26 marca 2012

Konkurs marcowy - ogłoszenie wyników części pierwszej

Maria Kuncewiczowa.
Fot. B. J. Dorys.
Zdjęcie wykonane w latach 1929-39,
w Warszawie. [Źródło zdjęcia]
Serdeczne podziękowania dla wszystkich, którzy zechcieli wziąć udział w pierwszej części konkursu marcowego. Szczególne brawa dla tych, którym udało się rozszyfrować wszystkie zagadki!
Zacznę od podania prawidłowych odpowiedzi tytułowych szarad:
1.   Dwa księżyce
2.   Przeźrocza
3.   Twarz mężczyzny
4.    Don Kichote i niańki
5.    Przymierze z dzieckiem
6.    Cudzoziemka
7.    Fantasia alla polacca
8.   Listy do Jerzego
9.    Tristan 1946
10. Thank You for the Rose
11.  Odkrycie Patusanu
12.  Miłość panieńska
Zgodnie z zapowiedzią dodatkowe punkty otrzymują ci, którzy zgłosili poprawne odpowiedzi jako pierwsi, w sobotę, a  byli to:
Książkozaur - godz. 21.35
Agnesto - godz. 21.50
Anek7 - godz. 21.51
Sardegna - godz. 21.54
Zacofany w lekturze - godz. 21.57
Teraz wiecie, co miałam na myśli pisząc w komentarzach o wielkich emocjach! :) Różnice były minimalne. Czas wysłania maila może różnić się od czasu otrzymania, ja uwzględniałam ten, który jest zapisany u mnie w skrzynce. Jeśli maili było kilka, liczył się ten, w którym pojawiła się ostatnia brakująca odpowiedź.
Zgodnie z zapowiedzią wszyscy uczestnicy projektu Marzec z Marią otrzymali dodatkowy punkt w prezencie. :)
Oto konkursowicze w porządku alfabetycznym wraz z uzyskaną liczbą punktów zdobytych w pierwszym etapie:
Bardzo proszę o sprawdzenie, czy wszystko się zgadza.
Wkrótce druga część konkursu.
Wielkie gratulacje! Dla wszystkich uczestników okolicznościowy bukiet. :)
Jules Alexis Muenier (1863-1942), Z ogrodu.

24 marca 2012

Konkurs marcowy - część pierwsza. Tytułowe szarady.

Portret Marii Kuncewiczowej.
Mal. Antoni Michalak, 1959 r.


Marzec z Marią niepostrzeżenie zbliża się do końca. Niedługo podsumowanie. Tymczasem zapraszam do udziału w pierwszym etapie marcowego konkursu. 
Zadanie polega na tym, żeby rozszyfrować tytuły dwunastu utworów Marii Kuncewiczowej, które przedstawiam w formie obrazkowych szarad. Czasem są to zdjęcia (pod nimi podaję link do źródła), czasem kolaże mojego autorstwa. Niekiedy nawiązują bezpośrednio do tytułów, niekiedy do treści utworów.
Za odgadnięcie wszystkich tytułów uczestnik konkursu otrzymuje dwanaście punktów. Można również otrzymać punkty dodatkowe
  • Osoba, która prześle prawidłowe odpowiedzi jako pierwsza otrzymuje dodatkowo 5 punktów, druga 4, trzecia 3, czwarta 2, piąta 1 punkt. 
  • Uczestnicy projektu Marzec z Marią znajdujący się na liście, otrzymują premię w postaci jednego dodatkowego punktu. :) 
Punkty dodatkowe zostaną dodane do tych za poprawne odpowiedzi.
Kolejny etap konkursu w przyszłym tygodniu. Punkty z wszystkich trzech etapów zostaną zsumowane. 
Dla laureatów trzyczęściowego konkursu przewidziane są nagrody książkowe, wybrane przez samych zwycięzców, a również niespodzianka przygotowana własnoręcznie przez B. (Los Caramelos).
Proszę o nieumieszczanie odpowiedzi w komentarzach, a wysłanie ich na mój adres: lirael@pro.wp.pl Pamiętajcie też o podaniu swojego nicku lub imienia. Ostateczny termin nadsyłania odpowiedzi to niedziela, 25 marca, godz. 24.
Tradycyjnie w konkursie mogą uczestniczyć również osoby, które mieszkają za granicą, a również czytelnicy nieposiadający blogów.


1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
 8.

9.
10.
[Źródło zdjęcia]
11.
12.
 Życzę powodzenia! :)

18 marca 2012

O złamanej lilii i podarowanej róży. Dramaty Marii Kuncewiczowej (Marzec z Marią)

O złamanej lilii i podarowanej róży

Maria Kuncewiczowa podzieliła swoją twórczość na trzy grupy: romanse (powieści), dyliżanse  (zapiski z podróży) i eksperymenty. Do ostatniej grupy zaliczyła powieść radiową Dni powszednie państwa Kowalskich oraz dwa dramaty: Miłość panieńską oraz utwór napisany w języku angielskim, Thank You for the Rose

Niestety, nie było mi dane przeczytać dramatów autorki „Cudzoziemki”. Są praktycznie nie do zdobycia, ponieważ nie doczekały się wersji książkowej. W obydwu seriach dzieł Kuncewiczowej, wydanych przez Pax i Wydawnictwo Lubelskie, nie opublikowano utworów scenicznych. To chyba nie jest niedopatrzenie, tylko świadoma decyzja, bo w opinii krytyków to były sztuki niezbyt udane. Mimo to mam nadzieję, że kiedyś uda mi się do nich dotrzeć. 

Janina Romanówna i Wacław Pawłowski
w jednej ze scen sztuki "Miłość panieńska"
Marii Kuncewiczowej w Teatrze Małym
w Warszawie. [Źródło zdjęcia]
Miłość panieńska, napisana w 1932 roku, porusza między innymi kwestię aborcji, a miejscem akcji jednego z aktów jest klinika ginekologiczna, co w tamtych czasach wymagało od autorki sporej odwagi. Sztuka nie spotkała się z aplauzem recenzentów i publiczności, była wręcz mowa o honorowej porażce. Problemu nie stanowiła skandalizująca tematyka, tylko niedostatki artystyczne. Sztukę grano w Teatrze Małym w Warszawie. Tylko piętnaście razy. Spektakl reżyserował Aleksander Węgierko, autorem dekoracji  był Stanisław Śliwiński. Antoni Słonimski tak ocenia wykonawców głównych ról: 
„Romanówna jako Janka potraktowała swoją trudną rolę bardzo szlachetnie, ale zbyt może lirycznie. Za mało miała siły w pierwszych rozczarowaniach młodego życia, za mało buntu, a za bardzo poszła po drodze tak zwanej złamanej lilii. Dawno nie widziana na scenie p. Dunin-Osmólska pięknie zagrała rolę matki. Fritsche był poprawnym ojcem, a Pawłowski przystojnym Ryszardem”. [1]
Odtwórca roli Ryszarda rozsierdził natomiast Tadeusza Boy-Żeleńskiego, który nazwał go „manekinem miłości” [2].

Słonimski doceniał bezkompromisowość młodej autorki, ale z typową dla siebie swadą zauważył w sztuce spore niedociągnięcia, przede wszystkim sztuczność i brak prawdy psychologicznej: 
„Niestety, [...] konflikt przeprowadzony jest nie dosyć scenicznie. [...]  Autorce nie chodzi chyba o to, że spotkało się dwoje ludzi niedobranych. Pragnie ona wydobyć istotne różnice w traktowaniu miłości przez kobietę i mężczyznę. [...] Mnie osobiście wydaje się, że to nie kwestia płci, ale charakteru. Moglibyśmy sobie równie dobrze wyobrazić stosunek przeciwny. Mężczyznę, który pragnie oddać się cały i spowiadać ze swoich terminów wekslowych, i kobietę, która nie lubi gadaniny i w miłości szanuje bardziej czyn niż słowo: Każden człowiek swoją prawdę ma, jak powiedziała pewna staruszka sprzedając jedną wodę sodową z sokiem cytrynowym, a drugą z malinowym”. [3]
Tadeusz Boy-Żeleński też pozostał nieczuły na uroki Miłości panieńskiej, ale obszedł się z nią dość łagodnie. W recenzji spektaklu tak pisał o Jance, głównej bohaterce sztuki: 
„Jakaś mętna tęsknota za innym kształtem życia tłucze się w tej mieszczańskiej pannie; butne ambicje nowej kobiety mieszają się w niej ze starą rupieciarnia romantyczno-sentymentalną. I właśnie może ten groch z kapustą dobrze charakteryzuje przejściową epokę, w której żyjemy.”[4]
Mimo mało zachęcających ocen po osiemnastu latach pisarka powróciła do formy dramatycznej. W Londynie w 1950 roku napisała sztukę Thank You for the Rose.  Wróciła w niej do tematów feministycznych. To utwór o perypetiach uczuciowych kobiety, która postanowiła rozstać się z niekochanym mężczyzną. Ciekawy jest wątek fantastyczny, oparty na Alicji w krainie czarów Lewisa Carrolla. 
Rękopis sztuki
Thank You for the Rose.
Kuncewiczowa bezskutecznie próbowała zainteresować sztuką angielskie teatry. Zwróciła się też do BBC z prośbą o wykorzystanie Thank You for the Rose w charakterze słuchowiska, ale otrzymała odpowiedź, że sztuka nie nadaje się do radia. Polski przekład ukazał się w „Dialogu” w roku 1963 i jak dotąd nie zainteresował żadnego reżysera. Na tym zakończyła się niefortunna przygoda Kuncewiczowej z teatrem.

Zastanawiam się, dlaczego pisarka poniosła sceniczną klęskę? Przecież zarówno adaptacja „Cudzoziemki” w Teatrze Telewizji, jak i jej filmowa wersja, doczekały się pozytywnych recenzji i sympatii widzów. Może Kuncewiczowa wolała bardziej płynną, ulotną, kapryśną formę literacką i lepiej się czuła w takich właśnie utworach, a teatr wymaga oszczędności słów, grubszej kreski i bardziej nasyconych kolorów?

Oto wywiad, którego udzieliła pisarka, w 1932 roku, kiedy trwały przygotowania do wystawienia „Miłości panieńskiej”.
Maria Kuncewiczowa, autorka niezapomnianego „Przymierza z dzieckiem”, świetna nowelistka, dosko­nałe pióro eseistyczne - dramatopisarką?
Tak, Teatr Mały rozpoczął już próby z jej czteroaktowej sztuki „Miłość panieńska" — czy można nie być ciekawym, co myśli sama autorka o swym nieda­lekim debiucie?
— O co chodzi w sztuce? — zaczynamy rozmowę w miłym saloniku, pełnym cennych obrazów, widoków Kazimierza, w którym pani Kuncewiczowa spędza każ­de lato, i różnych osobliwości huculskich, góralskich itd.
Osnową sztuki — słyszymy odpowiedź — jest konflikt między dwiema koncepcjami miłości, bohate­rami zaś — młodzi kochankowie, Ryszard i Inka, oboje z tzw. dobrego domu. Chłopiec pojmuje miłość jako sen, ucieczkę od życia (jest to koncepcja raczej po­etycka), dziewczyna widzi w miłości element wszech­ogarniający — samo życie. Pierwsza koncepcja nie stwa­rza żadnych nakazów, natomiast druga pociąga za sobą żądzę wspólności zdań, jednoznaczność doznań. Inka stara się każdą obcość uzgodnić z kochankiem, Ryszard woli każdą obcość ominąć lub zażegnać jako fatalizm, który nie da się usunąć.
Na tle konfliktu tych dwóch koncepcji moment prze­silenia fizycznego miłości staje się momentem tragicz­nym. Wynika kwestia dziecka i kochanka musi zamknąć się samotnie w sferze swojej płci. Zgodnie ze swoją koncepcją „wspólności” Inka żąda, by Ryszard podzielił z nią przynajmniej społeczną stronę tego waż­nego faktu: żeby powziął decyzję co do istnienia dziec­ka i wziął na siebie część udręki moralnej, towarzy­szącej wszelkim katastrofom fizycznym. Tu występuje na jaw „nowatorstwo erotyczne” Ryszarda...
— Nowatorstwo erotyczne?
Tak, za chwilę to panu wyjaśnię. Ryszard, świa­domy swej bezsilności, nie uważa się za uprawnionego do udziału w decyzji, której nie może poprzeć udzia­łem w cierpieniu. Z drugiej strony uważa, że jego obecność nie mieści się w tej arcyskomplikowanej sy­tuacji życiowej. Stąd gorycz Inki, żal Ryszarda i początek końca miłości.
Maria Kuncewiczowa w swoim
warszawskim mieszkaniu,
lata trzydzieste.
Dlaczego powiedziałam „nowatorstwo erotyczne” Ryszarda? Oczywiście taki stosunek mężczyzny do od­powiedzialności miłosnej nie jest nowy. Nowa jest na­tomiast sankcja społeczna tego stosunku, który daw­niej określono by jako „donżuański”, a który dziś zaczyna być w niektórych wypadkach rozumia­ny jako tragedia męskiej bezsilności. W mojej sztuce jest taki właśnie „niektóry wypadek”.
— Zatem nie potępia pani młodego bohatera sztuki?
— Nie, zupełnie się na niego nie gniewam. Ale sympatie moje są po stronie Inki, której przypadł w udziale ból fizyczny, bardziej hańbiąca cząstka ta­jemnicy istnienia niż ból moralny Ryszarda...
— Jak pisała Pani „Miłość panieńską”?
— Bardzo impulsywnie i bardzo krótko. 3 dni i trzy noce. Dopiero potem przyszły poprawki i przeróbki. Równie impulsywnie pisałam „Przymierze z dziec­kiem”. Inne rzeczy już zupełnie inaczej.
— Bardzo mnie interesują te „inne rzeczy". W od­powiedzi na ankietę „Wiadomości Literackich” powie­działa Pani, że. w sprawie swoich zamierzeń literackich jest Pani bardzo przesądna. Ale ponieważ „Kul­tura" nie licuje z przesądami...?
— Więc dobrze. Piszę teraz historię złożoną z 20 roz­działów. Rodzaj rozczłonkowanej powieści lub raczej zbiór nowel, które będą związane wspólnością tła i nie­których bohaterów, występujących raz jako postaci pierwszoplanowe, raz jako komparsi. Cała ta historia oparta jest na obserwacji. Bodziec twórczości przychodzi z zewnątrz. Stykam się z obcymi, często­kroć niesympatycznymi postaciami, do których siłą rzeczy muszę mieć stosunek bezosobisty. W pracy tej nie ma rozkoszy pisania. Piszę bardzo wolno. Brak mi jeszcze pięciu rozdziałów.
— A teraz owe (nieuniknione) banalne pytania: jakie są Pani ulubione książki? Co Pani czyta?
—  Przyznam Panu, że od czasu „Krystyny córki Lawransa” żadna książka nie uczyniła na mnie podob­nie silnego wrażenia. Ciągle do niej powracam. Russela „Małżeństwo i moralność”. Imponuje mi dżentelmeński stosunek Russela do zagadnień, do których podchodzi się zazwyczaj od strony skandalu, po plotkarsku... Prze­piękne są wiersze Staffa w tomie „Wysokie drzewa”...
Z kolei zaczynamy mówić o muzyce, tej drugiej sferze zainteresowań pani Kuncewiczowej, która jest, jak wiadomo, wysoce utalentowaną śpiewaczką.
Autorka „Miłości panieńskiej” skarży się, że tak trud­no jest zajmować się jednocześnie muzyką i literaturą. Jedna przeszkadza drugiej. Ale wyznaje, że w ostat­nich czasach znów ją przeciągnięto na stronę muzyki. Chodzi na lekcje śpiewu i śpiewa pieśni Mozarta...
Kto wie, może niezadługo ujrzymy ją na estradzie?
Kultura 1932, nr 5 [5]
________________
[1] Antoni Słonimski, Gwałt na Melpomenie, t. II, Czytelnik 1959, s. 39.
[2] Cyt. za: Alicja Szałagan, Maria Kuncewiczowa: monografia, Instytut Badań Literackich 1995, s. 165.
[3] Antoni Słonimski, op. cit, s. 39.
[4] Cyt. za: Alicja Szałagan, op. cit., s. 165.
[5] Rozmowy z Marią Kuncewiczową, wybór, opracowanie i posłowie Helena Zaworska, Czytelnik, 1983, s. 55-57.

8 marca 2012

"Tu są moje dzieci." Dzień Kobiet 2012 roku dniem Stefanii Wilczyńskiej

Stefania Wilczyńska.
Tu są moje dzieci.
Fundacja im. profesora Mojżesza Schorra wystąpiła z pomysłem, żeby tegoroczny Dzień Kobiet był poświęcony pani Stefanii Wilczyńskiej, wieloletniej współpracownicy Janusza Korczaka. Uzasadnienie tej decyzji nie wymagało wielkich słów:
Pragniemy uhonorować osobę Pani Stefy, przywrócić pamięć o niej, o jej poświęceniu dla idei Janusza Korczaka, o jej wielkiej lojalności wobec niego, miłości do dzieci. [...] W maju 1939 roku powróciła z Palestyny by razem z Nim i z dziećmi przetrwać nadchodzące straszne czasy - „Moje dzieci są w Warszawie. Tu są moje dzieci”. [...] Jesteśmy przekonani, że w tym roku Dzień Kobiet powinien być poświęcony tej wspaniałej, skromnej kobiecie.
Podzielam to przekonanie, choć jestem pewna, że pani Stefa czułaby się skrępowana wszelkimi obchodami, przemowami czy bukietami. 
Może to dziwne, że Dniu Kobiet ma patronować niepozorna pani ze zdjęcia obok. Ani śladu wysublimowanej elegancji lub kokieterii. Jednak po przeczytaniu książki Joanny Olczak-Ronikier Korczak - próba biografii i kalendarium wydarzeń z życia pani Wilczyńskiej  nie mam wątpliwości, że wybór jest słuszny.
Kiedy czytałam o pani Stefie, uderzyła mnie data jej urodzenia: 26 maja 1886 roku. Czysty przypadek, że to był Dzień Matki, ale znamienny. Wilczyńska nie miała własnych dzieci, jednak tak naprawdę była matką setek wychowanków. Stella Eliasbergowa wspomina, że sieroty znalazły w niej kochającą matkę… Poturbowane przez los i złych ludzi maluchy stanowiły treść jej życia. Przy całej czci dla zasług Janusza Korczaka, warto pamiętać, że przez wiele lat to właśnie trzymająca się w cieniu Wilczyńska inicjowała wiele nowatorskich działań, zajmowała się buchalterią, codziennymi problemami podopiecznych i personelu. Była autorytetem, osobą sumienną, niezwykle pracowitą, oddaną dzieciom całym sercem. Łatwo byłoby ją zamknąć w spiżowym wizerunku posągowej świętej, ale ona taka wcale nie była. Miała poczucie humoru, które ujawnia się chociażby w listach z Palestyny. I Janusz Korczak, i Stefania Wilczyńska mieli silne charaktery, więc ich współpraca nie zawsze układała się idealnie. Dochodziło do spięć, pani Stefa kilkakrotnie rozważała emigrację do Palestyny. Mimo różnic jej lojalność i przywiązanie wobec Starego Doktora wzruszają do dziś. Trudno określić, gdzie zaczyna się Korczak, a gdzie kończy się Wilczyńska - wspomina Emanuel Ringelblum w „Kronikach getta warszawskiego”.
Joanna Olczak-Ronikier z dużym taktem i subtelnością porusza temat uczucia pani Stefy do Korczaka. Możemy dywagować nad tym, jak silne to było uczucie, czy poświęcenie dla sierot było w pewnej części wyrazem miłości dla Starego Doktora.
Liczą się fakty. Niezaprzeczalnym faktem jest, że pani Stefa nie próbowała się uratować z transportu śmierci, wsiadła z dziećmi do pociągu do Treblinki i podobnie jak Korczak pozostała z nimi aż do końca.
Ocalało bardzo mało zdjęć Stefanii Wilczyńskiej. Na prawie wszystkich jest częścią grupy, towarzyszy Korczakowi lub dzieciom. Warto spojrzeć na nią w oderwaniu od innych.
Zachęcam Was do lektury garstki publikacji poświęconych tej niezwykłej kobiecie. Nie tylko dziś.
Pani Stefa ma również stronę na Facebooku.
Stefania Wilczyńska
z małym Jarosławem Abramowem.

6 marca 2012

O sprawach zaszyfrowanych i nieodwracalnych (Maria Kuncewiczowa, "Przeźrocza")


Włochy to sen, który wraca do końca życia. Przeczytany kiedyś aforyzm Anny Achmatowej towarzyszył mi w czasie lektury „Przeźroczy”. Nie tylko dlatego, że książka Marii Kuncewiczowej poświęcona jest Włochom, ale również za sprawą jej kompozycji, która często sen przypomina.

Autorka nieustannie korzysta z umiejętności przenoszenia się w czasie i przestrzeni, którą mają tylko pisarze i marzyciele. Przed oczami czytelnika płynnie przesuwają się obrazy z różnych miejsc, odległe w czasie, pozornie ze sobą niezwiązane. Próżno dopatrywać się chronologii czy układu tematycznego. Wędrujemy szlakiem myśli autorki, kierowani impulsem, ulotnym wrażeniem, wspomnieniem czy senną wizją.

Główny nurt „Przeźroczy” to wspomnienia Kuncewiczowej z licznych pobytów we Włoszech, zwłaszcza w Rzymie. Znajdziemy tu zachwycające opisy przyrody czy architektury, ale pisarka nie ofiarowuje czytelnikowi literackiego bedekera, tylko refleksyjną książkę wspomnieniową. Oprócz idyllicznych widoczków i historycznych dywagacji jej uwagę zaprzątają też trudne tematy: zamach na Jana Pawła II, porwanie Aldo Moro, Czerwone Brygady, mafia, wrogość wobec imigrantów. Oprócz blasków autorka wplata w obraz również cienie i dzięki temu Italia wydaje się nie tylko bella, ale i prawdziwa.

Do opowieści o włoskich peregrynacjach, w których towarzyszył jej mąż, Kuncewiczowa dodaje wątki osobiste, przemyślenia i eseistyczne dywagacje. Jedne z ważniejszych tematów to śmierć i przemijanie. Kiedy powstawały „Przeźrocza”, pisarka miała już ponad osiemdziesiąt lat, więc obecność takich refleksji wydaje się naturalna, podobnie jak dojrzałość i dystans wobec opisywanych miejsc i ludzi. A skoro o ludziach mowa, mam nadzieję, że Wam też spodobają się portrety osób, które pisarka uwieczniła w „Przeźroczach”. Szczególnie udane wydają mi się wizerunki zakonnic, skondensowane i precyzyjne, a jednocześnie ciepłe. 

„Przeźrocza”, jak sam tytuł wskazuje, koncentrują się na obrazach. Kuncewiczowa jest mistrzynią barwnych, plastycznych opisów. Oto przykład, który wywoła uśmiech na twarzy chyba każdego bibliofila – tak wygląda dom zaprzyjaźnionego z Kuncewiczami profesora slawisty:
Zza obozowiska książek roztasowanych na podłodze już nie widać łóżeczka zapę­dzonego pod ścianę. Nie widać oparć ani poręczy foteli, nie widać blatów stołowych, nie widać obrazów. W trzech obszernych pokojach, a także w kuchni piętrzą się, obłażą ściany, opinają meble - tomy, zeszyty, bro­szury, księgi - nie wiadomo fauna czy flora, ekskre­menty miliona mózgów, pnącza z korzeniami w tysią­cach serc, koszmarny wylew, potop, katastrofa. [...]
W klozecie nareszcie wolna podłoga, człowiek stąpa odważnie. Na stołeczku obok muszli spoczywa Kusze­nie św. Antoniego. „Flaubert c'est moi” — zdaje się mówić slawista. [1]
Autorka „Leśnika” szczególnie wrażliwa jest na uroki przyrody, a zwłaszcza krzewów i drzew. Oto jeden z moich ulubionych opisów:
Magnolii wiosennych są trzy rodzaje: kwitnące biało i drobno, delikatne drzewka wyglądają jak oblepione przez motyle-bielinki. Inny gatunek: pnie i gałęzie grub­sze, kwiaty duże, koloru biskupich fioletów, ukształtowa­ne jak filiżanki. Wreszcie chuderlawe krzewy podobne do świeczników o wzniesionych ramionach, które zamiast świec ofiarowują niebu kielichy.
Przed magnolią — każda ma wokół siebie obszar won­nego powietrza, a u stóp trawnik — zatrzymuję się jak przed ołtarzem. Potem patrzę na forsycje bijące złotymi strugami. Japońskie wiśnie kwitną puchem i różowością. Inne japońszczyzny są krzewami o płaskich, karmino­wych ozdobach. Dzieje się też kwitnienie wysoko pod niebem: białe, różowe i liliowe obłoki wyrastają z gór.
[2]  
Jest w tych opisach zachwyt nad światem, a jednocześnie dojmujący smutek, że wkrótce przyjdzie się z nim pożegnać. Kiedy „Przeźrocza” po raz pierwszy ukazały się drukiem, Kuncewiczowa miała dziewięćdziesiąt lat.

Mimo poważnych tematów znajdziemy też  odblaski poczucia humoru pisarki. Na przykład anegdotę o tym, jak z przejęciem rozmawiała z taksówkarzem o tym, że Polak właśnie został papieżem. Interlokutor zachował zimną krew: „No to co? Od tego mięso potanieje?” [3]

Kuncewiczowa wypowiada się również na temat własnej twórczości. Między innymi odnosi się do zarzutu, że jej proza jest nadmiernie zmetaforyzowana i manieryczna: „A przecież niczym innym nie był ten mój metaforyzm, jak rozpaczliwą próbą dotarcia przez analogię do sensu spraw zaszyfrowanych i nieodwracalnych”[4] Trochę zaskoczył mnie obszerny cytat z „Dwóch księżyców”, w którym wietrzę odrobinę próżności.

Jeśli zechcecie sięgnąć po „Przeźrocza”, a namawiam do tego nie tylko miłośników Włoch, ważny jest wybór wydania. W pierwszych edycjach wielokrotnie interweniowała cenzura. W najnowszej, z 2010 roku, oznaczono miejsca, które kiedyś zakwestionowano, więc jest dodatkowy materiał do przemyśleń. Nie podoba mi się natomiast to, że wymyślony przez wydawcę podtytuł, zapewne w celach marketingowych,  góruje nad wersją autorki. 

________
[1] Maria Kuncewiczowa, Przeźrocza, Wydawnictwo Lubelskie, 1997, s. 21.
[2] Tamże, s. 61.
[3] Tamże, s. 101.
[4] Tamże, s. 146.
  
Moja ocena: 5
Maria Kuncewiczowa.
[Zdjęcie z książki] 

4 marca 2012

O gazeli na srebrnym łańcuszku, piciu cykuty i Ziemiańskiej. Maria Kuncewiczowa wspomina pisarzy z dawnych lat

Maria Kuncewiczowa
Zainteresowanie Marcem z Marią przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Do udziału w projekcie zgłosiły się trzydzieści dwie osoby i niektórzy uczestnicy czytają już drugą książkę Kuncewiczowej, choć miesiąc dopiero się zaczął!
Bardzo dziękuję, że zechcieliście mi towarzyszyć w odkrywaniu twórczości tej pisarki.
Dziś zapraszam do lektury kolejnego wywiadu z autorką Cudzoziemki

- Coroczne  powroty  do  Polski  po  długich  latach za granicą muszą chyba skłaniać do wspomnień i porównań. Jak wyglądają pisarze obecni w zestawieniu z kolegami Pani w dwudziestoleciu międzywojennym?
- O, tak. Tam gdzie tok życia jest przerywany, porównania nasuwają się same. Jeśli chodzi o mnie, trudno nawet powiedzieć, co jest przerwą, a co ciągłością. Nie mówię o sentymentach, mówię o czasie. W ostatnich  latach wiele  miesięcy   spędzam   w  Kazimierzu, mimo to waga obecności i nieobecności jeszcze się nie wyrównała. Ponieważ przyroda się nie zmieniła i dom cudownie przetrwał, a także przetrwali niektórzy ludzie, często ulegam złudzeniom, że nieobecności w ogóle nie było. Ale wystarczy wyjść na Rynek albo przeczytać gazetę i już wiem, że mnie tu długo nie było.
- ...Stąd potrzeba porównań. Ale czy w Kazimierzu ma Pani okazją do kontaktów ze  środowiskiem  literackim?
- Niech Pan sobie wyobrazi, że mam. Dzięki Domowi Prasy, który powstał tuż za żywopłotem naszego ogrodu. Dalszym miejscem spotkań bywa Dom Architekta,  kawiarnia  w  ogródku  p.  Tyszkiewiczowej,   no i w ogóle całe miasteczko, nałogowo odwiedzane przez wielu literatów. Poza tym wpadam czasem do Lublina, Warszawy  i Krakowa.
- I  jakie są Pani wrażenia?  Czy typ literata się zmienił?
- Typ  życia  się  zmienił.   Pisarze  byli  i  pozostali bardzo różni. Jedni lubią pić cykutę, inni czarną kawę, jeszcze  inni  czystą  wyborową.   Tyle  że  teraz   cykutę piją najczęściej nie filozofowie, tylko redaktorzy, i nie w zaciszu swoich samotni, tylko na kolegiach. Kawę, którą dawniej  pijało się drobnymi łyczkami na koszt własny w Ziemiańskiej, teraz się żłopie za darmo w gabinetach wydawców, którzy w ten sposób bratają się z   wieszczami   na   płaszczyźnie    antykapitalistycznej. Wreszcie   alkohole   wyborowe   dawniej   przysługiwały głównie Akademikom, obecnie służą głównie debiutantom; bo hasłem epoki jest: frontem do dziecka.
- Wspomniała  Pani   Ziemiańską.   Ten   lokal   przeszedł już do historii literatury. Czy często tam Pani bywała i kogo tam Pani spotykała?
- Nieczęsto, ale owszem, spotykałam,   a   przynajmniej z należnym respektem oglądałam idole warszawskich snobów intelektualnych w latach trzydziestych. Tuwim z tą jego zabójczą myszką na policzku... podobno to znamię przyprawiło go o jakiś kompleks. Trudno w to uwierzyć. Wątpię, żeby bez myszki   mógł   być piękniejszy, bo i tak był bardzo piękny. Tak właśnie wyobrażałam sobie perskiego poetę Hafiza i dziwiłam się, że Tuwim nie prowadza za sobą po Mazowieckiej gazeli na srebrnym łańcuszku.
- To zrobił za niego dopiero Zajączkowski, bodaj w  1957. „Gazele wybrane Hafiza”?  Czy tak? Chodzi o formę wiersza, nie o zwierzę?
- Chodzi o egzotyczne piękno. Rzadko się spotyka poetę, który wygląda na poetę. Tuwim wyglądał. Miał także najczystszą polską wymowę,  jaką kiedykolwiek słyszałam. Bez żadnych przydźwięków. Głos jak srebrna klinga.
- No i kto więcej?
- Mój Boże, jak pomyślę o tym nieustającym sympozjonie na górce w Ziemiańskiej, czyli na platformie schodów, gdzie był stół Skamandra między parterem a pierwszym piętrem... widzę więcej cieni niż ludzi. Lechoń zresztą już wtenczas rzadko tam bywał; zdradził starą poezję z młodą dyplomacją; został radcą kulturalnym w Ambasadzie w Paryżu.
Natomiast tubalny baryton Wierzyńskiego z soczystym lwowskim przyśpiewem słyszało się prawie co dzień. Kazio też był piękny, ale doskonale mógł uchodzić za aktora, rotmistrza po cywilnemu, lwa, milionera, następcę tronu... Tuwim mógł być tylko poetą.
- A z kobiet?
- Lilkę Pawlikowską widywało się rzadko. Mieszkała w Krakowie, później w Dęblinie ze swoim „Lotkiem” Jasnorzewskim. W Warszawie niechętnie zstępowała z wieżyczki Bristolu, gdzie papa-Kossak miał pracownię, a ona tapczan zasłany szalami i książkami. Jeżeli się zjawiała, siedziała z brzegu, jak gdyby na wylocie, otulona w jakieś powiewności albo futra, dowcipna „ścichapęk”, taka wielkooka sówka.
Nastroszony i posępny Boy rzeczywiście wyglądał na mędrca raczej, niż na autora „Słówek”. Przeważnie milczał, wzdychając od czasu do czasu „Boże, Boże”, co brzmiało „posze, posze” i wcale nie pasowało do agnostyka.
Brodaty słoń, Franio Fiszer, w wyświechtanym żakiecie ze świeżymi fiołkami w klapie, został chyba najbardziej opisany przez Czajkę, czyli Belę Gelbard, Muzę i Demona Ziemiańskiej, zwłaszcza przy filozofujących stolikach. [...] Ani Bela, ani Franio skromnością nie grzeszyli i ciągnęli za sobą, zwłaszcza geniusz dyletantyzmu i kibicerstwa Fiszer, chmary Begleiterów. Jeden z nich był bodaj dentystą i grał rolę Eckermanna przy Franiu — Goethem. W każdym razie spisywał jego paradoksy i aforyzmy.
Pamiętam, jak mnie Fiszer od razu rozgromił, kiedy mnie pierwszy raz przyuważył w Ziemiańskiej. „Pani podobno jesteś genialna — zagrzmiał. — Czy to prawda?” 
Najdziwniejsza para to był on i Leśmian. Fiszer — góra mięsa, zwieńczona źle ufarbowaną brodą, a przy nim maleńki, jasny stworek z cienkim noskiem — Leśmian. Leśmian nie tylko na poetę nie wyglądał, ale w ogóle na człowieka. Jakiś pomylony Ariel. Duszek, którego brzydotę uważało się za figiel, za jakiś wykręt, żeby uniknąć poetyckiego banału. Kamuflaż? Wyzwanie?
- Czy ktoś z tamtych bywalców jeszcze chodzi po Warszawie?
- Z  pewnością  chodzą.   Niedawno  odszedł  Anatol Stern. Ten odznaczał się urodą bez kamuflażu. Przede wszystkim był nieskazitelnie elegancki, nawet w sposobie mówienia. Dosyć to dziwiło u zbuntowanego futurysty.
Z tych, co zostali, najlepiej znam Antoniego Słonimskiego, ale nasza przyjaźń datuje się z czasów późniejszych, londyńskich.
Przetrwała też Irena Krzywicka. Ale, o ile wiem, zdradziła Antyczną dla paryskiej Cafe de Flore...
- Natomiast Pani pozostaje wierna ogródkowi pani Tyszkiewiczowej w Kazimierzu?
- Nie.  Ja nigdy się nie poczuwałam do wierności kawiarniom. Już prędzej — ogrodom bez kawy. W Warszawie przede wszystkim ciągnie   mnie   do   Łazienek, a w Kazimierzu do klematisów.
J. Rapacki, Wnętrze kawiarni Ziemiańska
Wywiad z Marią Kuncewiczową przeprowadził Władysław Minkiewicz. Rozmowa miała miejsce 4 stycznia 1970 roku.

Rozmowy z Marią Kuncewiczową, wybór, opracowanie i posłowie Helena Zaworska, Czytelnik, 1983, s. 96-99.