28 listopada 2010

Hiromi Kawakami, "Nadepnęłam na węża"

 
W krainie tubolisków i murkotków

Jeżeli kiedyś nadepniecie na węża, czego zdecydowanie nie polecam, nie zdziwcie się, jeśli gad znienacka zamieni się w kobietę, która lapidarnie oświadczy, że jest waszą matką i zamieszka z Wami na stałe. W każdym razie to właśnie przytrafiło się Hiwako, bohaterce opowiadania Hiromi Kawakami. Zresztą wszystkie postacie ze zbioru opowiadań „Nadepnęłam na węża” narażone są na mnóstwo tajemniczych niespodzianek. Czytelnik też.

Ambicją autorki nie jest pouczanie i wygłaszanie sentencji, nie zaprasza też nas do dyskusji o tematyce społecznej czy psychologicznej. "Nadepnęłam na węża" to brawurowy popis nieskrępowanej wyobraźni pisarki, fajerwerki szalonych skojarzeń i rollercoaster poetyckich wizji. W gładkiej powierzchni codzienności autorka umieszcza liczne drzwi prowadzące do świata marzeń, lęków, snów. Robi to w sposób zaskakujący, zapraszając czytelnika do swoistej gry.

Rozpoczynając lekturę odnosimy wrażenie, że mamy do czynienia z realistyczną opowieścią na serio, gdy nagle... bęc! Pisarka płata nam psikusa wprowadzając postać lub wydarzenie całkowicie fantastyczne. Efekt jest niesamowity, bo fakty relacjonowane są zdawkowym tonem  "jak gdyby nigdy nic", pozbawionym ozdobników. Dobrym przykładem jest chociażby fragment poświęcony osiedlu Blask z opowiadania "Znikają". Zaczyna się niewinnie, by niepostrzeżenie wyprowadzić czytelnika na cudne manowce: "Jest to ogromne skupisko wieżowców, wokół którego kursuje autobus wjeżdżający również w niektóre uliczki osiedlowe. Gdy się z niego wysiądzie i idzie między budynkami, wiejący wiatr targa człowiekiem, zrywa mu czapkę z głowy, momentalnie wyrywa z rąk bagaże i unosi je w powietrze, skąd już nigdy nie wracają. Na pętli autobusu jest ogromny napis: Bagaże proszę wkładać do plecaka, nie należy nosić czapek, szalików, klipsów ani innych ozdób, dzieci należy trzymać mocno. W razie wypadku samorząd osiedla nie ponosi żadnej odpowiedzialności"[1].

Hiromi Kawakami jest absolwentką biologii i fascynacja światem przyrody jest u niej wyczuwalna natychmiast. Nietrudno się domyślić, że stworzenia wypełniające jej opowiadania nie są zwyczajne. Światowy bestiariusz literacki dzięki tej autorce wzbogacił się chociażby o tuboliski: "Są to obdarzone magiczną mocą fantastyczne lisy, jakie nosili w bambusowych tubach dawni szamani."[2], a również o murkotki: "Murkotek to małe wąsate żyjątko, które ma nogi, ramiona i kark porośnięte sierścią, żyje wtopione w kamienne fundamenty i filary domu." [3]. 

Trzy utwory wchodzące w skład zbioru to paraboliczne opowieści, które pozostawiają wielki margines interpretacyjnej dowolności. Na przykład węża możemy odczytać w kategoriach religijnych, mitologicznych, jako symbol dwoistości ludzkiej natury. W przypadku twórczości Hiromi Kawakami nie istnieje jedna prawidłowa odpowiedź na pytanie co autorka chciała powiedzieć? Chwilami odnosiłam wrażenie, że  pisarce stworzony w opowiadaniach świat wymyka się spod kontroli i sama mogłaby mieć problem z udzieleniem odpowiedzi. Moim zdaniem dwa pierwsze opowiadania, "Nadepnęłam na węża" i "Znikają",  są najlepsze. "Zapiski z pewnej niezwykłej nocy", za długie, najmniej realistyczne,  najbardziej transowe i wizjonerskie, zirytowały i znużyły mnie. Uważam, że pomysł na literaturę, jaki realizuje w swojej twórczości Kawakami, zdecydowanie lepiej sprawdza się w krótkich formach. Niemniej jednak z zainteresowaniem sięgnę po powieść "Manazuru", która ma się ukazać w Polsce.

Przypuszczam, że "Nadepnęłam na węża" wywołuje krańcowe reakcje czytelników. Obawiam się, że abstrakcyjne poczucie humoru, oniryczna kompozycja, nieprzewidywalność mogą zirytować miłośników form bardziej tradycyjnych. Jeśli ktoś ocalił w sobie dziecko i zamiłowanie do baśni, w których nic nie jest takie, jak wydawało się na początku, powinien jednak dać japońskiej pisarce szansę.

Książka jest tłumaczona bezpośrednio z języka, w jakim powstała, co w przypadku przekładów z literatury japońskiej nie jest takie oczywiste. Barbara Słomka bardzo dobrze wywiązała się z niełatwego zadania.  Słowa dźwięczą jak kryształowe dzwoneczki. Tłumaczka świetnie oddała ascetyczny styl pisarki. Koresponduje z nim subtelna, skromna okładka.

Moja przygoda z literaturą japońską trwa od niedawna. Cieszę się ogromnie, że kilka miesięcy temu znalazłam świetny blog Owarinai Yume, który jest dla mnie źródłem inspiracji i wiedzy. Nie przepadam za uogólnieniami, ale wydaje mi się, że są to książki specyficzne, nie zawsze łatwe w odbiorze, ale na pewno zostają w czytelniku na długo po przeczytaniu ostatniej strony.
_______________
[1] Hiromi Kawakami, "Nadepnęłam na węża", tłum. B. Słomka, Wydawnictwo Karakter, 2010, s. 67.
[2] Tamże, s. 74.
[3] Tamże, s. 83.


Moja ocena: 4+
Hiromi Kawakami

Opowiadanie pisarki w języku angielskim: "Mogera Wogura".

27 listopada 2010

Christopher Isherwood, "Samotny mężczyzna"

 


Pogrzebowy blues

Po co mi gwiazdy teraz, każdą zgaś z księżycem.
Wyrzuć księżyc, a słońce rozbij na mgławicę,
Wylej ocean, wymieć lasy z drzew, spal zboże,
Bo teraz nic już dobrze skończyć się nie może.
Wystan Hugh Auden, Pogrzebowy blues
(tłum. J. Pietrkiewicz)

Powieść Christophera Isherwooda przeczytałam za sprawą trzech osób: Ani z "Czytanek Anki", Sygrydy ze "Szwedzkich reminiscencji" oraz Colina Firtha z Grayshott w Wielkiej Brytanii. Z góry pragnę nadmienić, iż znajomość z Colinem Firthem ma charakter wyłącznie jednostronny, aczkolwiek zdominował moje skojarzenia z "Samotnym mężczyzną". Króluje na okładce tej książki i jest odtwórcą głównej roli w adaptacji filmowej.

Od dłuższego czasu miałam zamiar przeczytać tę powieść, bo wzmiankowane wyżej świetne recenzje nie pozostawiały cienia wątpliwości, iż jest to pozycja wybitna, ale trochę przerażała mnie smutna tematyka. Tymczasem okazało się, że powieść wprawdzie owiewa mgła melancholii, jednak nie zaliczyłabym jej do ponurych. Bohaterem jest mężczyzna po pięćdziesiątce, który traci w wypadku ukochanego. Fakt, że George jest intelektualistą, profesorem literatury na uniwersytecie, nie ułatwia mu wcale racjonalnego pogodzenia się ze stratą: "Książki nie uczyniły George’a szlachetniejszym, lepszym, ani naprawdę mądrym. Tyle że lubi wsłuchiwać się w ich głosy, takie lub inne, zależnie od nastroju."[1]

Doświadczenie śmierci najbliższej osoby jest kataklizmem, o którym autor opowiada w sposób subtelny, z pozornym wyciszeniem. George nie pogodził się z tym, co spotkało Jima. Wersja oficjalna dla niektórych znajomych brzmi: Jim wyjechał. George na zewnątrz dobrze sobie radzi. W pracy "ze zręcznością weterana w mgnieniu oka nakłada psychologiczną maseczkę, odpowiednią do roli, jaką będzie odgrywał…" [2] Jego orientacja seksualna nie ułatwia zadania. Towarzyski ostracyzm wśród sąsiadów jest delikatny, ale wyczuwalny. Kolejna maseczka, o której trzeba pamiętać.

Pogodzenie się z odejściem Jima na zawsze jest trudne. George liczy na kontakt ze zmarłym, ale nie ma złudzeń: "W najlepszym razie odbędzie się coś w rodzaju przelotnej wizyty obserwatora z innego kraju, któremu wolno zerknąć przez chwilę rozległych przestrzeni swojej wolności i ujrzeć w oddali, przez szybę, tę postać, która siedzi samotnie przy małym stole w wąskim pomieszczeniu, pokornie i ospale jedząc jajka w koszulkach, jak dożywotni więzień.”[3].

To niesamowite, że książka o śmierci jest w gruncie rzeczy  hymnem na cześć życia. "Żyję - powtarza sobie –Żyję! A energia życiowa przepływa przez niego gorącą falą, i rozkosz, i ochota. Jak to dobrze być w ciele – choćby w tym starym zdezelowanym ścierwie – które ma jeszcze gorącą krew, żywe nasienie, bogaty szpik i zdrową tkankę."[4]. Powieść jest hedonistyczną ilustracją wezwania Carpe diem!:  "Dla George’a liczy się tylko Teraz. Teraz musi znaleźć drugiego Jima. Teraz musi kochać. Teraz musi żyć…"[5].

Bardzo odpowiada mi styl Isherwooda. To proza klasycznie elegancka, na pierwszy rzut oka chłodna, a jednocześnie poruszająca do żywego. Książka jest wzruszająca, ale autor unika patosu, tonów depresyjnych. Lekko ironiczny dystans sprawia, że o sprawach ostatecznych nie mówi się w sposób koturnowy. Oto próbka sardonicznego poczucia humoru autora – charakterystyka niejakiego Granta Lefanu, młodego profesora fizyki: "Jest niski i chudy, wyróżnia się okularami, wystającymi zębami i lekko obłąkanym uśmiechem, właściwym intelektualistom z zamiłowania. Można go sobie bez trudu wyobrazić jako terrorystę w carskiej Rosji sprzed stu lat." [6].

Słaby punkt powieści to zdecydowanie portrety kobiet. Przedstawione przez Isherwooda panie budzą współczucie, są irytujące. Doris perfidnie uwiodła Jima. Sąsiadka, pani Strunk, jest klasyczną bigotką, choć "przeszła szkołę nowej tolerancji, tej techniki unicestwiania uprzejmością"[7]. Z kolei Charley to kupka nieszczęścia, która do końca nie rezygnuje z desperackich prób "nawrócenia" George’a na właściwą orientację seksualną. Bardzo zdziwiło mnie obsadzenie w tej roli zjawiskowej Julienne Moore. Co ciekawe, z trailera wynika, że opowieść jest o romansie między George'm a Charley. Wątki gejowskie zostały zatuszowane.

Niestety, nie oglądałam jeszcze adaptacji filmowej. Zadanie ekipy nie zaliczało się do łatwych, tym bardziej, że reżyser był debiutantem. W książce znajdziemy niezbyt wiele wydarzeń - akcja obejmuje jeden dzień z życia głównego bohatera. Rolę kluczową odgrywają emocje i przemyślenia George’a, co niezbyt łatwo przekłada się na język filmowy. Wydaje mi się, że tego typu książka wymaga od reżysera i aktorów ogromnej wrażliwości. i taktu Na twórców czyhała też pułapka taniego sentymentalizmu związana z tematem. Pozytywne recenzje i nagroda dla Colina Firtha na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji świadczą o tym, że film jest udany. Mam nadzieję, że wkrótce przekonam się o tym osobiście.
_________
[1] Christopher Isherwood, "Samotny mężczyzna", tłum. J. Zieliński, Świat Książki, 2010, s. 11.
[2] Tamże, s. 36.
[3] Tamże, s.11.
[4] Tamże, s.104.
[5] Tamże, s.186.
[6] Tamże, s.83.
[7] Tamże, s. 23.  

Moja ocena: 5

 Christopher Isherwood 

Trailer adaptacji filmowej:

Z pozdrowieniami dla licznych fanek Colina F.:

23 listopada 2010

Francesc Miralles, "Miłość przez małe m"


Wszystko, co dobre, zaczyna się od kota
Przełamując fale kryzysu czytelniczego, postanowiłam sięgnąć po pozycję lekką w odbiorze i bezpretensjonalną. Udałam się do księgarni w myśl zasady „każdy pretekst jest dobry”. Wybór padł na książkę Francesca Mirallesa „Miłość przez małe m”.

Bohaterem powieści jest samotny mężczyzna o imieniu Samuel. Ma trzydzieści siedem lat i jest pracownikiem naukowym wydziału germanistyki uniwersytetu w Barcelonie. Jego życie toczy się utartym torem. Wydaje się, że jest z niego zadowolony, a w każdym razie pogodzony z losem. Poznajemy go w sylwestrowy wieczór, na moment przed północą. Już wkrótce nastąpi lawina zmian, które wydarzą się za sprawą uroczego kotka. Wraz z pojawieniem się zwierzątka w życie Samuela wkroczą intrygujące postacie – sąsiad Tytus, tajemniczy pisarz Valdemar, nieśmiała pani weterynarz Meritxell, Gabriela, która w dzieciństwie obdarzyła go szczególnym pocałunkiem. I nic nie będzie już tak jak przedtem. Wszak „Wszystko co dobre zaczyna się od kota”[1].

Cóż oznacza tytułowa miłość przez małe m? „Człowiek robi dobry uczynek, jakąś małą rzecz, i wyzwala cały łańcuch zdarzeń, które zwracają mu tę odrobinę miłości, jaką podarował, wielokrotnie pomnożoną. W końcu, choćby chciał wrócić do punktu wyjścia, nie może. Bo miłość przez małe „m” odcięła mu drogę do tego, czym był wcześniej.”[2] Dobro zostaje sowicie nagrodzone. Bohater podlega pozytywnym zmianom. Życie jest piękne, jak na arbuzie Fridy Kahlo.

W książce Mirallesa drażniło mnie budowanie w czytelniku przekonania, że autor zna odpowiedzi na wszystkie dręczące ludzkość od wieków pytania. Powieść usiana jest gładkimi sentencjami, które moim zdaniem szczególną odkrywczością nie grzeszą: „Żeby znaleźć, musisz zaufać losowi”[3], „Czyż nie jest prawdą, że jeśli podzielimy się z kimś troską, ciąży nam ona o połowę mniej?”[4], „naszą wartość mierzy się głównie tym, ile dobrego robimy dla innych.”[5], „niech sobie mówią, co chcą, ale życie nigdy nie jest proste” [6]. Zdziwiło mnie to, że autor jest panem w średnim wieku – naiwność i infantylizm w oglądzie świata wskazywałyby na efeba z wieży z kości słoniowej.

Powieść rozczaruje miłośników głębszych przemyśleń, ale portret rezolutnego Mishimy na pewno ucieszy osoby uwielbiające koty. Fragmenty o czworonożnym szelmowatym intruzie, który szturmem zdobył serce poważnego naukowca, to chyba najbardziej udana cześć powieści Mirallesa i odnoszę wrażenie, że pisarz nie do końca wykorzystał drzemiący w kocim bohaterze potencjał.

W „Miłości przez małe m” jest wiele odwołań do literatury, filmu, muzyki. Niektóre bardzo mnie zaciekawiły. Niestety, te wzmianki i anegdoty chwilami są lepsze niż sama opowieść o Samuelu. Autor wydał mi się trochę niekonsekwentny w podejściu do czytelnika – początkowo mentorskim tonem tłumaczy od podstaw, co to są „Cierpienia młodego Wertera”. Potem uprawia erudycyjny surfing, odwołując się do licznych tekstów kultury.

Historia metamorfozy Samuela opowiedziana została w konwencji realizmu magicznego, co akurat mnie bardzo odpowiada, ale dziwię się, że wydawca nie zasygnalizował tej konwencji na okładce. Wnioskując na podstawie noty, spodziewać się możemy opowieści realistycznej. Tajemniczą atmosferę buduje również miejsce – akcja powieści toczy się w Barcelonie, która stała się już dyżurnym tłem do opowieści o zagadkowych manuskryptach i pisarzach. Niestety, baśniowość i poetyckość nie rekompensują braków warsztatowych pisarza, a wręcz je uwypuklają. Z rosnącym znużeniem obserwujemy snujące się postacie, nieuchronnie zbliżające się do hollywoodzkiego happy endu.

Bezsprzecznie podoba mi się natomiast fakt, że część dochodu ze sprzedaży powieści przeznaczona została na rzecz Kociego Azylu w Konstancinie. Co nie zmienia faktu, że jest to literatura przez małe l.

___________________________________
[1] Francesc Miralles, "Miłość przez małe m", tłum. E. Komarnicka, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 2010, s.295.
[2] Tamże, s. 213.
[3] Tamże, s. 92.
[4] Tamże, s. 104.
[5] Tamże, s. 184.
[6] Tamże, s.193.

Moja ocena: 3+
Francesc Miralles





1 listopada 2010

"Jaśniejsza od gwiazd"



Jaśniejsza od gwiazd, reż. Jane Campion, 2009.

W końcu spełniłam swoje marzenie i stałam się posiadaczką filmu "Jaśniejsza od gwiazd"! Bardzo się cieszę, bo niestety, przegapiłam moment, w którym "Bright Star" niczym meteor przemknęła przez lubelskie kina.

Keats zalicza się do moich najukochańszych poetów, dziewiętnastowieczną literaturę angielską uwielbiam, a "Fortepian" Campion zrobił na mnie wielkie wrażenie, tak więc spodziewałam się uczty duchowej. Obyło się bez fajerwerków. "Jaśniejsza od gwiazd" to obraz bardzo kameralny, chwilami przypomina wręcz spektakl teatru telewizji. Może nie tylko intencje twórców, ale również skąpe możliwości finansowe sprawiły, że nie zobaczymy zbyt wiele ówczesnej Anglii. Londyn pokazywany jest właściwie za pośrednictwem jednego zaułku. Zmieniają się tylko statyści i bezdomne psy.

Uprzedzam, że osoby lubiące kino dynamiczne, atmosferę "Jaśniejszej od gwiazd" uznać mogą za nieco duszną, a tempo rozwoju wydarzeń za ospałe. W przypadku filmu operującego tak oszczędnymi środkami wielki ciężar spoczywa na barkach aktorów. Moim zdaniem odtwórcy głównych ról zadaniu do końca nie sprostali.

Reżyserka z odtwórcami głównych ról

Abbie Cornish (Fanny) wygląda uroczo w stylowych strojach. odzwierciedlających nastrój bohaterki. Kostiumy to wielki plus filmu, wcale nie dziwi mnie nominacja do Oscara dla Janet Patterson. Jednak odnosiłam wrażenie, że energicznej, pewnej siebie, silnej dziewczynie w typie Nicole Kidman kazano udawać wrażliwą i kruchą sylfidę. Zadanie wykonała poprawnie, ale iskry Bożej w tym nie było. Wykażę się brutalnym brakiem elegancji, ale wspomnieć muszę też o jej wieku. Cornish ma 28 lat, Fanny Brawne w chwili, gdy poznała Keatsa była osiemnastolatką. Moim zdaniem niełatwo jest prawie trzydziestoletniej kobiecie patrzeć na świat oczami nastolatki i niestety, w grze australijskiej aktorki brakowało mi świeżości i naiwności podlotka.

Ben Whishaw też nie wywołał mojego zachwytu. Swoją drogą widziałam go w "Pachnidle”, a zupełnie nie wydał mi się postacią znajomą. To chyba dobrze świadczy o aktorze. Bardzo ciekawą kreację stworzył natomiast Paul Schneider - intencje pana Browna do końca pozostaną niejasne. Bardzo miło wspominam też uroczą Edie Martin w roli malutkiej siostry Fanny, Toots. Reżyserka świetnie potrafi współpracować z małymi aktorkami, co udowodniła też w "Fortepianie" (niezapomniana rola Anny Paquin).

Toots

Najmocniejszą stroną "Jaśniejszej od gwiazd" są zdjęcia autorstwa Greiga Frasera. Mnóstwo ujęć zatrzymanych w kadrze mogłoby stanowić malarskie obrazy! Dlatego też z pewnością wrócę do "Jaśniejszej od gwiazd". Jane Campion stworzyła dość przeciętny film na motywach biograficznych, ale historia opowiedziana została naprawdę pięknie.

P.S.
Wraz z filmem otrzymujemy książkę wydawnictwa Znak – wybór wierszy Keatsa w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka z jego przedmową. Na okładce jest plakat filmu.

Moja ocena: 4+

Strona filmu: http://www.brightstarthemovie.co.uk/
Trailer:




...i jedna z moich ulubionych scen: