Maria Kuncewiczowa |
Zainteresowanie Marcem z Marią przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Do udziału w projekcie zgłosiły się trzydzieści dwie osoby i niektórzy uczestnicy czytają już drugą książkę Kuncewiczowej, choć miesiąc dopiero się zaczął!
Dziś zapraszam do lektury kolejnego wywiadu z autorką Cudzoziemki.
- Coroczne powroty do Polski po długich latach za granicą muszą chyba skłaniać do wspomnień i porównań. Jak wyglądają pisarze obecni w zestawieniu z kolegami Pani w dwudziestoleciu międzywojennym?
- O, tak. Tam gdzie tok życia jest przerywany, porównania nasuwają się same. Jeśli chodzi o mnie, trudno nawet powiedzieć, co jest przerwą, a co ciągłością. Nie mówię o sentymentach, mówię o czasie. W ostatnich latach wiele miesięcy spędzam w Kazimierzu, mimo to waga obecności i nieobecności jeszcze się nie wyrównała. Ponieważ przyroda się nie zmieniła i dom cudownie przetrwał, a także przetrwali niektórzy ludzie, często ulegam złudzeniom, że nieobecności w ogóle nie było. Ale wystarczy wyjść na Rynek albo przeczytać gazetę i już wiem, że mnie tu długo nie było.
- ...Stąd potrzeba porównań. Ale czy w Kazimierzu ma Pani okazją do kontaktów ze środowiskiem literackim?
- Niech Pan sobie wyobrazi, że mam. Dzięki Domowi Prasy, który powstał tuż za żywopłotem naszego ogrodu. Dalszym miejscem spotkań bywa Dom Architekta, kawiarnia w ogródku p. Tyszkiewiczowej, no i w ogóle całe miasteczko, nałogowo odwiedzane przez wielu literatów. Poza tym wpadam czasem do Lublina, Warszawy i Krakowa.
- I jakie są Pani wrażenia? Czy typ literata się zmienił?
- O, tak. Tam gdzie tok życia jest przerywany, porównania nasuwają się same. Jeśli chodzi o mnie, trudno nawet powiedzieć, co jest przerwą, a co ciągłością. Nie mówię o sentymentach, mówię o czasie. W ostatnich latach wiele miesięcy spędzam w Kazimierzu, mimo to waga obecności i nieobecności jeszcze się nie wyrównała. Ponieważ przyroda się nie zmieniła i dom cudownie przetrwał, a także przetrwali niektórzy ludzie, często ulegam złudzeniom, że nieobecności w ogóle nie było. Ale wystarczy wyjść na Rynek albo przeczytać gazetę i już wiem, że mnie tu długo nie było.
- ...Stąd potrzeba porównań. Ale czy w Kazimierzu ma Pani okazją do kontaktów ze środowiskiem literackim?
- Niech Pan sobie wyobrazi, że mam. Dzięki Domowi Prasy, który powstał tuż za żywopłotem naszego ogrodu. Dalszym miejscem spotkań bywa Dom Architekta, kawiarnia w ogródku p. Tyszkiewiczowej, no i w ogóle całe miasteczko, nałogowo odwiedzane przez wielu literatów. Poza tym wpadam czasem do Lublina, Warszawy i Krakowa.
- I jakie są Pani wrażenia? Czy typ literata się zmienił?
- Typ życia się zmienił. Pisarze byli i pozostali bardzo różni. Jedni lubią pić cykutę, inni czarną kawę, jeszcze inni czystą wyborową. Tyle że teraz cykutę piją najczęściej nie filozofowie, tylko redaktorzy, i nie w zaciszu swoich samotni, tylko na kolegiach. Kawę, którą dawniej pijało się drobnymi łyczkami na koszt własny w Ziemiańskiej, teraz się żłopie za darmo w gabinetach wydawców, którzy w ten sposób bratają się z wieszczami na płaszczyźnie antykapitalistycznej. Wreszcie alkohole wyborowe dawniej przysługiwały głównie Akademikom, obecnie służą głównie debiutantom; bo hasłem epoki jest: frontem do dziecka.
- Wspomniała Pani Ziemiańską. Ten lokal przeszedł już do historii literatury. Czy często tam Pani bywała i kogo tam Pani spotykała?
- Nieczęsto, ale owszem, spotykałam, a przynajmniej z należnym respektem oglądałam idole warszawskich snobów intelektualnych w latach trzydziestych. Tuwim z tą jego zabójczą myszką na policzku... podobno to znamię przyprawiło go o jakiś kompleks. Trudno w to uwierzyć. Wątpię, żeby bez myszki mógł być piękniejszy, bo i tak był bardzo piękny. Tak właśnie wyobrażałam sobie perskiego poetę Hafiza i dziwiłam się, że Tuwim nie prowadza za sobą po Mazowieckiej gazeli na srebrnym łańcuszku.
- To zrobił za niego dopiero Zajączkowski, bodaj w 1957. „Gazele wybrane Hafiza”? Czy tak? Chodzi o formę wiersza, nie o zwierzę?
- Chodzi o egzotyczne piękno. Rzadko się spotyka poetę, który wygląda na poetę. Tuwim wyglądał. Miał także najczystszą polską wymowę, jaką kiedykolwiek słyszałam. Bez żadnych przydźwięków. Głos jak srebrna klinga.
- No i kto więcej?
- Mój Boże, jak pomyślę o tym nieustającym sympozjonie na górce w Ziemiańskiej, czyli na platformie schodów, gdzie był stół Skamandra między parterem a pierwszym piętrem... widzę więcej cieni niż ludzi. Lechoń zresztą już wtenczas rzadko tam bywał; zdradził starą poezję z młodą dyplomacją; został radcą kulturalnym w Ambasadzie w Paryżu.
Natomiast tubalny baryton Wierzyńskiego z soczystym lwowskim przyśpiewem słyszało się prawie co dzień. Kazio też był piękny, ale doskonale mógł uchodzić za aktora, rotmistrza po cywilnemu, lwa, milionera, następcę tronu... Tuwim mógł być tylko poetą.
- A z kobiet?
- Lilkę Pawlikowską widywało się rzadko. Mieszkała w Krakowie, później w Dęblinie ze swoim „Lotkiem” Jasnorzewskim. W Warszawie niechętnie zstępowała z wieżyczki Bristolu, gdzie papa-Kossak miał pracownię, a ona tapczan zasłany szalami i książkami. Jeżeli się zjawiała, siedziała z brzegu, jak gdyby na wylocie, otulona w jakieś powiewności albo futra, dowcipna „ścichapęk”, taka wielkooka sówka.
Nastroszony i posępny Boy rzeczywiście wyglądał na mędrca raczej, niż na autora „Słówek”. Przeważnie milczał, wzdychając od czasu do czasu „Boże, Boże”, co brzmiało „posze, posze” i wcale nie pasowało do agnostyka.
Brodaty słoń, Franio Fiszer, w wyświechtanym żakiecie ze świeżymi fiołkami w klapie, został chyba najbardziej opisany przez Czajkę, czyli Belę Gelbard, Muzę i Demona Ziemiańskiej, zwłaszcza przy filozofujących stolikach. [...] Ani Bela, ani Franio skromnością nie grzeszyli i ciągnęli za sobą, zwłaszcza geniusz dyletantyzmu i kibicerstwa Fiszer, chmary Begleiterów. Jeden z nich był bodaj dentystą i grał rolę Eckermanna przy Franiu — Goethem. W każdym razie spisywał jego paradoksy i aforyzmy.
Pamiętam, jak mnie Fiszer od razu rozgromił, kiedy mnie pierwszy raz przyuważył w Ziemiańskiej. „Pani podobno jesteś genialna — zagrzmiał. — Czy to prawda?”
- Wspomniała Pani Ziemiańską. Ten lokal przeszedł już do historii literatury. Czy często tam Pani bywała i kogo tam Pani spotykała?
- Nieczęsto, ale owszem, spotykałam, a przynajmniej z należnym respektem oglądałam idole warszawskich snobów intelektualnych w latach trzydziestych. Tuwim z tą jego zabójczą myszką na policzku... podobno to znamię przyprawiło go o jakiś kompleks. Trudno w to uwierzyć. Wątpię, żeby bez myszki mógł być piękniejszy, bo i tak był bardzo piękny. Tak właśnie wyobrażałam sobie perskiego poetę Hafiza i dziwiłam się, że Tuwim nie prowadza za sobą po Mazowieckiej gazeli na srebrnym łańcuszku.
- To zrobił za niego dopiero Zajączkowski, bodaj w 1957. „Gazele wybrane Hafiza”? Czy tak? Chodzi o formę wiersza, nie o zwierzę?
- Chodzi o egzotyczne piękno. Rzadko się spotyka poetę, który wygląda na poetę. Tuwim wyglądał. Miał także najczystszą polską wymowę, jaką kiedykolwiek słyszałam. Bez żadnych przydźwięków. Głos jak srebrna klinga.
- No i kto więcej?
- Mój Boże, jak pomyślę o tym nieustającym sympozjonie na górce w Ziemiańskiej, czyli na platformie schodów, gdzie był stół Skamandra między parterem a pierwszym piętrem... widzę więcej cieni niż ludzi. Lechoń zresztą już wtenczas rzadko tam bywał; zdradził starą poezję z młodą dyplomacją; został radcą kulturalnym w Ambasadzie w Paryżu.
Natomiast tubalny baryton Wierzyńskiego z soczystym lwowskim przyśpiewem słyszało się prawie co dzień. Kazio też był piękny, ale doskonale mógł uchodzić za aktora, rotmistrza po cywilnemu, lwa, milionera, następcę tronu... Tuwim mógł być tylko poetą.
- A z kobiet?
- Lilkę Pawlikowską widywało się rzadko. Mieszkała w Krakowie, później w Dęblinie ze swoim „Lotkiem” Jasnorzewskim. W Warszawie niechętnie zstępowała z wieżyczki Bristolu, gdzie papa-Kossak miał pracownię, a ona tapczan zasłany szalami i książkami. Jeżeli się zjawiała, siedziała z brzegu, jak gdyby na wylocie, otulona w jakieś powiewności albo futra, dowcipna „ścichapęk”, taka wielkooka sówka.
Nastroszony i posępny Boy rzeczywiście wyglądał na mędrca raczej, niż na autora „Słówek”. Przeważnie milczał, wzdychając od czasu do czasu „Boże, Boże”, co brzmiało „posze, posze” i wcale nie pasowało do agnostyka.
Brodaty słoń, Franio Fiszer, w wyświechtanym żakiecie ze świeżymi fiołkami w klapie, został chyba najbardziej opisany przez Czajkę, czyli Belę Gelbard, Muzę i Demona Ziemiańskiej, zwłaszcza przy filozofujących stolikach. [...] Ani Bela, ani Franio skromnością nie grzeszyli i ciągnęli za sobą, zwłaszcza geniusz dyletantyzmu i kibicerstwa Fiszer, chmary Begleiterów. Jeden z nich był bodaj dentystą i grał rolę Eckermanna przy Franiu — Goethem. W każdym razie spisywał jego paradoksy i aforyzmy.
Pamiętam, jak mnie Fiszer od razu rozgromił, kiedy mnie pierwszy raz przyuważył w Ziemiańskiej. „Pani podobno jesteś genialna — zagrzmiał. — Czy to prawda?”
Najdziwniejsza para to był on i Leśmian. Fiszer — góra mięsa, zwieńczona źle ufarbowaną brodą, a przy nim maleńki, jasny stworek z cienkim noskiem — Leśmian. Leśmian nie tylko na poetę nie wyglądał, ale w ogóle na człowieka. Jakiś pomylony Ariel. Duszek, którego brzydotę uważało się za figiel, za jakiś wykręt, żeby uniknąć poetyckiego banału. Kamuflaż? Wyzwanie?
- Czy ktoś z tamtych bywalców jeszcze chodzi po Warszawie?
- Z pewnością chodzą. Niedawno odszedł Anatol Stern. Ten odznaczał się urodą bez kamuflażu. Przede wszystkim był nieskazitelnie elegancki, nawet w sposobie mówienia. Dosyć to dziwiło u zbuntowanego futurysty.
Z tych, co zostali, najlepiej znam Antoniego Słonimskiego, ale nasza przyjaźń datuje się z czasów późniejszych, londyńskich.
Przetrwała też Irena Krzywicka. Ale, o ile wiem, zdradziła Antyczną dla paryskiej Cafe de Flore...
- Natomiast Pani pozostaje wierna ogródkowi pani Tyszkiewiczowej w Kazimierzu?
- Nie. Ja nigdy się nie poczuwałam do wierności kawiarniom. Już prędzej — ogrodom bez kawy. W Warszawie przede wszystkim ciągnie mnie do Łazienek, a w Kazimierzu do klematisów.
- Czy ktoś z tamtych bywalców jeszcze chodzi po Warszawie?
- Z pewnością chodzą. Niedawno odszedł Anatol Stern. Ten odznaczał się urodą bez kamuflażu. Przede wszystkim był nieskazitelnie elegancki, nawet w sposobie mówienia. Dosyć to dziwiło u zbuntowanego futurysty.
Z tych, co zostali, najlepiej znam Antoniego Słonimskiego, ale nasza przyjaźń datuje się z czasów późniejszych, londyńskich.
Przetrwała też Irena Krzywicka. Ale, o ile wiem, zdradziła Antyczną dla paryskiej Cafe de Flore...
- Natomiast Pani pozostaje wierna ogródkowi pani Tyszkiewiczowej w Kazimierzu?
- Nie. Ja nigdy się nie poczuwałam do wierności kawiarniom. Już prędzej — ogrodom bez kawy. W Warszawie przede wszystkim ciągnie mnie do Łazienek, a w Kazimierzu do klematisów.
J. Rapacki, Wnętrze kawiarni Ziemiańska |
Wywiad z Marią Kuncewiczową przeprowadził Władysław Minkiewicz. Rozmowa miała miejsce 4 stycznia 1970 roku.
Rozmowy z Marią Kuncewiczową, wybór, opracowanie i posłowie Helena Zaworska, Czytelnik, 1983, s. 96-99.
Rozkoszne wspominki. Mnóstwo w nich ciepła i życzliwości, niemal nie do wiary, że nikomu żadnej łatki nie przypięła, żadnej złośliwej uwagi nie wygłosiła:)
OdpowiedzUsuńO Fiszerze jednak trochę kąśliwie: góra mięsa, zwieńczona źle ufarbowaną brodą. :)
UsuńPrzepadam za jej skojarzeniami i poczuciem humoru, a ciepło i życzliwość rzeczywiście promieniuje z prawie każdego słowa.
Oj tam, Fiszer by się nie obraził:P
UsuńMoże Fiszer trochę się naraził Kuncewiczowej pytaniem Czy to prawda? :)
UsuńNa pewno się nie obraził, z tego, co o nim czytałam wynika, że miał niezwykle poczucie humoru i dystans nie tylko wobec innych, ale też i wobec samego siebie.
W której części wspomnień Stachowicz szukać tych opisów Fiszera?
UsuńPonoć w "Królu węży i salamandrze". Nie tylko ze względu na Fiszera to może być niezła rzecz.
UsuńŚwietna wydaje się też książka Lotha, "Na rogu świata i nieskończoności. Wspomnienia o Franciszku Fiszerze".
Tutaj znalazłam sporo anegdot i mały spis książek.
Pierwszą nabędę po zastrzyku gotówki w połowie miesiąca. Druga - za droga :( Dzięki za tropy :)
UsuńMam obydwie i chętnie Ci je pożyczę, jak przeczytam. Co nastąpi - mam nadzieję - całkiem niedługo. :)
UsuńDrugą chętnie, bo zakup pierwszej to koszt mniejszy niż jej przesyłki w obie strony :) Zgadamy się :)
UsuńDobrze, dam Ci znać, jak przeczytam Lotha i będzie gotowy wyruszyć w podróż. :)
UsuńTo pokazuje, jaki miałaś dobry pomysł z tym wyzwaniem :-)
OdpowiedzUsuńDzięki, mam nadzieję, że do końca miesiąca wrażenia będą pozytywne. :)
UsuńCzytam i w głowę zachodzę - skąd u dawniejszych pisarzy taka erudycja? Ile tu dziedziczenia, a ile samokształcenia? Dziś mam wrażenie, że "pisać każdy może", ale który z tych pismaków określiłby natychmiast w rozmowie czyjś głos jako "srebrna klinga" na przykład? Uffff, czyta się jak z innego świata, bezpowrotnie minionego zresztą. I pięknego. :)
OdpowiedzUsuńMam dokładnie takie same wrażenia :)
UsuńJeśli kiedyś zdobędę wehikuł czasu, to jednym z pierwszych miejsc, w które wyruszę, będzie na pewno Ziemiańska z epoki, którą wspomina Kuncewiczowa w tej rozmowie. :) Chętnie zaproszę Was na przejażdżkę w czasie. :)
UsuńPrecyzyjny, dowcipny, obrazowy opis to na pewno jedna z największych zalet prozy Kuncewiczowej. Fragmenty o Tuwimie mnie zachwyciły, ale też między innymi uwaga o Lilce, "otulonej w powiewności i futra wielkookiej sówce". :)
Mnie zdziwił ten zachwyt myszką Tuwima, on się jej ponoć potwornie wstydził, zawsze do zdjęcia ustawiał się lepszym profilem. Widziałem tylko jedno zdjęcie, na którym można ją dostrzec, i to raczej wtedy, gdy się wie, że to nie jest plama na zniszczonej fotografii:)
UsuńTo prawda, musiał ją wstydliwie maskować, bo nie pamiętam żadnego zdjęcia, na którym byłaby widoczna.
UsuńWygląda na to, że nasza autorka była wielką admiratorką męskiej urody :) Dosyć bezlitosna, ale zabawna charakterystyka Leśmiana i Fiszera.
OdpowiedzUsuńKoniecznie muszę wypożyczyć "Rozmowy".
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska też się doczekała błyskotliwej, aczkolwiek króciutkiej charakterystyki, ale portrety panów faktycznie biją rekordy.:)
UsuńMam nadzieję, że uda Ci się zdobyć "Rozmowy". Jeśli nie, to chętnie Ci je pożyczę po zakończeniu Marca z Marią. :)
Miałam okazję odwiedzić Kuźnię smaku, to jest miejsce, w którym w latach trzydziestych mieściła się Ziemiańska. Trudno powiedzieć, ile zostało w niej atmosfery z dawnych tamtych lat. Muszę jednak napisać, że tak pięknego nakrycia stołu nie doświadczyłam nigdzie indziej. Przepiękna porcelana, delikatna, pastelowa, imbryczek z podgrzewaną herbatką, sztuce, serwetki, obrus wykrochmalony, kwiatuszki, świece. I nie była to żadna uroczystość. Ot herbatka i ciastko, za które zapłaciłam ... gentelmeni i damy o pieniądzach nie rozmawiają, ale było warto. Poza estetyką, były i wspaniały smak. Przepraszam, za ten komentarz nie literacki :)
OdpowiedzUsuńKomentarz jak najbardziej a propos, wręcz czytałaś w moich myślach, bo od chwili pierwszego przeczytania wywiadu zastanawiam nad tym, jak potoczyły się wojenne i powojenne losy Ziemiańskiej. Na pewno kiedyś nawiedzę opisaną przez ciebie Kuźnię. Już strona internetowa bardzo do tego zachęca. Można obejrzeć zdjęcia kultowej kawiarni i przestudiować smakowite menu. Rzeczywiście, dział deserów wyjątkowo działa na wyobraźnię. :) Dodaję do miejsc wartych odwiedzenia w Warszawie.
UsuńRewelacyjne są te anegdotki. Od razu rzuciłam się do google'a sprawdzić, jak wyglądał młody Tuwim i faktycznie był pięknym mężczyzną :)
OdpowiedzUsuńZrobiłam dokładnie to samo. :) Wydaje mi się, że rolę znamienia demonizował, a wręcz ta myszka mogla mu dodawać wdzięku i uroku.
Usuń