31 stycznia 2011

Gianrico Carofiglio, "Ponad wszelką wątpliwość"

Długie pożegnanie, czyli arrivederci Guido 
Z mecenasem Guerrierim, bohaterem powieściowego cyklu Gianrico Carofiglio, łączy mnie związek o charakterze toksycznym. Irytuje mnie jego pretensjonalny nihilizm w połączeniu z syndromem Piotrusia Pana. Jednocześnie mecenas imponuje mi swoją bezkompromisowością, przenikliwością umysłu, a jego zamiłowanie do literatury wywołuje chęć natychmiastowego zamówienia koszulki z napisem "I Guido".

W recenzjach poprzednich części ("Świadek mimo woli" oraz "Z zamkniętymi oczami") dworowałam sobie z melancholijnego adwokata-erotomana. W Ponad wszelką wątpliwość wydał mi się znacznie sympatyczniejszy, bardziej wyciszony. Okazuje się, że zamiarem autora jest  właśnie pokazanie zmian, jakie następują w prawniku. W wywiadzie dla "Il Messaggero" Carofiglio stwierdza, że Guido jest bardziej świadomy siebie i swoich relacji ze światem. Krzepnie też jego system wartości. 

Pozytywne zmiany widoczne są nie tylko w mecenasie Guerrierim.  Odnoszę wrażenie, że autor rozwinął też swoje umiejętności pisarskie. Powieść jest bardziej kameralna, nie jesteśmy epatowani atrakcjami typu zakonnica uprawiająca chiński boks, co miało miejsce w "Z zamkniętymi oczami". Dotyczy to również stylu, który w tej powieści wydał mi się dojrzalszy. Chwilami delikatnie ociera się wręcz o poezję: "Czułem smutną i zawieszoną tkliwość. Nieuchwytną, jak daleki szelest."[1]

W Ponad wszelką wątpliwość książki i literatura triumfalnie wracają. Guerrieri wciąż jest zagorzałym bibliofilem. Nazwisko "Kawabata" nie kojarzy mu się z japońskim przemysłem motoryzacyjnym - on wie od razu, że tak nazywał się laureat nagrody Nobla. Powiem więcej,  Guido czytał "Śpiące piękności". Przy rozmaitych okazjach pojawiają się odwołania do innych lektur. Z niewymuszoną nonszalancją padają nazwiska: Dickinson, Joyce, Musil, Eluard. Czytanie jest nadal pasją Guerrieriego, który nawiasem mówiąc zawsze chciał zostać pisarzem. Jego pokój usłany jest stertami książek. Czy można kogoś takiego nie polubić?! Człowieka, który wyznaje: "Księgarnie działają na mnie jak środek przeciwlękowy i antydepresant." [2]

Miłośników czytania zainteresuje też niezwykłe miejsce chętnie odwiedzane przez Guido - Osteria del caffellatte.  Jednocześnie kawiarnia i księgarnia, otwierana o dziesiątej wieczorem, zamykana o szóstej  rano. Prowadzi ją cierpiący na bezsenność były profesor. Lokal wyjątkowo klimatyczny, w którym Guerrieri spędza bezsenne noce.

Nie obejdzie się bez małego zażalenia: motyw romansu prawnika z żoną klienta i wypływające z tego dylematy moralne to nie jest szczególnie oryginalny pomysł. Nie ukrywam, że gorzko rozczarowało mnie też zakończenie.  Spodziewałam się bardziej dramatycznych akordów.

W notach wydawcy do książek Carofiglia zawsze była mowa  o trylogii. Dziwiło mnie to. Powieści o Guerrierim zostały przetłumaczone na szesnaście języków, sprzedano pół miliona egzemplarzy na całym świecie. Wielu twórców na miejscu autora wykorzystałoby swój status producenta bestsellerów, żeby taśmowo wypuszczać kolejne tomy. Zastanowiło mnie również otwarte zakończenie Ponad wszelką wątpliwość.

Na trylogii się nie skończy. Niezaprzeczalnym dowodem na to, że opowieść o Guerrierim będzie kontynuowana, jest czwarta część, już wydana we Włoszech, Le perfezioni provvisorie. Mam nadzieję, że tytułowa perfekcja nie okaże się pustym słowem.


Moja ocena: 4 
_______________
[1] Gianrico Carofiglio, Ponad wszelką wątpliwość, Joanna Wachowiak-Finlaison, W.A.B., s. 253.
[2] Tamże, s. 109.

30 stycznia 2011

"Jak zostać królem" ("The King's Speech")

 
Błękit królewski
Garść wrażeń na gorąco. 

Jest mi zawsze przykro, kiedy film, po którym obiecuję sobie dużo, rozczarowuje. Na szczęście dzisiejsza wyprawa do kina dowiodła, że Jak zostać królem nie zawodzi pokładanych nadziei. 

To prosta opowieść, przedstawiona w dość tradycyjny sposób, z rewelacyjnymi dialogami. Film ma pozytywne przesłanie, jest ciepły w odbiorze. Raczej nie pchnął kinematografii na nowe tory, ale na pewno dostarcza wielu wzruszeń.

Film Toma Hoopera jest bardzo malarski, Dominuje kolor niebieski: przydymiony szafir, odcienie kobaltu, jest też sporo grafitu i szarości. Barwy melancholijne świetnie kontrastują z amarantem i purpurą Niektóre sceny - zwłaszcza grupki zwykłych Brytyjczyków słuchających orędzia króla - wyglądają jak uwiecznione w kadrze obrazy. Z tonacją opowieści idealnie współgra muzyka. Nie dziwi mnie jedna z dwunastu nominacji do Oscara dla jej twórcy, Alexandre Desplata.

Film powstał z wyraźną dbałością o najdrobniejsze szczegóły (są nawet ulubione przez brytyjską rodzinę królewską owczarki Welsh corgi), a międzywojenną Anglię odmalowano wręcz z pietyzmem. Świetne są też wnętrza. Największe wrażenie zrobiło na mnie gabinet Lionela.
 
 Król Jerzy VI i odtwórca jego roli 

Jestem pełna podziwu dla talentu Colina Firtha, który przez ostatnie lata bardzo się rozwinął. Między uczestnikiem bójki w Dzienniku Bridget Jones (w moim rankingu najbardziej irytujących scen filmowych, ta znajduje się w czołówce) a królem Jerzym są tysiące lat świetlnych.

Tu ważne ostrzeżenie! Fankom Colina Firtha stanowczo odradzam samotną wyprawę na ten film. Po projekcji mogą z obłędem w oku udać się na najbliższe lotnisko i wtargnąć na pokład samolotu do Londynu.

Bardzo podobała mi się też gra Geoffrey’a Rusha - ekscentrycznego logopedy. Nie zachwyciła mnie natomiast Helena Bonham Carter. Jej rola wydała mi się trochę przesłodzona i przerysowana. 

Film bardzo polecam miłośnikom brytyjskiego akcentu. Słuchając niektórych aktorów można zatracić się w zachwycie. Dla osób pasjonujących się kulturą brytyjską Jak zostać królem będzie prawdziwą ucztą duchową.

Co ciekawe prawie cała sala kinowa była zajęta. Już dawno nie zdarzyło nam się uczestniczyć w takim seansie.

Mam nadzieję, że Bertie i Lionel zaczęli już przygotowywać mowę dziękczynną na 27 lutego. Będę trzymać kciuki, żeby mogli ją wygłosić na uroczystości wręczenia Oscarów.

Moja ocena: 5+

Internetowa Plaża Muszli - odcinek ósmy

 
 Źródło zdjęcia: Guardian

Mroźna pogoda nie sprzyja przechadzkom po Internetowej Plaży Muszli, stąd dłuższa przerwa. Będzie mi bardzo miło, jeśli zechcecie mi towarzyszyć w dzisiejszym spacerze.
*
W ubiegłym tygodniu w Nowym Jorku odbyła się konferencja dotycząca e-ksiażek,  Digital Book World Conference. Obwieszczono, że nadeszła złota era w historii publikacji elektronicznych. Firmy związane z tą branżą są zachwycone. W roku 2010 sprzedaż książek elektronicznych zwiększyła się o czterysta procent. Zarobiono na niej prawie miliard dolarów. Ja jestem dziwnie spokojna o los szeleszczących, pachnących, aksamitnych lub lekko chropawych w dotyku książek papierowych. Z nieskazitelnego czytnika nie wypadnie zasuszony kwiatek.
*
Lekko przeraziło mnie natomiast urządzenie, które na wzmiankowanej konferencji otrzymało nagrodę: A Story Before Bed (bajka na dobranoc). Rodzice wcześniej nagrywają czytane lub opowiadane przez siebie bajki, a potem dziecko ich sobie słucha. W artykule jest wprawdzie fragment o żołnierzach, którzy oddaleni od domu mogą w ten sposób utrzymywać kontakt z pociechami, ale obawiam się, że  A Story Before Bed może też wystąpić jako substytut normalnego czytania na dobranoc. Są rzeczy, których nie da się zastąpić najwymyślniejszym sprzętem.
 * 
Zbliża się wiosna. Czas pomyśleć o zmianach w swoim wyglądzie. Sądzę, że dla miłośnika literatury ciekawym urozmaiceniem może być tatuaż z ulubionym cytatem. :)  Jak donosi Guardian, jedno z amerykańskich wydawnictw oferuje nagrody książkowe dla czytelników, którzy ozdobią swe ciało tatuażem na cześć którejś z wydanych przez nie pozycji. W Wielkiej Brytanii jako źródła cytatów-tatuaży sporą popularnością cieszą się "Burza" Szekspira i poezja Eliota.
*
Skoro mowa o Muminkach, przypuszczam, że te tapety przyspieszą bicie serca każdego miłośnika wyjątkowych trolli. Chociaż przyznać muszę, że jak na mój gust są nieco zbyt krzykliwe, co kłóci się z muminkowym ascetyzmem kolorystycznym.
*
Pozostając w kręgu ozdób ściennych przedstawiam kolejną porcję tapet z motywami książkowymi. Wszystkie są dość zabawne, ale najbardziej rozśmieszył mnie numer trzeci. U nas jest właśnie tak bez tapet. Mamy wersję 3D. :)
*
Donoszę, że jutro czeka mnie uczta duchowa w postaci seansu Jak zostać królem ("The King's Speech"). Prawie odliczam godziny! :)
*
A kończę książkowym demotywatorem, który mnie mocno motywuje do uśmiechu. :)

27 stycznia 2011

Amos Oz, "Dotknij wiatru, dotknij wody"

Kieszonkowiec z krainy Oz
Oczarowanie – ten wyraz chyba najlepiej oddaje moje wrażenia z lektury Dotknij wiatru, dotknij wody. Słowa Oza działały na mnie jak magiczna muzyka na gryzonie w legendzie o fleciście z Hameln. Dotknęłam nie tylko wiatru i wody, ale również nieba. Dobrze, że nie słuchałam audiobooka, bo mogłabym poszybować w powietrze jak Pomeranz, bohater tej książki. 

Już sam tytuł zapowiada poetyckie walory prozy autora Opowieści o miłości i mroku. Hebrajska wersja oryginalna, La-ga'at ba-majim, la-ga'at ba-ruach, moim zdaniem brzmi jeszcze bardziej baśniowo i muzycznie. To, że powieść czyta się z zachwytem, jest również zasługą tłumaczki. Nie wiem, na ile ten przekład jest wierny (książkę przetłumaczono nie bezpośrednio z hebrajskiego, a z angielskiego). Na pewno jest piękny. Podobnie jak subtelna, skromna okładka książki.

Akcja wydanej w roku 1973 powieści rozpoczyna się w polskim miasteczku. Pomeranz jest Żydem. Uczy matematyki i amatorsko naprawia zegarki. Poznajemy też jego powabną żonę, Stefę. Wybucha wojna. Pomeranz ucieka do lasu. Tak rozpoczyna się jego długa wędrówka do Ziemi Obiecanej, pełna niebezpieczeństw i dziwnych zdarzeń.

Rzeczywistość okupacyjną poznajemy dzięki Stefie, która zostaje w miasteczku i postanawia zaopiekować się sędziwym profesorem Zajickiem. Zamieszkują razem. Obydwoje wierzą, że prawdziwe niebezpieczeństwo gnieździ się wewnątrz człowieka i tak naprawdę nie ma przed nim ucieczki. Kreśląc realia wojenne Oz stara się obiektywnie ocenić stosunek Polaków do Żydów. Ukrywającemu się w lesie Pomeranzowi wieśniacy podrzucają pieczoną gęś. Z drugiej jednak strony mamy postać odrażającego ogrodnika zwanego – o ironio! – Rany Jezus, który kategorycznie żąda haraczu za milczenie. 

Dalsza część powieści – moim zdaniem  trochę mniej udana – przedstawia powojenne losy bohaterów. Czy Pomeranz dotarł do Izraela? Co stało się ze Stefą i profesorem? Co mają z tym wszystkim wspólnego  rosyjscy szpiedzy i niedźwiedź? Na te pytania znajdziecie odpowiedź w Dotknij wiatru, dotknij wody

W prozie izraelskiego pisarza fantazja płynnie splata się z realizmem. Na przykład więziony przez Niemców Pomeranz ucieka przez komin, a następnie przemierza całą Europę frunąc nad ziemią. Unosząc się w powietrzu nad wioskami i miasteczkami, przypomina postać z obrazu Chagalla. Jego gra na organkach powoduje zakończenie wojny. A oto kolejny przykład jego nadzwyczajnych, wręcz boskich zdolności: W końcu Pomeranz wyciągnął do nieba długie, wychudłe ramię i przezroczystą dłoń, odsunął księżyc na bok i sypnął garść gwiazd na ciemnokrąg.[1] To realizm magiczny rodem z Macondo. Jednemu z bohaterów, baronowi von Topf, nagle wyrasta ogon!

Baśniowy surrealizm  i symbolika zwierzęca pozwalają autorowi opowiadać o rzeczach niewyobrażalnie strasznych w sposób możliwy do przyjęcia. Trochę podobny zabieg zastosował Yan Martel w "Życiu Pi". Oz łączy piękno i powagę z rubasznością: zło metafizyczne jest więc niepochwytne, zło ziemskie zaś rozsiewa smrodliwą woń słoniny[2].

Poza umiejętnością dostrzegania magii w prozie życia Oz posiada dar tworzenia sugestywnych, a wręcz zmysłowych opisów, których poetyckie piękno odurza czytelnika jak zapach bzu: Tymczasem Galilea budziła się wśród kłębiących się aromatów wiosny. Każdego ranka wszystko było skąpane w wilgotnym świetle. Zamyślone wzgórza wpadały w ekstazę, płonęły z czerwonymi anemonami, wirowały beztrosko, oszołomione zmiennym oświetleniem.[3] Czytając ten fragment poczułam się niemal jak opisywane wzgórza. Na długo zostanie mi też w pamięci wietrzyk, który zdawał się ciągnąć za sobą delikatny, ruchomy woal światła[4].
W jednym z wywiadów autor "Dotknij wiatru, dotknij wody" porównuje pisarza do... kieszonkowca. Twórca podkrada cudze historie, domyśla się ich ciągu dalszego, wypełnia ledwo zarysowane kontury narracji i prowadzi postaci w nieznaną stronę.[5] W sercach wielu czytelników Amos Oz skazany jest na dożywocie.
_____________
[1] Amos Oz, Dotknij wiatru, dotknij wody, tłum. Danuta Sękalska, Muza, 1998, s. 73-74.
[2] Tamże, s. 17.
[3] Tamże, s. 122. 
[4] Tamże, s. 112.
[5] Grzegorz Jankowicz, Kogo kocha Amos Oz?, Tygodnik Powszechny, 9 stycznia 2011, nr 2 (3209), s. 34.

Moja ocena: 5 

26 stycznia 2011

Penelope Fitzgerald, "The Bookshop"

Czytając "Lolitę" w Hardborough 
Czy kiedyś w czasie lektury odnosiliście nieustannie wrażenie, że książka, którą macie w reku, jest listem adresowanym właśnie do Was? To uczucie towarzyszyło mi, gdy czytałam "The Bookshop" Penelope Fitzgerald. 

Gdyby nie Czytanki Anki być może nie dowiedziałabym się istnieniu tej pisarki.  Debiutowała w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat. Opublikowała dziewięć powieści, zbiór opowiadań i trzy biografie. Po śmierci wydano zbiór publicystyki jej autorstwa i listy. Na zdjęciach widzimy emanująca ciepłem starszą panią o smutnych oczach i nieśmiałym uśmiechu.

Sebastian Faulks porównał lekturę utworów tej autorki do przejażdżki ekskluzywną limuzyną. Delektujemy się podróżą, podziwiając auto. Jest luksusowe i budzi zaufanie. Nagle... ktoś wyrzuca kierownicę za okno. Efektowna i trafna metafora. Okazuje się słuszna również w przypadku "The Bookshop". Pogodna opowiastka o nieudanym przedsięwzięciu ma niepokojące drugie dno.

Jest rok 1959. Hardborough, mała, nadmorska miejscowość w hrabstwie Suffolk. Poznajcie Florence Green. Ma 40 lat. Jest wdową. Postanawia założyć księgarnię. Ten pomysł nie podoba się mieszkańcom miasteczka. Acha, jest jeszcze kapryśny duch. Konkretnie poltergeist. Istotną rolę odgrywają również: rezolutna, szczerbata dziesięciolatka, ekscentryczny arystokrata i "Lolita" Nabokova. Na tym właściwie można by zakończyć streszczenie. Nie tylko dlatego, że nie chcę psuć Wam lektury zdradzając fabułę, ale tam właściwie nie dzieje się wiele więcej.

Sposób obrazowania rzeczywistości w "The Bookshop" przywodzi mi na myśl malarstwo orientalne. Podobnie jak twórcy obrazów z Chin i Japonii Fitzgerald używa delikatnych środków wyrazu. Jej książka też tchnie świeżością, subtelnością, a styl jest niezwykle precyzyjny i oszczędny niczym kreska azjatyckiego artysty.

Początkowo pomyślałam sobie, że moje skojarzenie jest może trochę na wyrost, ale kiedy przeczytałam w powieści o obrazku na należącej do Florence lakowej tacy, na którym dwaj staruszkowie spokojnie łowią ryby w świetle księżyca (taca została przywieziona z Nanking przez dziadka, podróżnika)[1], stwierdziłam, że być może moje wrażenie nie jest pozbawione podstaw. Warto zwrócić również uwagę na to, że w powieści Fitzgerald kilkakrotnie pojawia się czapla, typowy motyw sztuki orientalnej.
"Biała czapla i lotos"(Japonia, autor nieznany, ok. 1894 r.)
Kiedy przyjrzymy się uroczej akwareli namalowanej przez samą Penelope Fitzgerald, dojdziemy do wniosku, że ten typ estetyki był bliski jej sercu.
Penelope Fitzgerald, "Czerwone skarpetki"

Proza autorki "The Bookshop" jest elegancka i powściągliwa. Przypuszczam, że nie wprowadzi Was w stan ekstatycznego oszołomienia. Sączy się ją niespiesznie jak filiżankę aromatycznej herbaty. To nie jest literatura, którą powinno się wychylać duszkiem. Uprzedzam, że dla niektórych czytelników może okazać się za mało esencjonalna.

Poczucie humoru Fitzgerald jest również subtelne i zaprawione ironią. Posłuchajmy na przykład pana Brundisha:
"I have read "Lolita", as you requested. It is a good book, and therefore you should try to sell it to inhabitants of Hardborough. They won't understand it, but that is all to the good. Understanding makes the mind lazy."[2]
Mimo zabawnych fragmentów "The Bookshop" jest opowieścią o straconych złudzeniach i smutnym losie idealisty w świecie "wydrążonych ludzi". Mówi również o braku tolerancji i o wrogiej niechęci społeczności wobec jednostki, która ośmiela się mieć własne zdanie. Nie ma tam przemocy fizycznej. Florence nikt nawet nie dotknął, ale duszna atmosfera zagrożenia wyczuwalna jest bardzo silnie. Wydaje mi się, że nieprzypadkowe są niektóre nazwy własne: Hardborough kojarzy się z trudnościami, nazwisko głównej bohaterki - Green - z naiwnym optymizmem. Tajemniczy Raven (Kruk) z niejasnych pobudek wciąż krąży wokół Florence. Powieść ucieszy miłośników książek o książkach. Oddajmy głos Florence:
"A good book is the precious life-blood of a master-spirit, embalmed and treasured up on purpose to a life beyond life, and as such it must surely be a necessary commodity".[3].
Podobnie jak Ania z Czytanek Anki bardzo dziwię się, że książki Fitzgerald do chwili obecnej nie doczekały się przekładu na nasz język. Powieść "Offshore" została nagrodzona Bookerem. "The Bookshop" i "The Blue Flower" znalazły się na tak zwanej krótkiej liście do tej nagrody, która wydaje się służyć jako swoisty kompas i barometr dla polskich wydawców.

"The Bookshop" Penelope Fitzgerald to dopiero początek mojej przygody z twórczością brytyjskiej pisarki. Łączy nas wiele wspólnych zainteresowań: na przykład romantyzm (mój ukochany Novalis jest bohaterem powieści "The Blue Flower") i Prerafaelici (Fitzgerald napisała biografię Edwarda Burne-Jonesa). Cieszę się, że tyle wzruszeń i olśnień jeszcze przede mną.
_______________
[1] Penelope Fitzgerald, "The Bookshop", Flamingo, 1989, s. 65.
[2] Tamże, s. 82.
[3] Tamże, s. 87.

Moja ocena: 5+

Wielkie podziękowania dla Ani za wypożyczenie mi tej powieści.

Autorka zdjęcia: Ellen Warner

24 stycznia 2011

Mark Watson, "Jedenaście"

 
XI/11
1.
Po raz pierwszy zetknęłam się z powieścią Marka Watsona przeglądając najnowszy katalog "Świata Książki”. "Jedenaście" na chwilę przykuło moją uwagę, ale z dwóch powodów nie poświęciłam tej pozycji więcej czasu:
* Nie cierpię okładek z dużymi fotograficznymi portretami.
* Kiedy czytam w nocie wydawcy, że dany utwór jest w stylu...[tu pada tytuł bestsellera], natychmiast włącza mi się sygnał ostrzegawczy. W przypadku "Jedenaście" zachęta brzmiała: "Autor okrzyknięty nowym Nickiem Hornby!". Zwykle taka reklama budzi we mnie obawę, że będę miała do czynienia z epigońskim naśladownictwem wzmiankowanego hitu. A swoją drogą zastanawiam się, skąd u wydawcy niezmącone przekonanie, że wszyscy czytelnicy szaleją na punkcie Nicka Hornby'ego? Ja na przykład nie szaleję.

Potem przeczytałam ciekawą recenzję na blogu Marpil – bynajmniej nie entuzjastyczną! Zaintrygowała mnie i postanowiłam przeczytać "Jedenaście".

2.
Po dwóch dniach, które upłynęły w blasku inkwizycyjnych stosów, gdy czytałam biografię Izabeli Katolickiej, miałam ochotę na książkę bezpretensjonalną i wesołą. Okazało się, że "Jedenaście" to powieść ciepła i chwilami zabawna, ale autor porusza w niej tematy wcale nie kojarzące się z literaturą lekką, łatwą i przyjemną.

Losy głównego bohatera, Xaviera Irelanda, oraz ludzi, których spotyka na swojej drodze, ilustrują przekonanie autora, że zło, które wyrządzamy innym, działa jak pocisk odłamkowy.

Nie chodzi tu o spektakularne zbrodnie, a codzienne sytuacje - erupcje wrogich emocji, złośliwość, brak działania, gdy stajemy w obliczu podłości. Ofiarą jest nie tylko człowiek, którego skrzywdziliśmy, ale również wiele innych osób. Często takich, których nigdy w życiu nie spotkamy osobiście. "Kostki domina zdarzeń nie przestają się przewracać".[1]

3.
Kolejny ważny problem, który porusza Watson, to nasze rozrachunki z przeszłością. Zmiana miejsca zamieszkania, nawet imienia i nazwiska, nie rozwiązuje problemu. Bohater "Jedenaście" ucieka przed strasznym wspomnieniem. Odległość między Australią a Wielką Brytanią wcale nie obłaskawia zmór przeszłości. Trzeba z nimi stanąć twarzą w twarz, co nasz bohater w końcu czyni.

4.
"Jedenaście" mówi też o konieczności bycia uczciwym wobec samego siebie. Xavier prowadzi program radiowy, "Rozmowy nocą", który przyciąga rozbitków życiowych, ludzi starych, samotnych. Na antenie Xavier jest empatycznym terapeutą, a w życiu codziennym zimnym odludkiem, który nie interesuje się nikim poza samym sobą. Dopiero rezolutna sprzątaczka uświadomi mu to pęknięcie.

5.
W portretach psychologicznych bohaterów "Jedenaście" brakowało mi głębi. To jedno z najsłabszych ogniw powieści Watsona. Uważam, że bronią się dwie postacie: Xavier i Murray, niekiedy żałosny, bardzo ludzki w swych słabościach.

Niestety, braki warsztatowe nie pozwoliły autorowi rozwinąć skrzydeł. Głównym problemem jest pokaźna liczba bohaterów, która najwyraźniej przerasta jego możliwości. Pomyślałam sobie, że gdyby "Jedenaście" napisał Niccolo Ammaniti, serce drżałoby do ostatniej strony.

Ważnym bohaterem książki, o którym nie można zapomnieć, jest Londyn. Metropolia, w której mimo wymuszonej tłokiem fizycznej bliskości, ludzie są od siebie oddaleni jak planety we wszechświecie. Tylko czasami zbiegają się ich "tory sieroce". To miasto, w którym grupa wyrostków, która katuje młodszego chłopca, może liczyć na bezkarność, bo przechodzący obok dorosły ze strachu nie zareaguje.

6.
Konstrukcja powieści niepokojąco przypomina film "To właśnie miłość" ("Love Actually"). Liczni bohaterowie, którzy pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego, okazują się być połączeni niewidzialną siecią. W "Jedenaście" są ogniwami łańcucha niemiłych wydarzeń, których można było uniknąć.

7.
W czasie lektury zwraca uwagę ciekawa konstrukcja narracji: "opowiadacz" wie naprawdę wszystko. Zna nie tylko przeszłość bohaterów, ale również ich przyszłość. Chwilami wybiega wiele lat do przodu. Kiedy rozstajemy się z Gemmą, narrator w kilku zdawkowych zdaniach informuje nas o tym, co jej się przydarzy w ciągu kilkudziesięciu lat. Gdy poznajemy małego Jamiego, otrzymujemy informację o tym, że kiedyś odkryje przeciwciała leczące dwa rodzaje nowotworu.

Podobało mi się również poczucie humoru autora. Mimo poważnych pytań, które stawia Watson, jest to powieść chwilami śmieszna. Autor jest estradowym komikiem i jego ironiczny ogląd rzeczywistości, trochę melancholijny i gorzkawy, daje o sobie znać natychmiast.

Nie ukrywam jednak, że optymizm młodego pisarza wydaje mi się nieco naiwny i trochę za łatwy. Xavier natychmiast po swojej przemianie zbiera jej owoce. Wystarczy rozmowa z nim, by samotny człowiek porzucił myśl o samobójstwie. Wystarczy spacer z naszym bohaterem, żeby neurotyczny trzylatek z sąsiedztwa zachowywał się lepiej. Mile zaskoczyło mnie natomiast otwarte zakończenie powieści.

8.
"Jedenaście" niniejszym otrzymuje nominację do redaktorskiej Maliny roku 2011.

Otóż na stronie 14 ze zdumieniem czytamy słowa nonszalancko wplecione w tekst: "DOPISAC NA TEJ STRONIE". Najprawdopodobniej mamy do czynienia z notatką pozostawioną przez korektora lub tłumacza.

9.
Książkę zdecydowanie polecam miłośnikom gry w scrabble, do których zresztą sama się zaliczam. Xavier regularnie uczestniczy w turniejach i jest prawdziwym ekspertem. W powieści znalazłam sporo porad dla początkujących graczy, które skrzętnie wykorzystuję.

10.
...I ta tajemnicza symbolika liczb!

Bardzo intryguje tytułowa jedenastka. To ulubiona cyfra Xaviera, "do której zawsze był przywiązany"[2]. Przybierając nowe imię i nazwisko, chce by jego inicjały koniecznie brzmiały XI. Mieszka na ulicy Bayham Road 11. Nawiasem mówiąc w Londynie istnieje dom o takim właśnie adresie. Na imprezie dla singli Xavier jest ósemką, Murray zaś trójką. Liczba osób dotkniętych przez brak reakcji Xaviera na zło wynosi jedenaście.

Nie znajdziemy w tekście jednoznacznego wyjaśnienia, co oznacza tajemnicza jedenastka. Może jest to nawiązanie do tego, że w dwudziestym pierwszym wieku potrzebujemy jedenastego przykazania: "Nie bądź obojętny"? Jedenastka to dwie jedynki obok siebie. Autor zdaje się sugerować, że otwarcie się na drugiego człowieka, daje nam szczęście, że dwie jedynki obok siebie utworzą swoją wielokrotność.

W "Słowniku symboli" Cirlota znalazłam informację, że jedenaście kojarzone jest z przejściem, nadmiarem, niebezpieczeństwem. Jest również liczbą konfliktu i męczeństwa[3]. Jedenastka uważana jest też za liczbę przynoszącą nieszczęście ("diabelski tuzin")[4]. Ta interpretacja nabiera szczególnego znaczenia w obliczu niejednoznacznej ostatniej sceny powieści.

11.
Drogi Watsonie, wprawdzie tak naprawdę nie powiedziałeś w swojej książce nic odkrywczego, ale wspominam ją całkiem miło. Mam nadzieję, że na kolejną powieść nie będziemy musieli czekać jedenaście lat.
 
---
[1]Mark Watson, "Jedenaście", tłum. Grażyna Smosna, Świat Książki, 2011, s. 259.
[2]Tamże, s. 16.
[3]Juan Eduardo Cirlot, Słownik symboli, tłum. Ireneusz Kania, Znak, 2000, s. 227.
[4]Hans Biedermann, Leksykon symboli, tłum. Jan Rubinowicz, Muza, 2001, s. 192.

Moja ocena: 4-

 Mark Watson

21 stycznia 2011

Manuel Fernández Álvarez, "Izabela Katolicka"

Gambit królowej
Kilka lat temu po przeczytaniu "Joanny Szalonej" Johana Brouwera stwierdziłam, że jeśli kiedykolwiek napiszę książkę, jej bohaterką będzie właśnie Juana la Loca. Niestety, ubiegł mnie Andrzej Bart. Jego powieść "Don Juan raz jeszcze" osnuta jest wokół losów chorej z miłości królowej. Matką Joanny Szalonej była Izabela Katolicka, zwana też Kastylijską lub Hiszpańską, której biografię nareszcie udało mi się zdobyć.

Historycy różnią się w jej ocenie, ale zgodni są co do tego, że była osobą nietuzinkową, wyrastającą ponad epokę. Manuel Fernández Álvarez przedstawia ją jako kobietę pełną kontrastów. Podkreśla jej zasługi: przeobraziła Hiszpanię w polityczną potęgę, jej działania miały zasięg światowy, była opiekunką sztuki i literatury, a również muzą i sponsorką wypraw Kolumba. Współcześni zapamiętali ją jako władczynię niezwykle pobożną. W testamencie życzyła sobie, by odprawiono za jej duszę dwadzieścia tysięcy mszy![1]


Jednak osobowość Isabel la Católica, kobiety o urodzie wiotkiego, złotowłosego anioła, miała również mroczne zaułki. Słowa "lęk", "groza", "strach", "surowość" powtarzają się jak posępny refren w opiniach współczesnych. Dumne wyjaśnienie królowej: "Nie jest okrutny, kto ścina głowy kanaliom…"[2] nie tłumaczy bestialskiej brutalności, której dobitnym przejawem było wypędzenie z Hiszpanii około stu tysięcy Żydów, a potem inkwizycja. Przerażeniem napawa chociażby historia niejakiej Pampany, która za zjedzenie kury w czasie postu została oskarżona o potajemne praktykowanie judaizmu i skazana na spalenie żywcem.[3] Warto przypomnieć też o tym, że szlachetne starania o uznanie wolności Indian Izabela wdzięcznie łączyła z posiadaniem licznych niewolników na dworze.


W czasach, gdy kobiety były bezwolnymi istotami, pełniącymi jedynie funkcje ozdobne i prokreacyjne, odwaga oraz samodzielność tej władczyni wydają się szokujące. To ona w wieku osiemnastu lat podjęła decyzję, że poślubi Ferdynanda Aragońskiego, rzucając tym samym wyzwanie przyrodniemu bratu Henrykowi IV i jego faworytowi, markizowi Villeny, którzy pracowicie przygotowali dla niej zupełnie inny scenariusz matrymonialny. To nie był kaprys nastolatki. To była głęboko przemyślana decyzja polityczna. Brak dyspensy papieża nie nastręczył wielkich problemów - sfałszowano bullę. Wieloletni związek Izabeli i Ferdynanda okazał się burzliwy, ale opierał się na na miłości, co wówczas w wyższych sferach nie było regułą.


Mimo usilnych starań Manuela Fernándeza Álvareza nie zaprzyjaźniłam się z żądną władzy i zaszczytów, roztropną Izabelą. Zdecydowanie bliższa mojemu sercu jest jej córka, Joanna, ze swoją neurotyczną nadwrażliwością. Sądzę, że konflikty między nimi wynikały głównie z różnicy charakterów. Były jak woda i ogień.


Życie Izabeli przypomina perfekcyjnie rozegraną partię szachów. Nawiasem mówiąc wśród miłośników tej gry krąży anegdota o wpływie, jaki wywarła na nią Isabel la Católica (podobno władczyni stwierdziła, że królowa nie może być słabeuszem, a jej słowa potraktowano jak rozkaz. Odtąd hetman nabrał mocy wieży i gońca równocześnie). Wszystkie ruchy królowej były dokładnie przemyślane i zaplanowane z wyprzedzeniem. Jedyna sytuacja, na którą nie miała wpływu, to śmierć dzieci. Może gdyby los oszczędził jej takich cierpień, nie zapłonęłyby stosy inkwizycji? To okrutny paradoks, że ktoś, kto snuł dalekosiężne plany i bezbłędnie przewidywał ruchy politycznych przeciwników, został głęboko zraniony ślepymi ciosami losu.


Autor biografii wyraźnie sympatyzuje z Izabelą. Wyznaje, że swoją książkę pisał "z ogromną radością, a chwilami nawet z namiętnością"[4]. To widać! Omawiając kwestie przedstawiające królową w nie najlepszym świetle, jak na przykład inkwizycja, historyk stosuje następujący manewr: Izabela po prostu schodzi ze sceny. Wszystkie wydarzenia dzieją się niejako obok niej, bez jej udziału. Reflektor oświetla ją ponownie pod koniec rozdziału, gdzie z gracją zrzuca odpowiedzialność za ponure fakty na swojego męża, który rzekomo był ich pomysłodawcą.


Tendencja do wybielania królowej nie jest jedyną wadą tej biografii. Niemile zdziwił mnie brak zakończenia. Aż prosiłoby się o kilka zdań podsumowujących burzliwe lata panowania królowej Izabeli. Uważam też, że w kontekście kompozycji całości nadmiernie rozbudowana była część poświęcona wyprawom Kolumba. Na przykład dokładne zestawienie dni i przebytych odległości, które znajdujemy w książce, miałoby uzasadnienie, gdyby biografia liczyła tysiąc stron. Autor nie uniknął też powtórzeń. Komentarz o tym, że mając do wyboru sympatię poddanych lub wzbudzanie w nich lęku, Izabela wybrała to drugie, pojawia się trzykrotnie.


Mimo mankamentów książkę czyta się świetnie. Styl autora posiada walory literackie, jest bardzo emocjonalny. Manuel Fernández Álvarez niejednokrotnie uderza w tony liryczne: "Przejmująca woń tajemnicy niesionej wiatrem morskim przenikała ziemie przylegające do Morza Ciemności."[5] Wydaje się, że główna zasada, która przyświeca autorowi, brzmi "po pierwsze nie nudzić!". Historyk dokłada wszelkich starań, by jego opowieść była atrakcyjna dla czytelników. To właśnie im dedykuje tę książkę. Niestety, polski wydawca nas nie rozpieszcza. Na okładce nie ma noty przybliżającej postać królowej czy autora książki.


Tłumacz biografii nie wspina się na szczyty sztuki translatorskiej. Ogromnie dokuczliwy był błąd, który powtarza się w książce dziesiątki razy, a mianowicie słowem "królowie" określa się parę - Izabelę i Ferdynanda. Para królewska to nie to samo co królowie. Nieszczęśni "królowie” wielokrotnie wprowadzali mnie w konsternację, bo w pierwszej chwili nie wiedziałam, o kogo chodzi. Nie podejrzewam autora przekładu o seksizm, z pewnością ma racjonalne wytłumaczenie swojej decyzji, co nie zmienia faktu, że zastosowana forma drażni.


Słowa krytyki należą się nie tylko tłumaczowi. Najwyraźniej oczarowani opowieścią korektorzy zlekceważyli literówkę w dedykacji: "Znaczałoby to, że mój trud nie był daremny"[6] Cóż, "Daremne żale - próżny trud, Bezsilne złorzeczenia!" Oszpecona "Izabela Katolicka" powędrowała w świat.


Na szczęście książka wyposażona jest w liczne przypisy, pięćdziesiąt jeden ilustracji, indeks osób. Posiada też obszerną bibliografię z adnotacjami autora, kalendarium życia królowej i najważniejszych wydarzeń na świecie. W czasie lektury doskwierał mi natomiast brak drzewa genealogicznego.


Dzięki wiedzy i pasji Manuela Fernándeza Álvareza odbyłam fascynującą podróż w czasie i poznałam wymykającą się łatwym ocenom kobietę, boleśnie rozdartą między sacrum a profanum. Czasem szlachetną, czasem niepokojącą. Jak my wszyscy.


P.S.
Gdy szukałam na półce kolejnej książki do przeczytania, natknęłam się na "Crown of Aloes", powieść Norah Lofts, która jest oparta na biografii Izabeli Katolickiej. Będzie więc okazja przyjrzeć się królowej z perspektywy beletrystycznej. Zupełnie zapomniałam o tej pozycji. Mąż skomentował moje zdumienie: "Oj, wymykają ci się książki spod kontroli." :)
 
__________
[1] Manuel Fernández Álvarez, "Izabela Katolicka", tłum. Jacek Antkowiak, Państwowy Instytut Wydawniczy, 2007, s. 399.
[2] Tamże, s. 389.
[3] Tamże, s. 267.
[4] Tamże, s. 5.
[5] Tamże, s. 17.
[6] Tamże, s. 5.  

Moja ocena: 4+

Izabela Katolicka

19 stycznia 2011

Predrag Matvejević, "Inna Wenecja"

Biuro Literackich Podróży Wirtualnych Lirael Travel 
ma zaszczyt Was zaprosić
na wyprawę do innej Wenecji.

Innej to znaczy odmiennej od wersji pocztówkowej, jaką znamy i hołubimy. Te rozkoszne lazurowe, pomidorowoczerwone, prosiaczkoworóżowe (niepotrzebne skreślić) zachody słońca, kiczowate landszafty z gondolami, słodkie zorze nad laguną. Truman Capote porównał kiedyś pobyt w Wenecji do zjedzenia całego pudełka czekoladek z likierem. Tymczasem nad inną Wenecją nie unoszą się chmurki z waty cukrowej.

Zwiedzając to niezwykłe miasto, przeciętny turysta zwykle ogranicza się do kilku sztandarowych atrakcji turystycznych Serenissimy. Najczęściej jego wzrok rozpaczliwie utkwiony jest w parasolce - rozpoznawczym znaku grupy, którą dzierży nad głową przewodnik. Slalom między tłumami zwiedzających i wyścig do stoisk z pamiątkami stanowią nie lada wyzwanie.

Tymczasem wystarczy odejść kilka kroków od utartego szlaku. Na niespiesznej przechadzce spotkać nas mogą ciekawe niespodzianki. Ludzie wrażliwi, artyści i pisarze mają dar dostrzegania w Wenecji czegoś więcej niż lukrowane widoczki. Jarosław Iwaszkiewicz ujrzał na przykład niepokojące oblicze perły Adriatyku: "Domy Wenecji biegną za nami jak goniące nas kościotrupy – i chcielibyśmy uciec od śmierci do życia, od miasta do morza. Naprawdę to miasto nie żyje."[1]  

Wróćmy do naszej wyprawy. 

Przewodnik: Predrag Matvejević. Wybitny humanista, naukowiec, literat. Urodzony w dawnej Jugosławii, obecnie mieszka we Włoszech. Wykładowca uniwersytetu w Zagrzebiu, rzymskiej Sapienzy i paryskiej Sorbony. Autor wielu książek, między innymi "Brewiarza śródziemnomorskiego". Jego pióro ma lekkość piany, z której wynurza się Wenus Botticellego, a przemyślenia są głębokie jak toń Adriatyku. Czytelnikom, którzy z góry przekreślają eseje w obawie przed hermetycznymi dłużyznami, z radością donoszę, że Predrag Matvejević posiada dar snucia zajmujących opowieści. Robi to pięknie. Jest nie tylko mistrzem słowa, ale i subtelnym malarzem: "Gdy nic nie poruszy wody w kanałach, poddaje się ona promieniom słońca, cieniom pałaców, grze światła i cieni" [2].

Termin: Bliżej nieokreślony, uzależniony od dostępności książki w Waszej bibliotece.

Program wyprawy: Czeka nas mnóstwo atrakcji. A oto kilka z nich:
  • Zrozumiemy różnicę między zachodami słońca we wschodniej i zachodniej części Wenecji.
  • Nie zapomnimy o chodnikach i posadzkach. Przecież "Patrząc tylko na sklepienie, a nie na grunt, na którym stoimy, na niebo, a nie na ziemię, która nas trzyma, odzwyczajamy się od pokory."[3] Skrupulatnie policzymy, czy na podłodze kościoła Santa Maria Della Salute rzeczywiście znajdują się trzydzieści trzy róże wyobrażające lata życia Chrystusa. 
  • Posmakujemy weneckiego wiatru. Dowiemy się, czy naprawdę rzuca cień, czy pachnie i jaki ma kolor?
  • Jeśli będziemy mieć odrobinę szczęścia, jeszcze zdążymy pobiesiadować w jednej ze starych gospód - wszak  to "najpiękniejsze dzikie kwiaty Wenecji"[4]. Na przykład w Tawernie Turkaweczek, a może U Krasnoludka? Musimy się spieszyć, bo trwa inwazja snack barów, fast foodów i pubów. 
  • Zajrzymy na cmentarzyk psów w ogrodzie przy pałacu, w którym mieści się teraz Galeria Sztuki Nowoczesnej. Może uda nam się podejrzeć, kto regularnie zostawia tam róże?
  • Sprawdzimy, jak brzmią kroki na weneckich mostach. Wieczorem i rano, na deszczu i wietrze.
  • Nie zapomnimy o cmentarzu mew po zachodniej stronie laguny, koło bagien Fondi dei Sette Morti. Przylatują tam stare ptaki tuż przed śmiercią. "Pozwalają jedne drugim spokojnie cierpieć i umrzeć."[5]
  • Poszukamy serca w cegle nieopodal Salizzady del Pignater. Legenda głosi, że dotknięcie cuore in mattone gwarantuje spełnienie życzenia, o ile jest uczciwe i nikogo nie skrzywdzi. Najpóźniej za rok powinno się urzeczywistnić. 
  • Miejmy nadzieję, że zdołamy usłyszeć  Muzykę na wodzie Vivaldiego. Podobno wiatr wciąż niesie ją z pianą fal. A w Canal Grande będziemy uważnie wypatrywać Byrona. Miał zwyczaj tam pływać, trzymając nad wodą latarnię.
W trosce o państwa bezpieczeństwo z pewnością nie wybierzemy się do Gran Tesoro gdzie powietrze niedostrzegalnie zamienia się w mur - problem w tym, że nie wiadomo, jak stamtąd wrócić. Na pewno nie zapuścimy się też w labirynty Cannaregio. Zamieszkuje je podobno ezoteryczna wspólnota. Kategorycznie odradzamy też wchodzenie do kościołów, których nie ma na mapach i w przewodnikach. Ryzykują Państwo spotkanie z lubieżnymi mniszkami. Jeśli natkniecie się na tajemniczą staruszkę z kotem syjamskim na ręku, przechadzającą się od San Giacomo do Ruga Rialto i z powrotem, nie zaczepiajcie jej. Prosimy też nie drażnić kota. Niestety, wszystko wskazuje na to, że sędziwa pani jest duchem.

Życzymy niezapomnianych wrażeń! Inna Wenecja, do której zabiera nas Predrag Matvejević, to miejsce niezwykłe, zachwycające sprzecznościami: "Obydwie są w nas: Wenecja i Serenissima, historia i mit, obraz i ułuda."[6]

Uwaga! 
Za serce pozostawione w innej Wenecji nasze biuro nie odpowiada.

______________
[1] Jarosław Iwaszkiewicz, "Podróże do Włoch", Państwowy Instytut Wydawniczy, 2008, s. 24.
[2] Predrag Matvejević, "Inna Wenecja", tłum Danuta Cirlić-Straszyńska, Fundacja Pogranicze, 2005, s. 17.
[3] Tamże,  s. 100.
[4] Tamże,  s. 94.
[5] Tamże,  s. 66.
[6] Tamże,  s. 132.

Moja ocena: 5 

P.S.
Na deser polecam wyśmienity jak zwykle tekst Tamaryszka o "Śmierci w Wenecji".

15 stycznia 2011

Tove Jansson, "Mądrości z Doliny Muminków"


Muminkowe silva rerum

Kilka lat temu wizytę duszpasterską złożył nam młody, stremowany ksiądz. W czasie rozmowy, która nastąpiła po części oficjalnej, był jeszcze bardziej skrępowany. Nagle uśmiechnął się radośnie. Zaskoczeni podążyliśmy za jego wzrokiem. Okazało się, że zauważył na regale kolekcję książek o Muminkach. To były jeszcze stare, dobre czasy, gdy nasze książki nie piętrzyły się w stosach, a stały na półkach jak Pan Bóg przykazał,  łaskawie pozwalając przeczytać tytuły na grzbietach. Od tego momentu rozmowa potoczyła się gładko. Wzmiankowany ksiądz, notabene absolwent dwóch kierunków studiów i doktorant, okazał się miłośnikiem i znawcą twórczości Tove Jansson! To była najmilsza wizyta duszpasterska, jaką pamiętam.

Przypomniałam sobie to spotkanie, gdy niedawno przeczytałam smutną wiadomość, że w wieku dziewięćdziesięciu lat odeszła osoba, dzięki której Polacy powędrowali do Doliny Muminków, poznali Filifionkę, Ryjka, Mimblę i całą resztę. Niektórzy zakochali się w nich bez pamięci.

14 listopada zmarła Teresa Chłapowska, jedna z polskich tłumaczek książek o Muminkach. Z nekrologu dowiedziałam się, że w czasie wojny była łączniczką ZWZ, więźniarką Pawiaka, potem rzeźbiarką, działaczką społeczną. Zapamiętamy ją przede wszystkim jako tłumaczkę z języka szwedzkiego. Przełożyła między innymi kilka książek o uroczych trollach, utwory Selmy Lagerlöf  i Astrid Lindgren. W jej przypadku słowo tłumaczka brzmi sucho i bezosobowo. Wprawdzie nie znam języka szwedzkiego, ale jestem przekonana, że w przekład muminkowych przygód włożyła dużo serca.

Rozmyślając o twórczości Jansson i o pracy tłumacza, który dla nas, czytelników, pozostaje tylko nazwiskiem na stronie tytułowej, sięgnęłam po kupione niedawno "Mądrości z Doliny Muminków”. Jest to zbiorek krótkich fragmentów i sentencji z książek o sympatycznych trollach. Towarzyszą im niezapomniane ilustracje autorki[1]. Książeczkę wydano ładnie i starannie, pod względem graficznym utrzymana jest w stylu całej serii Naszej Księgarni.

W "Mądrościach z Doliny Muminków" znajdują się wyimki z ośmiu pozycji wydanych w Polsce. Odbyłam więc nostalgiczną podróż, wracając do książek, które kocham. To, co mnie zaskoczyło, to aspekt kulinarny twórczości Tove Jansson, widoczny już w tytule książki, na który nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi. Ach, te duże, żółte naleśniki i konfitury malinowe Mamy Muminka, placki pieczone nad ogniskiem przez Ryjka, Włóczykija i Muminka, no i oczywiście podawany w wielkiej wazie kruszon Tatusia z rodzynkami, migdałami, sokiem z lotosu, imbirem, kwiatem muszkatowym, cytryną i likierem porzeczkowym. Palce i łapki lizać! A sentencja Mamy Muminka: "Wszystko, co przyjemne, jest dobre dla żołądka."[2] powinna być haftowana na makatkach.

Muminkowe mądrości proponuję dawkować sobie po odrobinie. Poręczny format książeczki pozwala ją upchnąć do małej torebki, nawet takiej, jaką trzyma zawsze w łapce Mama Muminka. Mikroskopijna porcja wypisów z utworów Tove Jansson może okazać się wręcz nieodzowna w kolejce do lekarza, w zatłoczonym autobusie, kiedy czekamy na Bardzo Ważny Telefon. Przypuszczam, że nawet najciemniejsze chmury znikną na chwilę, gdy przeczytamy sobie takie słowa:
"Jutro będzie nowy, długi dzień - powiedziała Mama. – Twój własny, od początku do końca. To przecież bardzo przyjemna myśl."[3]. 
Jeszcze kilka muminkowych aforyzmów, które mocno wzięłam sobie do serca:
Włóczykij: "Nigdy nie jest się zupełnie wolnym, jeśli się kogoś za bardzo podziwia." [4]
Paszczak: "Niezwykłe przygody to czasem dobra rzecz. Zmoknąć, przeżyć straszne chwile, dawać sobie radę samemu i takie różne rzeczy. Ale na dłuższą metę, co to za przyjemność?"[5]
Włóczykij: "Wszystko staje się trudne, kiedy się chce posiadać różne rzeczy, nosić je ze sobą i mieć je na własność. A ja tylko patrzę na nie, a odchodząc staram się zachować je w pamięci. I w ten sposób unikam noszenia walizek, bo to wcale nie należy do przyjemności."[6]
Przepraszam, że faworyzuję Włóczykija, ale zachwyciłam się nim jako mała dziewczynka i zauroczenie trwa do dziś.
Muminkowe opowieści są nie tylko mądre, ale również pięknie i poetycko przekazane. Zachwycił mnie na przykład fragment, który wyjaśnił mi, za co uwielbiam Muminki i co mnie z nimi łączy: "My najbardziej lubimy to, co zmienne i kapryśne, nieoczekiwane i dziwne: brzeg morza, który jest trochę lądem i trochę wodą, zachód słońca, który jest trochę ciemnością i trochę światłem, i wiosnę, która jest trochę chłodem i trochę ciepłem."[7]

Z przykrością przeczytałam ostatnią stronę. Muminki "zniknęły w wirującym śniegu, ogarnięte melancholią i równocześnie uczuciem ulgi, jak to zwykle bywa przy pożegnaniach". [8] Bez walizek. W moim przypadku to jest  na pewno do zobaczenia wkrótce, a nie żegnajcie.
__________________
[1] Mówiąc o Muminkach mam na myśli subtelne stworki z ilustracji Tove Jansson, a nie ich cukierkowe karykatury z japońskiej kreskówki.
[2] Tove Jansson, "Mądrości z Doliny Muminków", tłum. Teresa Chłapowska, Irena Szuch-Wyszomirska, Nasza Księgarnia, 2008, s. 26.
[3] Tamże, s. 78. 
[4] Tamże, s. 55.
[5] Tamże, s. 15.
[6] Tamże, s. 11.
[7] Tamże, s. 28. 
[8] Tamże, s. 90. 

Moja ocena: 5

6 stycznia 2011

Philippe Ségur, "Pisarz w 10 lekcjach"


Udręka i ekstaza Phila Dechine

"Jeśli myślisz poważnie o napisaniu książki, musisz wiedzieć, 
że potem nic już nie będzie takie jak przedtem." [1]

Sceptycznie podchodzę do poradników typu Jak napisać świetną powieść. Na usta ciśnie mi się bowiem pytanie: dlaczego autor, posiadając tak rozległą wiedzę o arkanach twórczego rzemiosła i znając receptę na bestseller, szczodrobliwie dzieli się nimi z czytelnikami, miast samemu wkroczyć dziarsko do literackiego panteonu i okupować listę najlepiej sprzedających się pozycji? Gdyby to wszystko było takie proste… Na szczęście nie jest.

"Pisarz w 10 lekcjach" Philippe Ségura wbrew pozorom nie okazał się kolejnym vademecum dla początkujących literatów. To prześmiewcza, autoironiczna powieść, suto okraszona czarnym humorem i surrealizmem. Tytuły dziesięciu rozdziałów - "lekcji" - ilustrują najważniejsze zagadnienia, które porusza autor: Powołanie, Pisanie, Rękopis, Wydawca, Prasa, Salon Książki, Telewizja, Nagrody literackie, Czytelnicy, Sukces. Towarzyszymy bohaterowi, Philowi Dechine, w jego zmaganiach z codziennością i zdobywaniu kolejnych szczebli kariery literackiej. 

Sympatyczny skądinąd bohater powieści jest Nikodemem Dyzmą literatury francuskiej, miernotą, która wskutek szczęśliwego splotu okoliczności i dewiacji gustu czytelników odniosła sukces. O mierze jego "talentu" niech świadczy niepokojące pierwsze zdanie debiutanckiej powieści pod tytułem "Melancholia psa":  "Dziś rano zjadłem mojego psa."[2] Dzieło to pierwotnie liczyło - bagatela! - dwa tysiące pięćset stron. Na prośbę wydawnictwa autor skrócił ją do osiemdziesięciu pięciu.

"Pisarz w 10 lekcjach" to zaproszenie do literackiej gry: otóż megaloman Phil jest autokarykaturą Ségura.: otóż megaloman Phil jest autokarykaturą Philippe Ségura. Łączy ich imię, tytuł książki (opublikowana w 2003 roku "Melancholia psa" to  powieściowy debiut samego  autora) oraz inne szczegóły, na przykład nazwa wydawnictwa, z którym współpracuje fikcyjny Phil to Busch & Sachtl, a książkę Ségura opublikował Buchet Chastel

Losy Dechine'a pozwalają nam poznać blaski i nędze życia literata. Pisarz przedstawiony został jako mizantrop o skłonnościach narcystycznych, mający słaby kontakt z rzeczywistością. Ostrze satyry autor kieruje również przeciwko pseudointelektualnemu światkowi współczesnych literackich celebrytów i krytyków. Nie oszczędza też czytelników, których poruszyć są w stanie już tylko ekscentryczne dziwactwa, bo ich wrażliwość uległa stępieniu.

Mimo gorzkich refleksji powieść Ségura jest zabawna. Oto przykład sarkastycznego poczucia humoru pisarza: "Nie było mnie już w książce telefonicznej od czasu serii anonimowych telefonów w postaci długich, zmysłowych milczeń, bardzo kobiecych, które, wydawało mi się, znamionowały niezwykłą wrażliwość i były niesłychanie obiecujące na płaszczyźnie wzajemnych stosunków, ale moja żona była przeciw."[3] 

Z przyjemnością tropiłam też liczne aluzje filmowe i anegdoty o pisarzach przytoczone przez autora, na przykład o pierwszym tekście Balzaka, który jego ojciec przedstawił do oceny pewnemu szanowanemu akademikowi. Usłyszał zgryźliwy komentarz: "Autor powinien robić co tylko chce, tylko nie parać się literaturą". Naukowiec nazywał się François Guillaume Andrieux. Dziś nikt nie pamięta jego nazwiska. Optymizmem napawa też historia Kerouaca, który przez sześć lat szukał wydawcy swojej książki "W drodze", która stała się dziełem kultowym. 

"Pisarz w 10 lekcjach" na przykładzie perypetii Phila opowiada o tym, jak trudny jest los twórcy w skomercjalizowanym, materialistycznym świecie, w którym ludzie zawodowo parający się piórem traktowani są jako nieszkodliwi wariaci, żerujące na społeczeństwie pasożyty lub niepoważni hobbyści. Dechine to galernik wyobraźni pracujący dziesięć godzin dziennie z niedzielami włącznie i urlopami, który nagle uświadamia sobie, że umknęło mu kilka lat z życia córki. Wprawdzie nie odkurza mieszkania i nie odbiera telefonów, ale w pogoni za uznaniem traci o wiele więcej niż zyskuje. Miłe są tantiemy, nagrody literackie, występy publiczne, choć Ségur ośmiesza je bez litości, ale czy rekompensują ból, w jakim rodzi się książka?
 
 Okładka "prawdziwej" "Melancholii psa" Philippe Ségura
_______________________
[1] Philippe Ségur, "Pisarz w 10 lekcjach", tłum. Wiktor Dłuski, Wydawnictwo Literackie, 2009, s. 200.
[2] Tamże, s. 114.
[3] Tamże, s. 34.

Moja ocena: 4+

P.S.
Na blogu Timbuktu znajdziecie bardzo ciekawe Rady dla młodego pisarza.
Philippe Ségur