29 kwietnia 2013

"Wielki Gatsby" w nowej odsłonie


Na nowe tłumaczenie „Wielkiego Gatsby’ego” czekałam z radością i zniecierpliwieniem. Melduję, że już jest! Powieść można kupić w tej chwili chyba tylko w wydawnictwie, co też kilka dni temu uczyniłam, bezwstydnie usprawiedliwiając kolejny kompulsywny nabytek promocją z okazji Dnia Książki.

Zacznę od okładki, która bynajmniej nie rzuciła mnie na kolana:

…choć i tak wydaje się arcydziełem w porównaniu z nowym, "filmowym" wydaniem Rebisu: 
Dla porównania tutaj mały przegląd okładek zagranicznych.

Jeszcze za wcześnie na dogłębne analizy, więc pozwólcie, że podzielę się tylko garścią luźnych spostrzeżeń. Bardzo dobre wrażenie zrobiła na mnie nota Od tłumacza. Podoba mi się to, że Jacek Dehnel wypowiada się o pracy poprzedniczki z dużym szacunkiem. Okazuje się, że przekład Ariadny Demkowskiej-Bohdziewicz ma już pięćdziesiąt lat, co mnie zaskoczyło. Bardzo możliwe, że to moja osobista alergia na styl tej tłumaczki, ale nie zgadzam się z elegancką uwagą Dehnela, że „przekład Demkowskiej czyta się znakomicie, płynnie, z dużą przyjemnością”(s. 136). Mnie się tak nie czytało. 

Moim zdaniem tekst w nowej wersji brzmi naturalniej, płynniej, nie ma w nim ostrych kantów, o które czasem obijałam się w czasie lektury poprzedniego przekładu. Poza tym Dehnel zwraca uwagę na to, że w związku z ówczesną sytuacją polityczną Demkowska miała ograniczony dostęp do opracowań, a poza tym jej wersja tekstu jest trochę ugrzeczniona: tłumaczka nieco zmieniała fragmenty, które jej zdaniem mogły budzić kontrowersje. 

Przejdźmy do konkretów. Dla porównania tekst Fitzgeralda i dwa przekłady.

Francis Scott Fitzgerald
… One autumn night, five years before, they had been walking down the street when the leaves were falling, and they came to a place where there were no trees and the sidewalk was white with moonlight. They stopped here and turned toward each other. Now it was a cool night with that mysterious excitement in it which comes at the two changes of the year. The quiet lights in the houses were humming out into the darkness and there was a stir and bustle among the stars. Out of the corner of his eye Gatsby saw that the blocks of the sidewalk really formed a ladder and mounted to a secret place above the trees—he could climb to it, if he climbed alone, and once there he could suck on the pap of life, gulp down the incomparable milk of wonder.
Ariadna Demkowska-Bohdziewicz
Przed pięciu laty, pewnej nocy jesiennej, gdy opadły już liście, szli ulicą, aż doszli do miejsca, gdzie nie było już drzew, a chodnik lśnił biało od księżyca. Zatrzymali się i stanęli twarzą w twarz. Była to chłodna noc i było w niej owo dziwne, ta­jemnicze napięcie, jakie zjawia się na przełomie pór roku. Łagodne światła okien cichutko nuciły w ciemności, a gwieździste niebo tętniło życiem. Kątem oka Gatsby widział, jak płyty chodników tworzą w perspektywie drabinę sięgającą jakiegoś tajemnego miejsca ponad drzewami — mógłby się wspiąć po tej drabinie, gdyby był sam, i na jej szczycie wessać pokarm życia, wypić do dna nie­porównane soki cudowności. (s. 147)

Jacek Dehnel
...Pewnej jesiennej nocy, pięć lat temu, szli ulicą wśród opadających liści, aż doszli do miejsca, w którym nie było drzew, a chodnik bielał w księżycowym blasku. Stanęli tam i zwrócili się ku sobie. A noc była chłodna i pełna owej tajemnej ekscytacji, która zjawia się dwukrotnie każdego roku, w porze równonocy. Ciche światła domów nuciły w ciemności, a gwiazdy kręciły się i rzucały po niebie. Ką­tem oka Gatsby zauważył, że chodnikowe płyty tak naprawdę układają się w drabinę, która sięga do jakiegoś sekretnego miejsca ponad drzewami - mógłby się po niej wspiąć, gdyby piął się samotnie, a będąc w górze, mógłby się przyssać do sutka życia, spijać niezrównane mleko zachwytu. (s. 135)

I jeszcze fragment kulinarny, który posłużył jako wstęp do pamiętnej, burzliwej dyskusji u Ani (Czytanki Anki).

Francis Scott Fitzgerald
At least once a fortnight a corps of caterers came down with several hundred feet of canvas and enough colored lights to make a Christmas tree of Gatsby’s enormous garden. On buffet tables, garnished with glistening hors d’oeuvre, spiced baked hams crowded against salads of harlequin designs and pastry pigs and turkeys bewitched to a dark gold. In the main hall a bar with a real brass rail was set up, and stocked with gins and liquors and with cordials so long forgotten that most of his female guests were too young to know one from another.

Ariadna Demkowska-Bohdziewicz
Co najmniej raz na dwa tygodnie zjawiał się cały zastęp dekoratorów, aby z pomocą kilkuset metrów grubego płótna i odpowiedniej ilości kolorowych lampionów zmieniać ogromny ogród Gatsby'ego w drzewko Bożego Narodzenia. Na stołach, garnirowanych połyskującymi zakąskami, piętrzyły się pieczone z korzeniami szynki obok sałatek w pstrych kolorach i prosiąt w cieście, i indyków czarodziejskim sposobem zamienionych w ciemne złoto. W hallu ustawiano bar z poręczą z prawdziwego mosiądzu, wyposażony w dżiny, likiery i inne trunki od tak dawna zapomniane, że większość zaproszonych pań była zbyt młoda, aby je rozróżnić. (s. 54)

Jacek Dehnel
Przynajmniej raz na dwa tygodnie zjeżdżał oddział de­koratorów z paruset metrami płótna i barwnymi lampkami w ilości wystarczającej, by zmienić ogród Gatsby'ego w świąteczną choinkę. Na stołach bufetowych, ozdobio­nych połyskującymi przystawkami, pieczone szynki w ko­rzennych sosach tłoczyły się obok pstrokatych sałatek, kiełbasek w cieście oraz indyków zaklętych w ciemne złoto. W głównym holu ustawiano bar z prawdziwą mosiężną po­ręczą, zapełniając go dżinami i trunkami, i likierami zapo­mnianymi od tak dawna, że większość zapraszanych tam kobiet była zbyt młoda, żeby je rozróżnić. (s. 51)

Rzecz gustu, ale do mnie bardziej przemawia wersja Jacka Dehnela. Bardzo jestem ciekawa Waszych opinii.

Tymczasem miłośnikom powieści Fitzgeralda przypominam, że już 9 maja premiera długo oczekiwanego filmu w Cannes. Uwaga, wszystko wskazuje na to, że dzięki Katasi (Les Voyages) zapowiada się blogowa relacja na gorąco. Polscy widzowie będą mogli zobaczyć „Wielkiego Gatsby’ego” 17 maja. 

27 kwietnia 2013

Przez szambo do gwiazd (Terry Pratchett, „Spryciarz z Londynu”)


Przez szambo do gwiazd
Kiedy w zapowiedziach wydawniczych przeczytałam o „Spryciarzu z Londynu”, miałam przeczucie, że w końcu trafię na książkę Pratchetta, która zawojuje mnie całkowicie. Nota wydawcy naszpikowana była słowami-kluczami, które radośnie pobrzękiwały i wprowadziły mnie w nastrój euforii, dlatego natychmiast po premierze kupiłam tę powieść. Obietnice złożone przez wydawnictwo zostały w dużej części spełnione, ale moje oczekiwania nie do końca.

Przede wszystkim wbrew temu, co buńczucznie twierdzi na skrzydełku obwoluty Amanda Craig z The Times, ja nie pokochałam głównego bohatera powieści, Dodgera. Niestety nie jest w moim typie. Doceniam jego spryt i determinację, dzięki którym jak nasz Nikodem Dyzma zrobił błyskotliwą karierę. Z nicponia i złodziejaszka, spędzającego większość czasu w londyńskich kanałach na poszukiwaniu kosztowności wśród szlamu, ścieków i ekskrementów, przeistacza się na naszych oczach w szanowanego obywatela, którego przyjmuje na prywatnej audiencji sama królowa.

Podoba mi się to, że Dodger zręcznie pokonał przeciwności losu, których nie szczędził mu autor. Na przykład obserwujemy go kilkakrotnie w czasie walki wręcz i każda z nich kończy się tym, że nasz bohater profilaktycznie kopie leżącego przeciwnika. Naliczyłam trzy takie sceny. Wiem, że to były bardzo trudne czasy, ale według mnie Dodger nie zawsze wychodzi z twarzą, wbrew opinii wydawcy na okładce.

Obfitująca w sensacyjne przygody fabuła nie jest jedyną atrakcją. Najnowsza książka Pratchetta to również hołd złożony Dickensowi. Powieść ukazała się w ubiegłym roku i ładnie wpisała się w jubileuszowe obchody. „Spryciarz z Londynu” to pastisz dzieł autora „Klubu Pickwicka”. Ich miłośnicy znajdą sporo nawiązań i ukłonów w stronę Dickensa, który zresztą jest jednym z najważniejszych bohaterów powieści. Pan Karol wyróżnia się spostrzegawczością i przenikliwością: „znał życie i trudno było zasłonić przed nim swoje myśli flanelą miękkich słów”[1], a poza tym miał „bystry, ostry umysł, ostry jak brzytwa, jak wężowe kły”[2]. Jego walorów intelektualnych bynajmniej nie kwestionuję, ale w świetle różnych biograficznych ciekawostek zastanawiam się, czy prywatnie Dickens rzeczywiście był aż tak sympatyczną osobą, jak wynikałoby z książki Pratchetta?

W nitki fabuły „Spryciarza z Londynu” wplątani są inni znani ludzie na przykład Henry Mayhew (jemu autor zadedykował powieść), królowa Wiktoria, książę Albert, który spoglądał na Dodgera „jak człowiek, który właśnie znalazł dorsza w swojej piżamie”[3], Benjamin Disraeli, Angela Bourdett-Coutts, George Cayley, Charles Babbage, Robert Peel, a nawet Karol Marks w wieku młodzieńczym.

Czytelników, którzy cenią twórczość Pratchetta, nie zdziwi spory ładunek humoru, choć jak na mój gust mogłoby go być jeszcze więcej. W powieści dominują sensacje i tajemnice, nawet prawdziwe imiona głównych bohaterów poznajemy dopiero pod koniec lektury. Ciekawość czytelnika rozgrzewają do czerwoności zabawne tytuły rozdziałów w formie dowcipnych streszczeń, na modłę literatury dziewiętnastowiecznej, na przykład „Latarnik jest zaskoczony, staruszka znika, a Dodger o niczym nie wie, niczego nie słyszał i – naturalnie – w ogóle go nie było”.

Jak zapowiada tytuł, istotną rolę w powieści odgrywa Londyn. Chciałabym zobaczyć minę tych czytelników, którzy wiktoriańską Anglię kojarzą głównie z bibelotami i potpourri. Miasto odmalowane przez Pratchetta buzuje od głodu i nędzy, a w dodatku jest naprawdę niebezpieczne. W posłowiu autor podkreśla, że atmosfera "Gangów Nowego Jorku" to sielanka w porównaniu z tym, co w dziewiętnastym wieku działo się nad Tamizą. A nad tym wszystkim unosił się straszliwy fetor, z którym próbowano walczyć za pomocą lawendy. 

Pratchett wyjaśnia, że jednym z jego najważniejszych celów było obudzenie w czytelniku zainteresowania dziewiętnastym wiekiem. W moim przypadku misja została uwieńczona sukcesem, ale szczególnie trudna nie była, bo epoka wiktoriańska interesuje mnie od niepamiętnych czasów. „Spryciarz z Londynu” zdecydowanie zachęca do lektury książek Dickensa! Cieszę się, że kilka jego powieści w charakterystycznych płóciennych wdziankach koloru granatowego jeszcze przede mną. 

Nie zazdroszczę tłumaczowi – każdy jego ruch był na pewno uważnie obserwowany przez fanów Pratchetta, rozpieszczonych przez translatorski talent Piotra W. Cholewy. Wszystko wskazuje na to, że Maciej Szymański może spać spokojnie. Tradycyjnie nie podobała mi się tylko niekonsekwencja w tłumaczeniu imion i przydomków. W przypisie na stronie 12 tłumacz przekonywająco wyjaśnił, dlaczego zdecydował się nie przełożyć na polski „Dodgera”. Poważne potraktowanie czytelników zrobiło na mnie dobre wrażenie.

„Spryciarz z Londynu” został wydany bardzo starannie, na pierwszy rzut oka wręcz ekskluzywnie. Podobają mi się ilustracje Paula Kidby’ego, świetnie współgrające z dowcipnym tekstem. Uprzedzam jednak, że złote litery na grzbiecie książki ścierają się zdumiewająco łatwo, wystarczy potrzeć palcem. Cóż, może trafił mi się pechowy egzemplarz. Mam nadzieję, że wartość literacka dzieła okaże się trwalsza. Zdziwiło mnie również to, że w tytule zakończenia jest mowa o jakimś słowniczku, którego próżno szukać w polskim wydaniu. Zastanawia mnie też uwaga Pratchetta w posłowiu, że licząca 412 stron książka jest „bardzo krótka” [4].

Mimo wyraźnych wysiłków autora, żeby uatrakcyjnić „Spryciarza z Londynu”, powieść chwilami chwieje się w posadach. Prawdopodobieństwo kilku sytuacji oceniam jako wątpliwe, a udział paru autentycznych postaci w opisywanych wydarzeniach sprawia wrażenie dodatku na siłę. Portrety psychologiczne bohaterów wydały mi się dość płaskie. Jako żart literacki z wiktoriańskim tłem „Spryciarz z Londynu” spisał się na medal, choć szczerze mówiąc subtelniejsze "Nie licząc psa" Connie Willis podobało mi się bardziej. Jako powieść przygodowa budzi moje wątpliwości, co na pewno i tak nie zrazi miłośników Świata Dysku, choć tym razem jedynym ukłonem w stronę fanów literatury fantasy jest często wspominana bogini Cloacina, „dama szczurów”. Książka już trafiła na listy bestsellerów, a jej zakończenie wyraźnie zapowiada, że możemy spodziewać się ciągu dalszego.
___________
[1] Terry Pratchett, Spryciarz z Londynu, tłum. Maciej Szymański, Dom Wydawniczy Rebis, 2013, s. 15.
[2] Tamże, s. 48.
[3] Tamże, s. 397.
[4] Tamże, s. 411.
Moja ocena: 4
Terry Pratchett [Źródło]

25 kwietnia 2013

W strumieniu czasu (Alice Taylor, "Miasteczko"}

W strumieniu czasu
Nie pamiętam, ile miałam lat, kiedy obejrzałam w telewizji „Nasze miasto” Thorntona Wildera. Na pewno pojęcia takie jak „czas” i „przemijanie” były dla mnie wtedy czystą abstrakcją. Jednak rzewny nastrój tego przedstawienia pamiętam do dziś. Podobny  klimat odnalazłam w „Miasteczku” Alice Taylor. Bez wielkich słów autorka potrafiła odtworzyć świat, którego już nie ma. Nigdy wcześniej nie słyszałam o tej książce, dopiero ciekawa recenzja Eireann zachęciła mnie do natychmiastowych poszukiwań.

„Miasteczko” to pogodna, krzepiąca i pełna ciepła opowieść autobiograficzna, która rozpoczyna się w latach sześćdziesiątych, kiedy „stary świat wyślizgiwał się tylnymi drzwiami, a od frontu wkraczał nowy styl życia”[1]. Alice Taylor ocaliła od zapomnienia irlandzką prowincję, a zwłaszcza niewyróżniające się niczym malutkie Innishannon, które ma sporo uroku:
Kiedy rano otwieram oczy, mogę, nie podnosząc głowy z poduszki, zobaczyć starą wieżę na końcu miasteczka. Niekiedy stoi szara i zimna na tle ciemnego lasu, jak wartownik nad rzeką. Innym razem pokazuje się i znika w kłębach nadrzecznej mgły jak mlecznobiały duch, a tło lasu tworzy miękki szal wokół jej szyi. W letnie poranki wieża wita świt dumna i wyniosła. Latają nad nią kruki, kontrastując demoniczną czernią z bladą różowością porannego nieba.  [2]
Ładny krajobraz to nie wszystko. Autorce zapadli w pamięć przede wszystkim jowialni i życzliwi mieszkańcy. Charakteryzuje ich celnie, czasem z przymrużeniem oka, ale od razu widać, że po prostu lubi ludzi i nawet, kiedy pisze o ich słabostkach, zawsze robi to z uśmiechem i wyrozumiałością. Nawet lokalny ekshibicjonista w berecie został odmalowany jako nieszkodliwy dziwak.

Szczególnie podobał mi się pełen serdeczności szacunek, jakim w miasteczku otaczano ludzi starszych. To właśnie im Alice Taylor dedykowała swoją książkę. Cieszyli się dużą sympatią, byli źródłem życiowej mądrości i licznych anegdot. Nikt wstydliwie nie spychał ich na margines. Pod tym względem nie dorastamy mieszkańcom Innishannon do pięt. W ogóle relacje między mieszkańcami były bardzo bliskie. Kiedy zmarł wuj Jacky cała społeczność starała się pocieszyć ciotkę. Działo się to w sposób niewymuszony, naturalny. Dla każdego było oczywiste, że pogrążonej w bólu staruszce trzeba okazać życzliwość i ulżyć w cierpieniu.

„Miasteczko” nie tylko uwiecznia zmiany, jakie nastąpiły w krajobrazie Innishannon i mentalności jego mieszkańców. Jest to również kronika rodzinna. Alice poznajemy jako nastolatkę. Gdy rozstajemy się z nią pod koniec książki, jest już dojrzałą kobietą, żoną i matką, a w dodatku właścicielką pensjonatu. Towarzyszymy jej w codziennych troskach i radościach, przy narodzinach dzieci i śmierci bliskich.

Taylor z wdziękiem i bez patosu uwiecznia powszednie sprawy mieszkańców Innishannon. Dzięki sugestywnym opisom świat, który przeminął, został odmalowany tak, że wydaje się na wyciągnięcie ręki. Przeszłość jest naprawdę blisko. Tak naprawdę nawet nie musisz czytać książki, wystarczy potrzeć palcami mech na korze drzewa, „a poczujesz, że w tym spokojnym lesie weszłaś w strumień czasu”[3].

Jak zwykle bywa w takich wspomnieniach, obraz miasteczka wydaje się ciut wyidealizowany, ale u Taylor zabawne fragmenty i słoneczny uśmiech zwykle przywracają odpowiednie proporcje i wtedy lukier topnieje. Trochę rubaszne poczucie humoru i dystans autorki dobrze zrobiły tej opowieści. Najbardziej udane akcenty komiczne to przede wszystkim ekscentryczni goście pensjonatu, a zwłaszcza niezapomniana Penelopa Anna Carter Page.
 
Dzięki „Miasteczku” polubiłam Alice Taylor. Przede wszystkim za szczerość i bezpretensjonalność. Autorka kończy swoją opowieść wyznaniem: „Zakochałam się w Innishannon od pierwszego wejrzenia. Całe moje życie to nieprzerwany romans z tym niezwykłym miasteczkiem, o którym myślę teraz jak o moim miejscu na ziemi.”[4] Jej autobiografia świadczy o tym, że mimo upływającego czasu uczucie kwitnie, a w dodatku jest zaraźliwe.
_______________
[1] Alice Taylor, Miasteczko, tłum. Jolanta Kozłowska, Instytut Wydawniczy Pax, 1998, s. 7.
[2] Tamże, s. 175.
[3] Tamże, s. 176.
[4] Tamże, s. 178.
 
Moja ocena: 4+
Alice Taylor.  [Źródło]

16 kwietnia 2013

Pani kameleon (Margaret Atwood, "Pani wyrocznia")

Pani kameleon
Niech Was tylko nie zwiedzie apetyczna słodycz okładki. Wbrew pozorom to ciasteczko chwilami smakuje gorzko jak piołun, czasem bywa słone od łez, a poza tym jest trudne do zgryzienia. Mimo to połknęłam je błyskawicznie i marzę o dokładce, choć okazało się naprawdę pożywne. Minął już miesiąc, a często o nim myślę.

Wszystko zaczęło się od dyskusji w Klubie Czytelniczym Ani. Opowieść podręcznej okazała się dla mnie czytelniczym objawieniem. Nie tylko zresztą dla mnie. Liczba komentarzy (309) świadczy o tym, że rozmowa o książce była dynamiczna. Proza Margaret Atwood zachwyciła mnie tak bardzo, że postanowiłam dalej poznawać ją na własną rękę. Samotną wędrówkę rozpoczęłam w towarzystwie Pani wyroczni.

Również w tej powieści kanadyjska pisarka potrafiła stworzyć trudną do oddania słowami atmosferę napięcia, chwilami wprowadzającą w rozdygotanie. Bohaterka książki, Joan Foster, nie oszczędza nerwów czytelnika. Wiecznie ucieka przed innymi i przed samą sobą. Zmienia otoczenie, przyjaciół, kochanków, wygląd, wagę ciała, miejsce zamieszkania, imiona i nazwiska. Wyznaje: "Chciałam mieć więcej niż jedno życie"[1]. Wciąż nie dostrzega tego, że problemy są w niej, a nie obok. Wynikają przede wszystkim z chorych relacji z rodzicami. Kluczowa dla zrozumienia dziwnego postępowania Joan Foster wydaje mi się jej uwaga o matce, apodyktycznej, oschłej neurotyczce: "Tylko jedno mogłoby ją zadowolić: gdybym się zamieniła w kogoś zupełnie innego"[2].

O takich właśnie ciągłych transformacjach, skrupulatnym zacieraniu śladów starego życia i rozpoczynaniu nowego, mówi Pani wyrocznia. Joan to kolejna uciekinierka, której historię mogłaby spisać Alice Munro. Tym razem też okazuje się, że przeprowadzka w inne miejsce tak naprawdę nic nie daje: "Ta próba ucieczki nie miała najmniejszego sensu, wszystkich ich tu ze sobą przywlokłam; słyszałam ich głosy niby pomruk odległego, ale rozwścieczonego tłumu"[3].

Świetne są fragmenty o dzieciństwie Joan. Natomiast retrospekcje poświęcone jej licealnym latom wydały mi się trochę zbyt rozbudowane. Zdarzają się powtórzenia, na przykład wzmianki o tym, że nasza bohaterka jest powiernicą atrakcyjniejszych koleżanek i że dekorowała salę gimnastyczną na imprezy, w których sama nie uczestniczyła, pojawiają się dwukrotnie. W miarę lektury napięcie trochę spada, głównie za sprawą wspomnianych dłużyzn. Początek i końcówka powieści są wyśmienite, natomiast część środkowa chwilami przypomina nerwowe dreptanie w miejscu. Drażnił mnie też nadbagaż problematyki. Czego tutaj nie ma?! Polityka, religia, dojrzewanie, poszukiwanie tożsamości, feminizm, psychologia, zaburzenia łaknienia, przemoc w szkole, literatura, dysfunkcyjna rodzina, język angielski, Włochy. Na zdjęciu z okładki  owocowo-kremowe nadzienie rozsadza babeczkę z ciasta, podobnie jak w "Pani wyroczni" powieściowa forma nie do końca wytrzymuje napór tematów i wątków, grożąc rozbryźnięciem. Irytowały mnie też literówki, ale to już nie wina autorki.

Bohaterka i jej problemy trochę mnie zmęczyły, choć zostałam po prostu wchłonięta przez powieściowy świat i bardzo przeżywałam losy Joan. Pani wyrocznia kojarzy mi się bardziej z psychologicznym, a czasem wręcz psychiatrycznym studium przypadku, niż powieścią. Odnosiłam wrażenie, że na czas lektury zamieszkałam w mózgu bohaterki, co na dłuższą metę było nieco nużące. Wędrówka w głąb duszy Joan okazała się wyczerpująca, ale z drugiej strony nieczęsto trafia się tak wnikliwy, szczegółowy portret powieściowej bohaterki. Jestem pod wrażeniem.

W tej chwili wątki psychologiczne w Pani wyroczni nie są może już tak świeże i atrakcyjne jak w latach siedemdziesiątych (książkę wydano w 1976 roku), bo na przykład o bulimii można teraz poczytać nawet w czasopismach dla nastolatek. Nie zestarzały się natomiast fragmenty nasączone groteskowym komizmem. Szczególnie podobały mi się potraktowane prześmiewczo kwestie literackie. Joan jest pisarką, autorką historycznych powieści grozy, które Atwood umiejętnie i dowcipnie parodiuje - w treść książki wplecione są misternie wyimki z romansów pani Foster. Dzięki literackiej karierze bohaterki autorce udało się też przemycić karykaturalny obraz tak zwanego "przemysłu wydawniczego". Wystarczy tylko odpowiednia finansowa motywacja, a z każdej książki można zrobić bestseller, umiejętnie przedstawiając ją jako dzieło genialne i przekupując wpływowych recenzentów.

Jeszcze koniecznie muszę wspomnieć o polskim hrabim, który w powieści odgrywa dość istotną rolę. Paweł wywodzi się z herbowej arystokracji, na małym palcu nosi sygnet z mitycznym ptakiem. Emigrował z Polski, kiedy wkroczyły wojska radzieckie. Mieszka w Londynie, pracuje jako urzędnik w banku, a wolnych chwilach pisuje kiczowate powieści o miłostkach personelu medycznego, choć jego zdaniem język angielski i literatura piękna wykluczają się: "zostałem wygnany z własnego języka, a ten nadaje się tylko do robienia oszczędności. Nie ma w nim żadnej melodii, ten język nie śpiewa, on zawsze usiłuje coś sprzedać"[4]. Ekscentryczny neurastenik, a w dodatku zdeklarowany antysemita ("wszystkiemu są winni Żydzi"[5]), do powieści wprowadza specyficzny koloryt,  ale szczególnej chluby nam nie przynosi.

Nie da się ukryć, Pani wyrocznia udała się autorce trochę mniej niż Opowieść podręcznej, ale mimo wszystko upewniła mnie w przekonaniu, że Atwoodiadę czas zacząć. Widzę też, że na mojej czytelniczej mapie świata Kanada zaczyna wyglądać coraz bardziej intrygująco. Tymczasem z półki kokieteryjnie zerka na mnie już pięć kolejnych książek Margaret Atwood.  A najbardziej znacząco mruga Kocie oko.
__________
[1] Margaret Atwood, Pani wyrocznia, tłum. Zofia Uhrynowska-Hanasz, Zysk i S-ka, 1997, s. 144.
[2] Tamże, s. 52.
[3] Tamże, s. 318.
[4] Tamże, s. 150.
[5] Tamże, s. 162.

Moja ocena: 4+
Margaret Atwood. [Źródło]

12 kwietnia 2013

Przyjaciel kwiatu i księżyca (Juan Ramón Jiménez, Srebrzynek i ja)


Przyjaciel kwiatu i księżyca
Mylą się ci, którzy uważają, że literacka Nagroda Nobla jak magiczna różdżka otwiera drzwi do wiecznej sławy i nieustającej popularności. Pamięć czytelników bywa zawodna, a ich łaska na pstrym koniu jeździ. A czasem nawet na ośle.

Hiszpański pisarz Juan Ramón Jiménez to noblista z 1956 roku, o którym mało kto dziś pamięta. Cieszę się, że w końcu przeczytałam jego książkę „Srebrzynek i ja”. Jest to zbiór krótkich opowiadań o wędrownym poecie, jego osiołku i ich wędrówkach po Andaluzji. 

Polski przekład (świetny!) zawiera sto szesnaście tekstów, natomiast w oryginalnej wersji z 1917 roku jest ich sto trzydzieści osiem. Tłumacz nazywa je „poematami” i słusznie, bo są tak nasycone liryzmem i emocjami, że właściwie z prozą niewiele mają wspólnego. Baśniowy nastrój potęguje księżyc, który pojawia się często i pięknie harmonizuje z kolorem sierści Srebrzynka. Od pierwszych słów książki wiadomo, że mamy do czynienia z naprawdę wyjątkowym osiołkiem: 
Srebrzynek jest nieduży, kosmaty i miękki; tak pul­chniutki na zewnątrz, że zdaje się cały z waty, jak gdyby nie miał kości. Tylko błyszczące dżety jego oczu mają twardość chrabąszczy z czarnego kryształu.
Kiedy puszczam go wolno, odchodzi na łąkę i ciepłym swoim pyskiem — muskając je zaledwie — pieści kwiatki niebieskie, różowe i żółte. Przyzywam go łagodnie: Srebrzynku? — i zbliża się do mnie wesołym truchcikiem. [1] 
Czy można go nie polubić?

Właściciela osiołka ludzie nazywają „wariatem”. To tylko pozory. W przeciwieństwie do wyśmiewających się on potrafi dostrzec piękno w otaczającym nas świecie, a w rzeczach normalnych i codziennych zobaczyć magię. Sam nazywa się poetą i ma chyba sporo cech samego autora. Jest bardzo wrażliwy na uroki krajobrazu, zachwyca się kwitnącym migdałowcem, szkarłatem zachodu słońca, różami, upajającym zapachem irysów, ścieżkami białymi od rosy, kwietną błyskawicą żółtych mimoz. Przede wszystkim jednak czerpie radość z obserwowania osiołka i z wygłaszania do niego tyrad.
Okładka wydania hiszpańskiego. [Źródło]
Srebrzynek i poeta nie przeżywają ekscytujących przygód. Czytamy o dość prozaicznych wydarzeniach typu odkrycie pijawki w pyszczku osiołka, spotkanie z trzema staruszkami czy pomoc dziewczynce, której wózek utknął w błocie. Jednak dzięki bajecznie pięknemu językowi Jiméneza jest w tym wszystkim mnóstwo poezji. Niektóre epizody są komiczne, ale w opowieści nie brak też chwil wzruszających, zwłaszcza gdy mowa o przemijaniu lub śmierci. Podtytuł książki zdradza jej zakończenie. To jest Elegia andaluzyjska, dedykowana przyjacielowi, którego już nie ma:
Miły Srebrzynku kłusaczku, osiołku mój, który tylekroć nosiłeś moją duszę — tylko duszę! — po owych wklęsłych dróżkach pośród dzikich figowców, malw i powojów! Dla ciebie ta książka, która mówi o tobie, teraz, gdy już potrafisz ją zrozumieć.[2]
We fragmentach poświęconych śmierci osiołka, tęsknocie poety i nadziei, że taka przyjaźń nie może się tak po prostu skończyć, odnajdzie się każdy, kto kiedyś przeżywał śmierć bliskiego sercu zwierzątka.

W opowiastkach o Srebrzynku autor wyraża zachwyt nad przyrodą. Boleje nad okrucieństwem człowieka i jego pogardą wobec innych stworzeń. Nobilituje osła, który od wieków symbolizuje głupotę, upór i inne ludzkie przywary, podczas gdy tak naprawdę ma mnóstwo zalet, przede wszystkim w przeciwieństwie do ludzi nie jest bezmyślnie okrutny:
Czytam w pewnym słowniku: ASNOGRAFIA, s.f.: Mówi się tak, ironicznie, w znaczeniu: »opis osła«.
Biedny osioł! Taki dobry, taki szlachetny, taki dowcipny jak ty! Ironicznie... Dlaczego? Nawet nie zasługujesz na poważny opis, ty, którego opis na pewno stałby się baśnią wiosenną? To na człowieka, jeśli jest dobry, powinno się mówić »osioł«! To na osła, jeśli jest zły, powinno się mówić »człowiek«! Ironicznie... O tobie, tak myślącym, przyjacielu starca i dziecka, strumyka i motyla, słońca i psa. kwiatu i księżyca, cierpliwym i rozważnym, melancholijnym i życzliwym, Marku Aureliuszu łąk...
Relacje narratora i Srebrzynka opierają się na empatii i lojalności. Z oczywistych przyczyn ich rozmowa jest zawsze jednostronna: osiołek cierpliwie słucha monologów elokwentnego poety.

Zielony osioł, mal. Marc Chagall, 1911 r.
Uprzedzam, że czytelnikom bardziej zasadniczym opowieści Juana Ramóna Jiméneza mogą wydać się odrobinę naiwne i dziecinne.  Zalecam delektowanie się opowiastkami w niespiesznym tempie i w niewielkich porcjach. Pozornie infantylne tony mogą okazać się mylące: według mnie to nie jest tak naprawdę książka dla dzieci, choć okładki wydań hiszpańskich wyraźnie sugerują, że Srebrzynka czytują nawet przedszkolaki Być może wersję uatrakcyjnioną, bo obawiam się, że szczątkowa akcja i poetyckie opisy mogą nie przypaść do gustu maluchom.

Niniejszym wprowadzamy uroczego Srebrzynka do panteonu literatury asnograficznej, gdzie znajdzie się w zacnym towarzystwie Lucjusza, wierzchowca Sancho Pansy, osiołka, któremu w żłoby dano, Kłapouchego, Porfiriona i wielu innych niezapomnianych kłusaczków.
___________
[1] Juan Ramón Jiménez, Srebrzynek i ja, tłum. Janusz Strasburger, Instytut Wydawniczy Pax, 1979, s. 7.
[2] Tamże, s. 149.

Tutaj trzy rozdziały i krótka biografia autora.
Strona o J. R. Jimenezie w Centro Virtual Cervantes.
Moja ocena: 5
Juan Ramón Jiménez

9 kwietnia 2013

Internetowa Plaża Muszli - odcinek dwudziesty piąty

Mal. Alexander Averin. [Źródło]
To już dwudziesty piąty spacer po Internetowej Plaży Muszli. Biorąc pod uwagę dzisiejszą pogodę, zanosi się na chyży marszobieg, nie leniwą przechadzkę. :) Mimo to serdecznie Was zapraszam.
*
Dzięki uprzejmości Ani (Czytanki Anki), która przesłała mi link, mogę zaprosić Was do zapoznania się z przeglądem najbardziej koszmarnych polskich okładek. Jest ich aż 25. Uwaga! Tylko dla osób o silnych nerwach!
*
Odważnych autorów blogów i nie tylko zapraszam do zdiagnozowania swoich tekstów za pomocą tej oto  tajemniczej aplikacji
Za informację o intrygującym odkryciu bardzo dziękuję Zacofanemu w lekturze. Uprzedzam, że wyniki mogą być dość zaskakujące!
*
Bazyl znalazł bardzo sympatyczny filmik, z wdziękiem zachęcający do czytania. Do obejrzenia tutaj. Wielkie dzięki za podzielenie się linkiem.
*
Miłośników Lali Jacka Dehnela na pewno wzruszy i zainteresuje ta ciekawa kolekcja zdjęć, przedstawiających postaci z powieści. Fotografie pochodzą ze zbiorów rodzinnych.
*
Zastanawiam się, w jaki sposób wyrazić swój podziw dla Conrada i zachwyt  jego prozą. Pomyślałam, że ciekawym pomysłem na wiosnę byłoby sprawienie sobie takiego oto gustownego kapelusza z motywem marynistycznym:
[Źródło]
*
Skoro mowa o wiosennych kreacjach i dodatkach, może ktoś skusi się na szpilki bibliofilki? O, takie:
[Źródło]
Mam nadzieję, że wytrzymają przynajmniej jedną wyprawę do biblioteki osiedlowej.
Do kompletu przydałaby się jeszcze sukienka. Może taka?
[Źródło]
*
Z ogromną radością dowiedziałam się o kolejnym sukcesie polskiej ilustratorki, Iwony Chmielewskiej. Po raz kolejny jestem pod wrażeniem.
*
Drobna inspiracja dla osób, które samodzielnie wykonują książkowe zakładki, tym razem praktyczny zestaw dla miłośników horrorów:
[Źródło]
 *
Myślę, że nie tylko miłośnicy Marilyn Monroe z zainteresowaniem zapoznają się ze spisem posiadanych przez nią książek, który przeczytać można tu. Kilka tytułów to dla mnie spora niespodzianka.
*
Osoby uzależnione od książek często narzekają na brak miejsca. Wszystko jest kwestią dobrej organizacji. Nawet w kuchni można kreatywnie zagospodarować przestrzeń:

[Źródło]
Po jakimś czasie możecie dojść do wniosku, że właściwie meble nie są Wam potrzebne i konsekwencje będą takie:
[Źródło]
*
Tutaj możecie obejrzeć kolekcję kolekcję dość niezwykłych rzeźb Nino Orlandiego, oczywiście o tematyce książkowej.
*
Osoby często korzystające z karteczek samoprzylepnych, żeby zaznaczyć ulubione fragmenty, zdziwić może odkrycie, że tradycja ma korzenie w średniowieczu. Tutaj dowód. :)
*
Okazuje się, że przyjemne można sprytnie połączyć z pożytecznym. Już nie trzeba tracić czasu na wizyty w siłowni! Wystarczy przezornie zaopatrzyć się w coś takiego - i kondycja, i przyjemność z lektury gwarantowane:
[Źródło]
 * 
Po intensywnym wysiłku i spacerze należy nam się posiłek regeneracyjny, który mogę zaserwować dzięki uprzejmości Dabarai:

[Źródło]
Dziękuję za kolejną wyprawę. :)

6 kwietnia 2013

Nie do końca zauroczona (Colin Meloy, "Uroczysko")

Nie do końca zauroczona
Ostatnio wśród celebrytów zapanowała moda na pisanie już nie tylko książek kucharskich, ale również literatury dla dzieci. Na przykład w marcu The Guardian doniósł, że hollywoodzki gwiazdor Jim Carey planuje własnym sumptem opublikować metafizyczne (!) dziełko dla najmłodszych czytelników, którego bohaterem będzie fala o imieniu Roland. Z kolei u nas niedawno pojawiła się powieść Agnieszki Chylińskiej Zezia i Giler

Cóż, przyznam się, że dość nieufnie podchodzę do takich książek. Mam wątpliwości, ile w tym wszystkim sprytnego marketingu, a ile autentycznej pasji i pisarskiego talentu. Zastanawiam się, czy Angielskie różyczki Madonny pachniałyby tak samo upojnie i odniosłyby taki sam sukces, gdyby wydano je jako Angielskie różyczki M. L. V. Ciccone.

Zastanawiam się, skąd złudne założenie, że pisać dla dzieci może każdy. Nie oszukujmy się, Maksym Gorki miał rację: dla dzieci trzeba pisać tak jak dla dorosłych, tylko lepiej. Oczywiście nie wątpię, że są gwiazdy estrady, które potrafią zachwycić młodych czytelników. Jednak gdybym kilka tygodni temu buszując po księgarni skojarzyła Colina Meloya z zespołem The Decemberists, prawdopodobnie nie kupiłabym jego powieści Uroczysko. Nie skojarzyłam, kupiłam, przeczytałam. 

Pierwsze zdanie jeszcze w księgarni przygwoździło moją uwagę:
Jakim sposobem pięć kruków zdołało unieść niemowlę ważące dzie­więć kilogramów, tego Prudencja zupełnie nie mogła pojąć, lecz brak odpowiedzi na to pytanie był akurat dla dziewczynki najmniej­szym zmartwieniem.[1]
Scena porwania Maksia została odmalowana sugestywnie i zrobiła na mnie tak duże wrażenie, że przez kilka dni z mieszanymi uczuciami mijałam osiedlowe kawki. Dobrze, że nie ma u nas kruków, choć przypuszczalnie i tak moje obawy są płonne, bo ważę znacznie więcej niż dziewięć kilogramów.
Ilustracja z książki.
Prudencja McKeel, czyli Dunia (w oryginale Prue), to główna bohaterka Uroczyska. Na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się absolutnie niczym. Jest najzwyklejszą w świecie szóstoklasistką z małego miasteczka w stanie Oregon. Nietrudno zgadnąć, że dziewczynka wyruszy na poszukiwanie porwanego brata, narażając się na niebezpieczeństwa i przeżywając liczne przygody. Przy okazji odkryje też pewną rodzinną tajemnicę. W wyprawie towarzyszy jej trochę irytujący kolega z klasy, Kurt (w wersji anglojęzycznej Curtis). Baśniowość tej historii przenika się z codziennością. Jak na powieść fantasy przystało, znienacka okazuje się, że nasza rzeczywistość nie jest tą jedyną.

Akcja Uroczyska obfituje w dramatyczne zapętlenia, ale mimo to często wywołuje uśmiech. Jednak bez histerycznych prób rozweselania za wszelką cenę, co niestety czasem zdarza się w książkach dla dzieci. Wymyślony przez Colina Meloya fantastyczny świat jest zaskakujący i detalicznie rozbudowany. Trochę szkoda, że autor bardziej nie zaufał sile swojej wyobraźni, bo mniej lub bardziej świadome wpływy „Królowej Śniegu”, serii o Narnii i twórczości Tolkiena chwilami wydawały mi się zbyt wyraźne. Z przykrością dodam, że w przeciwieństwie do wymienionych utworów Uroczysko nie wywołuje aż tak silnych emocji. Rzecz jasna kibicowałam Prudencji w jej ryzykownej misji, ale w przeciwieństwie do Flawii de Luce z powieści Alana Bradleya Dunia nie stała się dla mnie kimś bliskim. Myślę, że zwyczajność i przeciętność bohaterki to był świadomy wybór autora, ale niestety skończyło się na chłodnej nijakości.

Przygody odgrywają ważną rolę, ale to nie wszystko. Wyraźne jest też przesłanie ekologiczne powieści, poza tym Meloy demaskuje mechanizmy państwa totalitarnego. Podobało mi się to, że autor nie unika dylematów i zmusza bohaterów do podejmowania trudnych decyzji. I jeszcze jedna ważna zaleta, nieczęsto spotykana w literaturze dziecięcej: bohaterowie negatywni nie są źli tak po prostu.Na przykład poznajemy źródło i przyczyny okrucieństwa regentki Aleksandry.

Przy pierwszych rozdziałach trudno się oderwać od lektury, akcja toczy się błyskawicznie, a nasz niepokój o Dunię, Kurta i Maksia rośnie. Niestety, mniej więcej od sceny podróży Duni z orłem napięcie spada lotem koszącym i pojawiają się fragmenty, które tak naprawdę nic nie wnoszą. Spokojnie można by się obejść chociażby bez wizyty w restauracji czy rozmowy z Iris. Na szczęście na ostatnich stronach akcja znowu nabiera tempa.
Ilustracja z książki.
Polskiej tłumaczce udało się przełożyć dialogi tak, że brzmią bardzo naturalnie ale drażniło mnie powtarzające się kilkakrotnie „łał”. Dlaczego nie swojskie „ojej”? Poza tym w tekście zdarzają się słowa, które mogą sprawić kłopot dzieciom z pierwszej czy drugiej klasy szkoły podstawowej (Uroczysko jest polecane dla czytelników od lat ośmiu): „Co masz dziś na wokandzie?” (s. 3) „hektycznie błogi” (s. 26) „ruch separatystyczny” (s. 180), „zniknięcie twojego brata było zaledwie katalizatorem długiego ciągu wypadków” (s. 478). Nie sądzę, żeby zawiniła tłumaczka. Recenzenci anglojęzyczni też podkreślają, że Colin Meloy ustawił językową poprzeczkę ciut za wysoko, biorąc pod uwagę wiek głównych adresatów Uroczyska. Myślę, że przesadził też trochę z objętością. 541 stron może okazać się sporym wyzwaniem dla młodszych czytelników.

Rodzice, dla których priorytetem przy wyborze lektur i filmów dla progenitury jest całkowity brak przemocy, powinni zdyskwalifikować Uroczysko w przedbiegach, bo sporadycznie zdarzają się sceny brutalne, na przykład w opisie bitwy. Poza tym w powieści bardzo ważną rolę odgrywa wątek rytualnego mordu na niemowlęciu. Oto mała próbka:
Kiedy nadejdzie jesienne zrównanie dnia z nocą, a zostały do niego jeszcze trzy dni, na Pradawnym Kamieniu Przodków złożyć należy ciało drugiego dziecka. Na dźwięk mego zaklęcia roślinne pędy wypiją krew niemowlęcia i pożywią się ludzkim mięsem. Zyskają wtedy potężną moc. Ludzka krew będzie krążyć w ich członkach, lecz one staną się posłusznym narzędziem, całkowicie poddanym moim rozkazom.[2]
Wiem, że w porównaniu z agresją w niektórych grach komputerowych i kreskówkach to pestka, ale mimo wszystko nie bardzo rozumiem sens epatowania takimi wizjami ośmiolatków. Poza tym rodzice powinni być przygotowani jeszcze na to, że niektóre fragmenty mogą wywołać lawinę dociekliwych pytań pozaliterackich, jak na przykład biesiadna pieśń żołnierzy:
A jak ujrzałem dziewczę me,

Jak z innym obściskuje się,

Wrzuciłem dziewkę w studni toń,

Niech stamtąd wyje sobie doń!

Więc szczura łap, koleżko moi.

Ugotuj go, wysysaj łój![3]
Fragment może sprowokować do interesującej dyskusji na dość nieprzewidywalne tematy.

Jonathan Safran Foer, którego opinię przytacza wydawca amerykański, podkreśla, że Uroczysko jest nie tylko piękną lekturą, ale również wspaniałym dziełem sztuki. Wartości literackie tej książki dla mnie nie są aż takie oczywiste, ale szata graficzna naprawdę robi wrażenie. Autorką zachwycających, oryginalnych ilustracji jest Carson Ellis, prywatnie żona Colina Meloya. szkoda, że kolorowych obrazków jest tylko sześć. Powieść wydano pięknie i starannie również w Polsce, co częściowo usprawiedliwia boleśnie słoną cenę (na okładce 49,99 zł).

Podtytuł „Kronik Lasu księga pierwsza” wyraźnie sugeruje, że to dopiero początek cyklu. W Stanach Zjednoczonych wydano już tom drugi, Under Wildwood. Seria książek o sprytnej Duni McKeel doczekała się już własnej strony internetowej.
____
[1] Colin Meloy, Uroczysko, il. Carson Ellis, tłum. Bogumiła Kaniewska, Wilga, 2012, s. 1.
[2] Tamże, s. 210-211
[3] Tamże, s. 200.

Moja ocena: 4
Colin Meloy z zespołem The Decemberists.

2 kwietnia 2013

Czekając na Wnuczkę do orzechów

Mam nadzieję, że wszyscy miłośnicy literatury dla młodszych czytelników radośnie uczcili dziś Światowy Dzień Książki dla Dzieci.
Korzystając z okazji, dzielę się odkryciem sprzed kilku dni. Otóż Wnuczka do orzechów Małgorzaty Musierowicz nabiera coraz bardziej realnych kształtów. 15 marca opublikowano projekt okładki. Wygląda tak:
[Źródło]
... i trochę zacieśnia grono postaci podejrzanych o to, że będą główną bohaterką. :)
Praca nad powieścią podobno rozpoczęła się w listopadzie, a plan wydarzeń wyklarował się w czasie grabienia liści.
Tutaj znalazłam wyznanie autorki, które ucieszy czytelników zaniepokojonych lekko elegijnymi tonami w McDusi:
Grono gimnazjalne na spotkaniu wymusiło na mnie obietnicę, że już nikogo do końca Jeżycjady nie uśmiercę. No, obiecałam. A obietnic dotrzymuję.
W jednej z księgarni internetowych podano informację, że powieść trafi do sprzedaży jeszcze w kwietniu, ale wydaje mi się to nieprawdopodobne. Na stronie wydawnictwa enigmatyczna adnotacja "Już wkrótce". A Małgorzata Musierowicz na swojej stronie apeluje: tylko nie pytajcie mnie, kiedy będzie. Będzie, kiedy BĘDZIE! 
Oby jak najszybciej.