Jest Charlotta pruderyjna, surowa, wyprana z uczuć oraz Charlotta łamiąca wszelkie konwenanse w imię namiętności. Poznajemy Delię - anielsko dobrą altruistkę oraz Delię - zawistną manipulantkę. Które z tych obrazów są prawdziwe? Decyzję autorka pozostawia czytelnikom.

W adaptacji filmowej innej książki Edith Wharton, "Wieku niewinności", za którą pisarka jako pierwsza kobieta w historii dostała nagrodę Pulitzera, wielkie wrażenie zrobił na mnie odtworzony przez scenografów i kostiumologów świat. Wciąż doceniam ich wysiłek, ale wydaje mi się, że autorka ułatwiła zadanie barwnymi opisami wnętrz i strojów. W "Starej pannie" jest podobnie. Dominują kameralne sceny rozgrywające się we wnętrzach arystokratycznych rezydencji. Nieczęste opisy świata zewnętrznego również są ładne: "Nikt nie pamiętał piękniejszego czerwca. Rezeda i damasceńskie róże rosnące pod werandą nigdy nie słały równie delikatnych zapachów lata poprzez wysokie weneckie okna; sękate drzewa pomarańczowe, wyniesione ze starej arkadowej oranżerii, nigdy nie były gęściej osypane kwieciem; nawet kopy siana na trawniku rozsiewały wonie z tysiąca i jednej nocy."[4]

W swojej minipowieści Wharton dużo miejsca poświęca tematowi macierzyństwa, bo ważną rolę odgrywa w niej dziecko, dziewczynka o imieniu Tina. Książka mówi również o tym, że tak naprawdę niewiele wiemy o otaczających nas ludziach. Mamy bowiem skłonność do powierzchownych ocen i przyczepiania etykietek. Łatwiej uznać Charlotte za typową starą pannę: "dokładną, systematyczną, pochłoniętą drobiazgami i przywiązującą przesadnie dużą wagę do najbłahszych zwyczajów towarzyskich i domowych."[5], niż samodzielnie wyrobić sobie o niej zdanie. Ona nam tego nie ułatwia, ponieważ tę maskę z pewnych powodów przybrała celowo. Przypuszczam, że sama autorka wielokrotnie spotykała się z negatywną opinią otoczenia. Jej biografia obfituje bowiem w wydarzenia niekonwencjonalne jak na ówczesną damę z dobrego domu.

Książka Edith Wharton pozostawiła we mnie cierpkie uczucie niedosytu. Żałuję, że jest tak krótka, żałuję, że dzieciństwo Tiny nie zostało opisane bardziej szczegółowo. Z drugiej jednak strony ten niedosyt, atmosfera niedopowiedzeń dodają uroku historii Charlotty Lovell, Delii Ralston oraz ich tajemnicy o jasnobrązowych oczach.

"Starą panną" zainteresowałam się po przeczytaniu recenzji Ani (Czytanki Anki), której bardzo dziękuję za ciekawą inspirację.
_______________
[1] W nocie wydawcy na okładce Stara panna została nazwana opowiadaniem, ale moim zdaniem lepiej pasuje do niej określenie minipowieść.
[2] Edith Wharton, Stara panna, tłum. Agnieszka Glinczanka, Książka i Wiedza, 1978, s. 103.
[3] Tamże, s. 5.
[4] Tamże, s. 107.
[5] Tamże, s. 56.

Moja ocena: 4+ 

22 lipca 2011

Zofia Nałkowska, "Węże i róże"

 Więcej węży niż róż
Fragmenty "Dzienników" Zofii Nałkowskiej wybrane przez Zacofanego w lekturze do Płaszcza zabójcy oraz recenzja "Kobiet" Montgomerry rozbudziły moją ciekawość. Postanowiłam sięgnąć do źródła i przeczytać książkę tej pisarki. Znałam tylko "Granicę" i "Medaliony".

W bibliotece okazało się, że powieści Nałkowskiej cieszą się umiarkowanym powodzeniem u czytelników. Dominowała oczywiście "Granica" w różnych edycjach, ale postanowiłam skusić się na dzieło mniej znane. Najbardziej przemówił do mnie tytuł "Węże i róże". 

Spodziewałam się głębokiej powieści psychologicznej z życia wyższych sfer. Ksiązka okazała się skomplikowaną, chwilami mętną opowieścią o pięciokącie, przez chwilę wręcz sześciokącie małżeńskim, z której wynika dość posępny morał: ludzie są pozbawionymi uczuć, okrutnymi hipokrytami.

Główna bohaterka to Marusia, młoda kobieta o wielkiej, chorobliwej wręcz wrażliwości. Jej mężem jest bezduszny gbur. Mają niepełnosprawną umysłowo córeczkę, Mumę. Tę parę Nałkowska oplata kleistą siecią intryg, obejmującą jeszcze znajome osoby: Ernestynę, Modestę i młodziutką Raissę oraz Jarosława. Skomplikowane relacje między nimi stanowią główny temat powieści.

Zdecydowanie więcej uwagi poświęca Nałkowska kobietom. Mężczyźni zostali przedstawieni jako bezwolne, ulegające instynktom zabawki w rękach modliszek. W "Wężach i różach" dominuje portret Marusi. To jedna z bardziej neurastenicznych, irytujących postaci literackich, z jakimi miałam dotychczas do czynienia. Jednocześnie mam świadomość, że silne emocje, jakie wzbudza w czytelniku, to sukces Nałkowskiej.

Smutkiem napawała mnie postać małej, upośledzonej Mumy, "łakomej, tłustej i bladej"[1]. Z opisu wynika, że dziecko cierpiało na zespół Downa lub autyzm. Sposób, w jaki dziewczynka jest opisywana, również stosowane wobec niej określenie "obłąkana", w dzisiejszych czasach byłby nie do przyjęcia. Trudno pogodzić się z tym, że przez tyle wieków takie dzieci były traktowane strasznie, w najlepszym wypadku spychane na margines. Muma budzi we własnej matce wstręt i straszny wstyd, a przede wszystkim dojmujące, irracjonalne poczucie winy: "Marusia czuła się winna jak zbrodni, że ją urodziła."[2] Kobieta unika parków i miejsc publicznych, posiadanie takiej córki uważa za hańbę. Przypuszczalnie jest wyrazicielką poglądów i uczuć wielu ludzi, być może również samej Nałkowskiej, która nie kryje negatywnych emocji wobec Mumy.

Czego jeszcze dowiadujemy się o autorce? Mnie na przykład zachwyciła jej wrażliwość na kolory, umiejętność nazywania niezliczonych odcieni:
I wybuchła pod niebo naga, purpurowo-złota przedśmiertna tajemnica liści; zakłębiły się chmury kolorów od czerwieni, cynobru, pyropu, turmalinów poprzez stare złoto, ochrę żółtą, żółtą indyjską, chryzotyl, jantar, topaz, rdzę — aż do brunatnego hiacyntu, jaspisu egipskiego i starego brązu. Świat literalnie oszalał z bogactwa i piękności. Tu i tam połyskiwały długie szklane włosy babiego lata, dziwaczne, przelotne uśmiechy powietrza. Złote flotylle liści płynęły z wiatrem, złote flotylle powietrzne, tańczące w słońcu, zanim spadną w błoto ziemi.[3] 
Jestem pod wrażeniem erudycyjnej wręcz wiedzy Nałkowskiej na temat historii sztuki. Właściwie powieść powinna być wyposażona w reprodukcje dzieł, do których często nawiązuje autorka. Pisarka jest też mistrzynią niezwykle plastycznych, wręcz malarskich opisów. Tylko dla nich warto sięgnąć po "Węże i róże", choć uprzedzam, że nie każdemu może odpowiadać ekstremalna słowna hojność autorki:
Na zboczach północnych czołgały się wokół twarde, przyziemne krzaki wrzosu — niby japońskie miniatury drzewin kwitnących, gałązki oblepione kwiateczkami różowymi i lila, podobnymi do jesiennego bzu. W dolinach i zagłębieniach leżał szeroko rozlany mech, jak gęsta ciecz, mieniąca się barwami moroksytów, złota i sienny palonej. Rosły tu brzózki młode, radosne i nieśmiałe, oszołomione własnym wiotkim wzrostem i urodą. A między nimi — przytulone pochmurnie do białych pni, proste, cyprysowe jałowce — mało komu wiadome i drogie nasze żałobne drzewo. Od strony południa spiekłe piaski wydm oplatała błękitna trawa i okrywało szare futerko suchych, trzeszczących pod krokami porostów; wśród zeschłego igliwia pachniała macierzanka i długo w jesień kwitnące, aromatyczne gwoździki leśne o płatkach pogniecionych, jak kawałki zmokniętej białej koronki.[4]
...I mój ulubiony opis kuchenny:
Wchodząc, ujrzała przede wszystkim, jak na starym flamandzkim obrazie Snydersa, całą górę martwej natury, pod którą — że dzień był targowy — literalnie uginał się wielki stół kuchenny. Biskupie fiolety głów kapuścianych stanowiły tło bogate, na którym świetniały cebule rude jak miedź, pąsowe pomidory i złote pomarańcze. Nie odarte jeszcze z szafirowych liści, czarno-purpurowe buraki dźwigały na sobie kremowe kwiaty kalafiorów i całą wiązkę blichowanej w ciemnościach endywii o liściach koronkowych, jak najsubtelniejsza robota snycerska z kości słoniowej. Obok — żółta brukiew, blade selery naumburskie, czerwone, ścisłe i gładkie, jak lane kule, głowy kapusty holenderskiej, ogórki zielone i kolczaste, pory o jasnych włosach. Wśród rozsypanych kartofli i marchwi czerwonej jak gałęzie korali leżał piękny, szeroki melon koloru kremowej śmietanki, cały jakby owinięty w siatkę ze złotego drutu.[5]
Książka Nałkowskiej zainteresuje też czytelników pasjonujących się tematyką żydowską. Poznajemy środowisko opływających w luksusy rekinów finansjery. Tu też zdecydowanie dominują portrety kobiece. Autorka podkreśla zmysłową egzotyczność swoich bohaterek. W nocie wydawniczej jest informacja o tym, że dopatrywano się w "Wężach i różach" treści antysemickich, ale pisarka stanowczo zdementowała te pomówienia.

Powieść jak na tamte czasy z pewnością odbierana była jako awangardowa. Niejednolita forma, fabuła przeplatana dziennikiem Ernestyny, wiersz, fragmenty prozy poetyckiej, motta do wszystkich rozdziałów - to wszystko sprawia, że czytelnik przyzwyczajony do tradycyjnych powieści może poczuć się zagubiony. Rodzi się pytanie, na ile te udziwnienia wynikały z potrzeby, a na ile stanowiły próbę oszołomienia czytelnika?  Podobnie jak scena seansu spirytystycznego, która miała zapewne podekscytować i wywołać sensację. 

Mnie forma "Węży i róż" wydała się chropawa i udziwniona na na siłę. Brak naturalności doskwiera też w dialogach. Bohaterowie rzadko wymieniają myśli, zwykle wygłaszają pogadanki lub referaty. Brzmi to naprawdę dziwnie. Manieryczna jest też interpunkcja: Nałkowska zamiast wielokropków obficie stosuje myślniki, a raczej wielomyślniki, bo występują seriami jak w wiadomościach pisanych alfabetem Morse'a.

Pod względem językowym powieść Nałkowskiej była dla mnie nieustannym źródłem niezdrowej fascynacji. Styl o znamionach młodopolszczyzny chwilami wydaje się dziś wręcz komiczny. Często kipiące od epitetów zdania przypominają szczelnie zapakowane pudełka i niejednokrotnie trzeba się natrudzić, żeby spod tych warstw błyszczących papierów i bibułek wydobyć sens. Szczególnie irytujące było dla mnie wplatanie żargonu paranaukowego: "światło poziome i szklane, niechętne fenomenowi zaszłej tutaj pseudomorfozy"[6],  czy też "forma nigdy nie jest kongruentna z treścią"[7].

Oczywiście nie odmówię sobie przyjemności przytoczenia co celniejszych, szczególnie napuszonych i pretensjonalnych fragmentów, choć obawiam się, że raczej pogrzebią nadzieję na to, iż ktokolwiek po tę powieść sięgnie z nieprzymuszonej woli:
Raissa przymknęła powieki — niby w zasłuchaniu czy upojeniu — i oczy jej stały się teraz długie i czarne, jak dwie gondole, poza frędzlami zasłon tające w głębi posępne światło modrozielone lamp tajemniczych.[8]
Przerażenia, jak czarne perły różańca, przesuwały się z cichym chrobotaniem na taśmie pamięci.[9]
Nagłe błyśnięcie źrenic, jak modra klinga, wypadło z ciemnozłotej penumbry rzęs.[10]
A więc porzucić korab żywota?[11]
Obawiam się, że wielu czytelników rozwścieczonych tym koturnowym liryzmem, również poczuje chęć porzucenia korabu żywota, wzorem jednej z postaci, która to czyni na ostatniej stronie. Trudno uwierzyć, że ta sama autorka napisała ascetyczne "Medaliony", w których nie ma chyba ani jednego zbędnego słowa.

Powieść Nałkowskiej pełna jest metafor i niedopowiedzeń. Intrygujące wydało mi się to, że na pięćdziesiąt lat przed Sylvią Plath autorka wykorzystała symbol szklanego klosza:
Marusia była doskonale samotna, jakby izolowana hermetycznym kloszem szklanym. „Dlaczego ludzie chloroformują mimozę?" — pomyślała bez przyczyny. — „Może także pod hermetycznym kloszem szklanym?"... — usiłowała pochwycić nitkę asocjacji. „Gdyby oni wiedzieli" — trwożyła się, z trudem domykając powiek. — „Gdyby wiedzieli"...
Między nią i otaczającymi ludźmi leżała przepaść, chociaż nikt tego nie dostrzegał. Marusia zanurzona była w swym państwie ciemności i przerażenia.[12]
Wielkie pole do interpretacyjnych popisów daje tytuł książki, który budzi między innymi skojarzenia freudowskie, mitologiczne i religijne. Autorka sama rozwiązuje zagadkę. Chodzi o malowidła na powale pałacu w Forli z herbami dwóch włoskich rodów: są tam węże Sforzów i róże Riarów. "Węże i róże to godło pojednania, symbol przymierza, sojusz dwóch walczących od dawna władz człowieczego ducha: władzy myślenia i władzy czucia."[13] stwierdza autorka, ale wydaje się, że wybrane przez nią symbole niosą ze sobą o wiele więcej treści.

Nałkowską zawsze postrzegałam jako miłośniczkę wytwornych strojów i biżuterii. "Węże i róże" potwierdzają te przypuszczenia. Odniesień do tkanin, ubiorów, precjozów, a zwłaszcza kamieni szlachetnych jest mnóstwo. O tkaninach czytałam z rozkoszą. Jak miło pomarzyć sobie o "hafcie z bladych korali, zatajonym tiulem nieznacznej barwy, subtelnym jak westchnienie. O tiulu tym można było powiedzieć, że do pewnego stopnia tylko istnieje."[14], tudzież o "stroju domowym z miękkiego jedwabiu o barwie dojrzałych brzoskwiń — porysowanym w subtelne kwiaty i ptaki pracowitym haftem japońskim"[15].

Na pewno nie polecam "Węży i róż" wszystkim. To dość specyficzna przygoda czytelnicza, wymagająca wyrozumiałej cierpliwości, która owocuje. W tłumie językowych dziwadełek zdarzają się fragmenty urocze: "Powietrze osnuwała dyskretna woń melancholii, zapach idący od starodawnych, zwietrzałych flakonów, niejasny powiew wątpliwości, czy jest ważniejsze w rzeczach ziemi to, że są piękne, czy to, że przemijają"[16].

Odnoszę wrażenie, że moja sympatia do Nałkowskiej szybko nie zwietrzeje. W każdym razie już zaopatrzyłam się w dwie kolejne powieści.
______________
[1] Zofia Nałkowska, Węże i róże, Czytelnik, 1977, s. 40.
[2] Tamże, s. 64.
[3] Tamże, s. 62.
[4] Tamże, s. 45.
[5] Tamże, s. 64.
[6] Tamże, s. 5.
[7] Tamże, s. 162.
[8] Tamże, s. 17. 
[9] Tamże, s. 46.
[10] Tamże, s. 83. 
[11] Tamże, s. 191.
[12] Tamże, s. 129.
[13] Tamże, s. 213.
[14] Tamże, s. 20. 
[15] Tamże, s. 9.
[16] Tamże, s. 128.

Moja ocena: 4-

Zofia Nałkowska

19 lipca 2011

Elisabeth Rynell, "Hohaj"


Ina córka Gnieciucha

Lepkie od pożądliwości myśli wystąpiły u mnie już wówczas, gdy powieść Elisabeth Rynell pojawiła się w wydawniczych zapowiedziach. Laponia, baśń, liryzm, poruszająca historia. Seria Terytoria Skandynawii, którą cenię. W moim przypadku słowa klucze, które natychmiast przyspieszają tętno. 

Tak się jednak złożyło, że przez wiele miesięcy rozmijałam się z tą książką. A to ktoś właśnie wypożyczył z biblioteki, to znów sprzątnięto mi ją sprzed nosa na Allegro, albo przegapiłam atrakcyjną promocję. W końcu miałam okazję przeczytać "Hohaj". Okazuje się, że nie zawsze warto gonić książkę, która przed nami ucieka niczym przepióreczka w proso.

Fabuła jest dość skąpa i nie pozostałoby nic do odkrywania, gdybym ją streściła. "Hohaj" to opowieść o miłości, przed którą człowiek się broni, ponieważ "nie może przyjąć tego jasnego i nieodpartego światła prosto w oczy".[1] Autorka przedstawia losy dwu par. Jedna historia dzieje się współcześnie, druga w przeszłości.

Mam żal do wydawnictwa Słowo/obraz terytoria. Gdyby w nocie wydawcy nie użyto eufemizmu, na pewno nie sięgnęłabym po tę książkę. W moim odczuciu słowa "upokarzający ją ojciec" nie zapowiadają naturalistycznych scen bicia dziecka kijem, wulgaryzmów oraz kazirodczego seksu. Niestety, mimo uspokajającego lazuru okładki takie właśnie niespodzianki kryje książka Rynell. Jest ich niewiele, ale zapewniam, że robią wrażenie. Obojętne czytanie tak brutalnych fragmentów wymaga pewnego typu wrażliwości, którego najwyraźniej jestem pozbawiona.

Zaznaczam, że pełne agresji sceny mają uzasadnienie w treści i przesłaniu "Hohaj", nie dodano ich w celu epatowania czytelnika. To nie zmienia faktu, że dla mnie były koszmarem. Uważam, że o takich treściach powinno się czytelnika uprzedzać, bo podlanie ich baśniowo-lirycznym sosem nie na wiele się zdaje. Powieść Rynell w 2005 roku doczekała się adaptacji filmowej pod tytułem "Schneeland" (Kraina śniegu), której oglądać raczej nie zamierzam.

Poza tym "Hohaj" ma zalety. Elisabeth Rynell jest mistrzynią słowa i poetyckiego nastroju, co pięknie oddała polska tłumaczka: "Nagle zawirował nade mną śnieżny pył. Do moich uszu przedostały się dźwięki, delikatna, cieniutka koronka światła".[2] Taką właśnie delikatną, cieniutką koronką tkana jest ta opowieść. Drastyczne sceny wykwitają na niej jak krwawe plamy.

Nad "Hohaj" wyraźnie unosi się duch "Krystyny córki Lavransa", która zresztą raz została przywołana imiennie. Powieść szwedzkiej autorki uświadomiła mi, jak głęboko tkwią we mnie wspomnienia z lektury książki Sigrid Undset i jak bardzo chciałabym powrócić do jej świata. Ładne są również nawiązania do "Pieśni nad pieśniami". W "Hohaj" wyraźnie widoczne są też wpływy baśni, a raczej skandynawskiej sagi, nie tylko ze względu na nastrój, ale też surowe wartości moralne. Zbrodnia zostaje ukarana, przeznaczenie zapada w drzemkę tylko na chwilę, a hańba jest blizną na całe życie. Baśniowa stylizacja narzuca pewne ograniczenia w psychologicznych portretach bohaterów, ale autorka poradziła sobie z tym dobrze. Włóczęga, niespokojny duch Aron i srebrna Ina na pewno nie pozwolą łatwo o sobie zapomnieć. Niestety, trudno też wymazać z pamięci odrażającego Gnieciucha.

Podobał mi się też sposób, w jaki Elisabeth Rynell odmalowała surową przyrodę, która idealnie współgra z przeżyciami bohaterów. A Kudłacz to jeden z sympatyczniejszych psich portretów w literaturze, z jakimi się spotkałam.

Powieściowe wydarzenia oglądamy w dwóch planach czasowych: współcześnie i kilkadziesiąt lat temu. W pewnym momencie plany się przenikają. Niestety, Rynell rozegrała to moim zdaniem w sposób dość nienaturalny. O wiele bardziej podobał mi się splot przeszłości i teraźniejszości w losach dwu par bohaterów w "Kochanicy Francuza" Johna Fowlesa. Część współczesna u szwedzkiej pisarki jest moim zdaniem zdecydowanie mniej udana.

Książka prowokuje do smutnych refleksji na temat zmian  obyczajowości. Klamrami spinającymi opowieść są sceny, w których przekazywana jest wiadomość o śmierci najblizszej osoby. Współcześnie sprawę załatwia bezosobowy telefon ze szpitala. Dawniej wiadomość przekazywana była osobiście, z wielka troską, by ulżyć w cierpieniu.

W czasie tropikalnych lipcowych upałów książka o bezkresnej śnieżnej krainie działa jak lodowy kompres. Skwar, słońce, a tu "Ze świerków przy drodze zwiewało śnieg, wszędzie wzbijały się jego tumany, z chudych drzew podnosiły się wielkie kłębiaste chmury, które potem opadały na ziemię. (...) Wiatr huczał i zawodził, nasilał się i natężał, szalał po lesie."[3] Zamiast instalować kosztowną klimatyzację, wystarczy zaopatrzyć się w odpowiednią literaturę.
__________
[1] Elisabeth Rynell, "Hohaj", tłum. Ewa Mrozek-Sadowska, Słowo/obraz terytoria, 2009, s. 134.
[2] Tamże, s. 67.
[3] Tamże, s. 20.

Moja ocena: 4
Elisabeth Rynell

16 lipca 2011

"Melancholia" (reż. Lars von Trier)

 

Granica między szczęściem a melancholią nie grubsza jest aniżeli ostrze noża.
Virgina Woolf, Orlando

Znowu przemyślenia o filmie, nie o książce. W ubiegłym tygodniu byłam dwa razy w kinie. W moim przypadku wydarzenie jest tak wyjątkowej natury, że postanowiłam je uwiecznić.

Zacznę od deklaracji, że jestem nietypową miłośniczką filmów Larsa von Triera. Gdybym miała wskazać ulubione dzieło duńskiego reżysera, wybór padłby na zabawnego "Szefa wszystkich szefów", a nie metafizyczne niepokoje obecne w innych filmach. Szkoda, że twórca nie do końca wykorzystuje swoje komediowe atuty. W "Melancholii" poblask uśmiechu pojawił się zaledwie kilka razy (na przykład scena z limuzyną). 

Niestety, "Melancholia" bardzo mnie rozczarowała. Zamiast spędzać sto trzydzieści minut w dusznej, chwilami wręcz nieznośnej atmosferze, proponuję udać się na długi spacer lub zrobić przetwory z owoców sezonowych, z pożytkiem dla siebie i najbliższych. Film mnie męczył, drażnił, a widząc napisy końcowe, poczułam wyraźną ulgę.

Jeśli ktoś chce koniecznie dotknąć "Melancholii" własnymi rękami, proponuję obejrzeć wstęp, który zresztą w formie kilku scen streszcza cały film. Z zakończeniem włącznie, czego wybaczyć nie sposób. Są to bardzo malarskie fragmenty, pokazane w zwolnionym tempie, z niesamowitą, ale i przytłaczającą muzyką Wagnera w tle. Ja jednak wolę subtelniej podane obrazy. Te wydały mi się przerysowane, wystudiowane do bólu, sztuczne. Ich stylistyka w swojej ostentacji kojarzyła mi się z teledyskami lub reklamą telewizyjną.

Plusem filmu jest jego wieloznaczność. Można go potraktować jako fantastyczną, odrealnioną opowieść o wpływie tajemniczej planety na pewną rodzinę. Można też zobaczyć w nim porażająco smutną diagnozę, że koniec wszystkiego i śmierć są nieuchronne. Ujmując problem w wielkim skrócie, film jest manifestem tak przygnębiającej i pesymistycznej filozofii, że odechciewa się wszystkiego.

Film prezentuje też różne postawy ludzi wobec tragedii. Justine przypomina biblijną Marię ze swoim kontemplacyjnym, biernym oczekiwaniem i uduchowieniem, a Claire Martę z krzątaniną, troską, nadaktywnością. Jest jeszcze mąż Claire, John, który próbuje sytuację racjonalizować, opierając się na zdobyczach nauki, teleskopowym szkiełku i oku.

W filmie von Triera podobała mi się też gra odtwórczyń głównych ról. W przeciwieństwie do większości krytyków oczarowanych Kirsten Dunst (nagroda dla najlepszej aktorki na 64. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes), bardziej doceniam wysiłki Charlotte Gainsbourg.

Na pewno "Melancholię" zapamiętam też ze względu na narastający nastrój niepokoju i lęku, który tworzony jest dość subtelnymi środkami. Inny reżyser potrzebowałby w tym celu hordy wilkołaków lub psychopatycznych morderców.

Tytuł filmu jest trochę mylący. Oczywiście nie można jego symboliki ograniczyć tylko do nazwy planety. Dla mnie melancholia nie jest czymś strasznym i złowrogim. Kojarzy mi się ze zwiewnością, zadumą, czymś nieuchwytnym. Ładnie to uczucie odmalował Leopold Staff:
Melancholia
W komnacie więdną w wazie róże.
Przez okno wleciał ptak skrzydlaty -
Z trzepotem pierzchnął, znikł w lazurze...
Samotne, wpółomdlałę kwiaty
Posiały płatki senne, duże
Na puch kobierca w mrok komnaty...

Tymczasem film von Triera nie jest tak naprawdę mgliście delikatny. Działa jak brutalne uderzenie obuchem. Notabene scena, w której Dunst zajadle chłoszcze konia, była dla mnie nie do zniesienia.

Gdyby nie frustracja i psychiczne sponiewieranie wywołane filmem von Triera, moja niedawna recenzja "Larry'ego Crowne" byłaby o wiele bardziej zgryźliwa. Jednak doszłam do wniosku, że mając do wyboru naiwną i bezpretensjonalną komedyjkę oraz pełen sztuczności, depresyjny film, który z widocznym wysiłkiem staje na palcach, by dostać się na najwyższą półkę, zdecydowanie opowiadam się po stronie tej pierwszej. Nie oczekuję, żeby sztuka mydliła mi oczy tęczowymi bańkami, ale ołowiany, mroczny nihilizm von Triera okazał się ponad moje siły.

Moja ocena: 3

11 lipca 2011

Poniedziałkowa wizyta w Mieście Książek


Z przyjemnością donoszę, że dzisiaj występuję w roli poniedziałkowego gościa w Mieście Książek Padmy.
Zaproszenie było dla mnie wspaniałą niespodzianką i wyróżnieniem. Dziękuję, Padmo.
Będzie mi bardzo miło, jeśli zechcecie przeczytać moje wynurzenia. :)

10 lipca 2011

L jak listy, czyli korespondent doskonały [Projekt Kraszewski]


L jak listy, czyli korespondent doskonały
Korespondencja Józefa Ignacego Kraszewskiego była "olbrzymia a bezprzykładna". [1]

Pisarz codziennie otrzymywał minimum kilkanaście listów, często kilkadziesiąt. Na wszystkie odpowiadał własnoręcznie i to natychmiast. Zdaniem Aleksandra Bolesława Brzostowskiego przez pięćdziesiąt lat swojej działalności autorskiej wysłał co najmniej 200 000 listów, nie wliczając w to korespondencji literackich do rożnych pism krajowych i zagranicznych. Z autorem "Dziennika Serafiny" korespondowali najwybitniejsi intelektualiści i pisarze.

Wokół tematyki epistolograficznej Kraszewski osnuł jeden ze swoich utworów, humoreskę pod tytułem "Jak się dawniej listy pisały". Opowiada o perypetiach Podkomorzego Wereszczaki, które miały miejsce w czasie pisania listu do podskarbiego. Zadanie nie było proste - "trzeba wiedzieć, że od czasu, gdy go u jezuitów w Lublinie męczono pisaniem, Podkomorzy, równie manipulacji samej, jak tego wytężenia myśli, którego pisanie wymaga, cierpieć nie mógł".

W Śląskiej Bibliotece Cyfrowej znalazłam rękopisy listów Kraszewskiego oraz kartkę ze sztambucha. Obejrzałam je z dużym wzruszeniem. Analizę charakteru pisma JIKa pozostawiam grafologom. Mnie natomiast roztkliwiły kleksiki i karminowa lakowa pieczęć na odwrocie koperty.
_______________
[1] Aleksander Bolesław Brzostowski, "Ze wspomnień o Kraszewskim", cyt. za: "Parnas polski we wspomnieniu i anegdocie: Od Niemcewicza do Wyspiańskiego", opracowała Halina Przewoska, Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich, 1964, s. 126.

9 lipca 2011

"Larry Crowne - uśmiech losu", czyli słodka kalkomania


Larry Crowne - uśmiech losu (reż. Tom Hanks), czyli słodka kalkomania 
Larry Crowne - uśmiech losu  to idealny materiał na recenzję skrzącą się od złośliwych uszczypliwości. Taką właśnie początkowo planowałam napisać. Zdanie zmieniłam, a skłonił mnie do tego obejrzany kilka dni później inny film, o którym wkrótce.

Meg Ryan powiedziała kiedyś, że jeśli uznamy za sztukę wszystko to, co sprawia, że czujemy się mniej samotnie, to Tom Hanks jest sztuką. Dodała, że jest też osobą, z którą mogłaby utknąć w wielokilometrowej kolejce, a również jej ideałem sąsiada. Ja też bardzo cenię jego wrażliwość i talent. To jeden z moich ulubionych aktorów. Kilka kreacji uważam za wybitne, chociażby w Castaway, Forreście Gumpie czy Filadelfii.

Tom Hanks jest współscenarzystą, reżyserem i odtwórcą roli tytułowej filmu "Larry Crowne - uśmiech losu". Jako dobroduszny Larry Hanks spisuje się na medal. Niestety, gorzej wypada w pozostałych rolach.

Larry Crowne to postać niezwykle sympatyczna. Nie docenia tego los, ciskając mu pod nogi liczne kłody. Larry popada w kłopoty finansowe, ponieważ zostaje wyrzucony z pracy w markecie, w którą wkładał mnóstwo serca. Film opowiada o tym, jak Larry poradził sobie z problemami. Pośród licznych decyzji, jakie musi podjąć, dwie wydają się szczególnie ważne: kupno motoru oraz zapisanie się do koledżu na kurs retoryki. Towarzyszymy panu Crowne w pierwszych krokach na uczelni, poznajemy o połowę od niego młodszych nowych przyjaciół. 
 
Zniecierpliwieni fani Julii Roberts na pewno nie mogą się doczekać informacji o swojej idolce. Spieszę Was uspokoić, że z Julią wszystko w najlepszym porządku, wygląda olśniewająco, a w filmie Hanksa gra nauczycielkę retoryki, która też przeżywa trudne chwile - kryzys małżeński wywołany uzależnieniem od internetowej pornografii, któremu uległ małżonek. Tu ciekawostka: lubieżny pan Tainot wykonuje zawód... blogera, z czym się ostentacyjnie obnosi. :)

Ani o milimetr nie uchylę rąbka tajemnicy, w jaki sposób splotły się losy władczej, neurotycznej Mercedes i prostodusznego poczciwca, ani tym bardziej co z tego wynikło, bo może ktoś zechce film obejrzeć. Do czego tak naprawdę nie zachęcam.

Podejrzewam, że gdyby w rolach głównych  obsadzono przeciętnych aktorów, "Larry Crowne" zupełnie nie zasługiwałby na uwagę. Prawda jest taka, że aktorzy tej klasy co Hanks zagrają wszystko, z niczego robiąc arcydzieło. W kwestii Julii moje zaufanie jest trochę bardziej ograniczone. Mimo starań aktorów postacie w tym filmie są płaskie i rozmyte jak kalkomania. Mam też zastrzeżenia do prawdy psychologicznej - cudowna zmiana Mercedes w relacjach z Larrym rozdrażniła mnie, choć życzyłam biedakowi jak najlepiej. Skojarzenie z kalkomanią wydaje się też zasadne biorąc pod uwagę brak oryginalności i wiele sprawdzonych schematów.

Opowieść o Larrym jest bardzo infantylna, pełna uproszczeń i skrótów. Natrętnie do bólu zachęca do wiary w siebie i swoje możliwości. Jej naiwność i lukrowany optymizm mają jednak sporo wdzięku. Ostatnią scenę, stanowiąca tło dla napisów końcowych, oglądałam ze wzruszeniem. Pomimo jej hiperkiczowatości.

Panie Hanks, wiem, że ma pan dzisiaj urodziny. Proszę mi wybaczyć łyżkę dziegciu w okolicznościowym torcie.
 Moja ocena: 3+

8 lipca 2011

Internetowa Plaża Muszli - odcinek osiemnasty


Korzystając z długo oczekiwanego słońca, serdecznie zapraszam na kolejny spacer po Internetowej Plaży Muszli. Wprawdzie nad Lublinem przetaczają się w tej chwili chmury a la "Władca pierścieni", ale niech nas to nie zraża.
 *
Przed przechadzką ogłoszenie drobne: z radością informuję, że Płaszcz zabójcy powoli zamienia się w dziennik, zaś w Projekcie "Kraszewski" nieustannie pojawiają się nowe  recenzje. 
Gorąco, jak przystało na lipcową aurę, zachęcamy do odwiedzin!
 *
Najpierw informacja o Światowych Targach e-Książki. W dniach 4 lipca - 4 sierpnia World eBook Fair oferuje wolny dostęp do ponad 6,5 miliona e-booków.
Katalog i wyszukiwarka e-booków znajdują się na tej stronie.
Wybór jest spory. W moim przypadku na pierwszy ogień poszły zestawy książek Beatrix Potter oraz Lewisa Carrolla z cudnymi ilustracjami.
eKsiążki nie sprawiają mi szczególnej radości, ale mam nadzieję, że ich poszukiwacze zaopatrzą się tu w ciekawe zdobycze.
  *
Może już pora przekonać się do książek w wersji elektronicznej. Na pewno istotną zaletą jest oszczędność miejsca. :) 
 *
Miłośników audiobooków w języku angielskim być może ucieszy ta kolekcja.  Książki z domeny publicznej, oczywiście za darmo. Jest w czym wybierać. Dominuje klasyka (Austen, Brontë, Montgomery, etc.). Na dobry początek zaopatrzyłam się w "Północ i południe" Elizabeth Gaskell.
 *
Ania wiedząc o mojej zakładkowej manii, podzieliła się ze mną linkiem do ciekawej strony. Jeśli posiadacie na przykład stare ubranka dla Barbie, które są już trochę démodé, w ten oto pożyteczny sposób można je wykorzystać, ku uciesze własnej i zaprzyjaźnionych czytelników płci obojga. Proponuję wykonanie licznych wariantów odzieżowych zakładek i dobieranie ich do warunków pogodowych oraz innych okoliczności. Na plażę oczywiście zakładka bikini & pareo z motywami hawajskimi.
 *
Miłośnikom pięknych ilustracji w książkach dla dzieci polecam ciekawą galerię. Jednocześnie uprzedzam, że można tam wsiąknąć naprawdę na długo. 15 stron, na każdej wiele albumów.
 *
Za dużo książek? Za mało miejsca? 
Japończycy już rozwiązali ten problem. W Osace zaprojektowano dom, tak zwany ‘Shelf-pod, w którym można przechowywać dziesięć ton książek. Zapowiada się wspaniale. :)


* 
Zdecydowanie nie popieram aktów wandalizmu wobec książek, ale jeśli macie  stare woluminy, które pragniecie twórczo wykorzystać, oto lista 80 sposobów, jak to zrobić kreatywnie. Okazuje się, że mogą być przydatne przykładowo przy domowej produkcji sera lub jeśli nam się trafi stół z powyłamywanymi nogami.
 *
Czasy wiktoriańskie raczej nie sprzyjały swobodnemu wyrażaniu uczuć. Tym bardziej ucieszyła mnie ciekawa kolekcja zdjęć ludzi z tamtego okresu, które łączy wspólny motyw: uśmiech. :) Najbardziej wzruszyła mnie ostatnia fotografia.

Dziękuję za kolejny wspólny spacer. 
Wszystkim urlopowiczom życzę niezapomnianych wrażeń, a pracującym rychłych wakacji. :)
Knud Erik Larsen (1865-1922)

4 lipca 2011

Joanna Olczak-Ronikier, "Korczak: Próba biografii"

Ciepło i światło
W miejsce mojej recenzji "Korczaka" tak naprawdę powinna zapanować wielka cisza.

Pisanie tego tekstu trwa od tygodnia, choć pierwsze wyrazy pojawiły się na monitorze kilka godzin temu. Po przeczytaniu książki Joanny Olczak-Ronikier trudno mi było wydobyć z siebie jakiekolwiek słowa. Wszystkie więzły mi w gardle. Po kilku dniach wyrazy zaczęły się pojawiać, pełne patosu i dramatyzmu. Janusz Korczak był osobą bardzo bezpośrednią, obdarzoną cudownym poczuciem humoru. Na pewno zirytowałyby go elegijne tony. 

Może kilka przykładowych obrazów z życia autora "Jak kochać dziecko"?

Pradziadek - szklarz z Hrubieszowa (szkło daje ciepło i światło).

Okupacja. Korczak ostentacyjnie chodzi w polskim mundurze. Uporczywie odmawia noszenia opaski z gwiazdą Dawida.

Głód, wojna. Korczak przesyła mamie i babci autorki ogromny bukiet fioletowego bzu z karteczką: "Trzeba pamiętać o różach, kiedy płoną lasy."

Getto. Podopieczni Starego Doktora słuchają bajek, czytają książki, przygotowują przedstawienie. 

Czy naprawdę trzeba przypominać o tym, kim był Korczak? Ten artykuł świadczy o tym, że biografia Joanny Olczak-Ronikier jest nam bardzo potrzebna.

Ogromną, porywająca siłą tej książki jest jej osobisty ton. Autorka jako mała dziewczynka zetknęła się z Korczakiem. Jej matka zapamiętała, że Stary Doktor z wyrazem tkliwości zaglądał w ciemnoniebieskie oczy małej Joanny. Z takim samym wyrazem tkliwości po wielu latach Joanna spogląda na Korczaka w swojej biografii. 

Olczak-Ronikier bardzo przeżywa opowiadane przez siebie wydarzenia, a relacjonuje je w sposób subtelny, wyciszony, spokojny. Jej wiedza o Korczaku jest imponująca. W przeciwieństwie do biografów-poprzedników autorka nic nie przemilcza, nie zasypuje plam warstewką cukru. Otrzymujemy tak pełny obraz człowieka, jak tylko to jest możliwe za pomocą tuszu i papieru. Miejsc, w których są znaki zapytania, pisarka nie wypełnia własnymi odpowiedziami. Wskazuje rozdroża, czytelnik sam podejmuje decyzje. 

Zachwycają portrety postaci drugoplanowych i epizodycznych. Niezapomniane wrażenie zrobiła na mnie pani Stefa Wilczyńska. Szczególne bohaterki tej opowieści to historia relacji polsko żydowskich i historia Polski. To o wiele więcej niż biografia. Warto było na nią czekać.

Henryk Grynberg uważa, że "te przemówienia i pogadanki o jego bohaterskiej śmierci, bo nie chciał opuścić dzieci w drodze do komór gazowych i żyć jak gdyby nigdy nic - to największa zniewaga dla jego szlachetnej duszy."[1]  Tu nie było podejmowania decyzji, one były oczywiste.

Ostatni rozdział książki nosi tytuł "Droga". "W żadnych dokumentach nie został ślad po sierpniowym transporcie dzieci z Krochmalnej,"[2] Dziwne jest też zamieszanie związane z datami. Badacze nie są pewni, czy dzieci poszły ze Starym Doktorem na Umschagplatz 5 czy 6 sierpnia. 

Mimo całej grozy i tragedii jest w tym zniknięciu coś na kształt zakończenia baśni. Czy wagon z Doktorem i dziećmi dojechał do Treblinki? Czy w jego zniknięciu maczał palce Król Maciuś Pierwszy lub Kajtuś Czarodziej? Spróbujmy to sobie wyobrazić. Korczak wielokrotnie powtarzał, że "marzenie jest programem życia".[3]
Witold Wojtkiewicz, "Korowód dziecięcy", 1905
___________________
[1] Joanna Olczak-Ronikier, "Korczak: Próba biografii", Wydawnictwo W.A.B., 2011,  s. 431.
[2] Tamże, s. 433.
[3] Tamże, s. 59.

Moja ocena: 6