28 lutego 2010

Suomi, czyli Dolina Muminków w marcu

Niestety, nie odkryłam nieopublikowanego rękopisu Tove Jansson.
Nie chodzi też o sequel opowieści o muminkach.
Chodzi o podróż do Finlandii, którą rozpoczynam jutro. Nie będzie mnie przez tydzień, wracam w piątek wieczorem.
Podróż nie będzie wędrówką szlakiem literatury fińskiej (o której nawiasem mówiąc, wiem bardzo niewiele, choć bardzo mnie fascynuje). Tu znalazłam informacje o pozycjach bardziej współczesnych.
Gimnazjum, w którym pracuję, zaangażowane jest w program Comenius. Mam przyjemność być jego koordynatorem. Wraz z uczniami jedziemy na spotkanie do Helsinek, które organizuje nasza partnerska szkoła.
Osoby zainteresowane Skandynawią odsyłam do lektury jednego z moich najulubieńszych blogów - Szwedzkich reminiscencji Sygrydy Dumnej.
Jeśli ktoś miałby ochotę polecić mi warte przeczytania książki fińskich autorów, będę wdzięczna. Postaram się przeczytać po powrocie.
W trakcie pobytu nie będę mieć dostępu do internetu, na czytanie też się nie zanosi. Stąd cisza, która będzie tu panować przez kilka dni.
Do zobaczenia wkrótce.

P.S.
Dziś o 22.25 na TVN-ie film o Wisławie Szymborskiej, "Chwilami życie bywa znośne", który bardzo, bardzo chciałam zobaczyć. Zaczyna się późno, trwa 105 minut, a muszę wstać jutro o 5 rano. Jeśli ktoś zechciałby obejrzeć i napisać mi kilka słów o swoich wrażeniach, byłoby mi bardzo miło. Z góry dziękuję.

27 lutego 2010

Mary Ann Shaffer, Annie Barrows, "Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek"


Strona Guernsey

Nie pamiętam, kiedy ostatnio napisałam prawdziwy, długi list. Nasze czasy nie sprzyjają rozwojowi sztuki epistolarnej. Wybór papeterii, pisanie, wyprawa na pocztę – to nie brzmi zachęcająco, skoro możemy wysłać wiadomość elektroniczną w kilka sekund. Niestety, maile nie pachną, nie można ich związać satynową wstążeczką i trzymać pod poduszką. Teraz niewyobrażalne wydaje się nam oczekiwanie na wytęskniony list przez kilka tygodni, co czyniło z niego wyjątkowy skarb.

Tymczasem powieść „Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek” Mary Ann Shaffer i Annie Barrows zbudowana jest właśnie z listów. Mają różnych adresatów i nadawców. Długość, styl i forma tych tekstów też są urozmaicone.

Niedawno skończyła się wojna. Trzydziestodwuletnia Juliet Ashton niedawno wydała książkę. Jest to zbiór felietonów, które w czasie wojny publikowała w „Spectatorze” pod pseudonimem Izzy Bickerstaff. Wcześniej napisała biografię Anny Brontë. Nie ma złudzeń, to nie był wydawniczy hit.

Pisarka poszukuje inspiracji do kolejnej książki. Któregoś dnia otrzymuje list od ekscentrycznego nieznajomego z wyspy Guernsey, który kupił należącą do niej kiedyś książkę. W ten oto sposób dowiaduje się o istnieniu Stowarzyszenia Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek. Jest to początek serii brzemiennych w skutki wydarzeń.

Powieść przedstawia terapeutyczny aspekt literatury, która pozwala nam przetrwać najtrudniejsze chwile. Przesłanie tej książki w sposób symbolizuje tytułowy placek z obierek: jeśli życie ofiarowuje Ci bure odpadki, uśmiechnij się, upiecz z nich ciasto i zaproś grupę przyjaciół.

Ta ciepła, zabawna, napisana z wdziękiem książka uszczęśliwi miłośników literatury, zwłaszcza angielskiej, a również książek o książkach. Miło jest czytać o ludziach zbzikowanych na punkcie czytania. Dziwactwa te znamy z autopsji. Juliet to klasyczny przykład bibliomaniaczki, która chcąc uratować bibliotekę w czasie bombardowania, o mały włos nie straciła życia. Bezceremonialne potraktowanie należących do niej książek przez narzeczonego staje się powodem zerwania zaręczyn. Literatura nieustannie wpływa na życie bohaterów tej powieści.

Mimo dużej sympatii, jaką wzbudza, postać Juliet, to nie jest wybitny portret psychologiczny. Biorąc pod uwagę jej wiek, bagaż doświadczeń i okoliczności czasem dziwi i irytuje fakt, że jest infantylna trzpiotką. Członkowie towarzystwa też wydają mi się nieco dziecinni, wyidealizowani do granic możliwości, ich słodycz zaś nadmierna i chwilami drażniąca. Doskwiera brak indywidualizacji bohaterów, pomimo rzadko spotykanych imion niekiedy trudno ich rozróżnić. Guernsey jawi się nam jako utopijno-sielankowa kraina, w której wszyscy goście witani są z otwartymi ramionami.

Ważnym doświadczeniem, które rzuciło dramatyczny cień na życie wszystkich postaci była wojna. Pomimo zapewnień, że autorki gruntownie przygotowały się merytorycznie do pracy, nie odnosiłam wrażenia, że to jest wiedza historyczna z pierwszej ręki. Fragmenty o obozie koncentracyjnym kojarzyły mi się raczej z pogadankami historycznymi dla uczniów szkoły podstawowej. Jako przykład, że nie jest to wiedza erudycyjna, może posłużyć fakt, iż w książce pojawia się wzmianka o szesnastoletnim polskim chłopcu, który nazywa się… Lud Jaruzki. Zupełnie inaczej odebrałam fragmenty poświęcone okupacji wyspy Guernsey. Daje się zauważyć, że materiały były obszerne i zostały emocjonalnie przetrawione przez autorki.

Pisarki zrobiły dla nieznanej wysepki to, co wcześniej uczynił Szekspir dla Werony, Frances Mayes dla Toskanii, Peter Mayle dla Prowansji. Lista miejsc, do których wciąż zmierzają pielgrzymki oczarowanych czytelników, jest długa. Polecana przez wydawcę brytyjskiego* strona internetowa potwierdza, że Guernsey jest rzeczywiście zjawiskowo piękną wyspą. To cudowne, że przed nami jest jeszcze tyle miejsc do odkrycia, pozornie zwyczajnych, szarych i nieciekawych.

Pomimo moich zastrzeżeń wróżę tej pogodnej powieści popularność. Szkoda, że Mary Ann Shaffer i Annie Barrows, prywatnie ciocia i siostrzenica, nie opublikują już razem żadnej książki. Mary Ann Shaffer zmarła w lutym 2008 roku.

---
* Mary Ann Shaffer, Annie Barrows, „The Guernsey Literary and Potato Peel Pie Society”, wyd. Bloomsbury, London 2009.

Moja ocena: 4

P.S.
Ucieszyła mnie wiadomość o tym, że powieść Mary Ann Shaffer i Annie Barrows doczekała się polskiej edycji.
Dużo czytałam o tej powieści na angielskojęzycznych blogach o tematyce literackiej. Wiele osób uznało ją za książkę ubiegłego roku.
Zaznaczam, że przeczytałam ją w oryginale i nie wiem, jak tłumaczka poradziła sobie z przekładem żartobliwego stylu autorek. Będę wdzięczna za Wasze opinie.
Wyspa Guernsey
...i filmik przybliżający książkę:


26 lutego 2010

Mój pierwszy stos, czyli shopaholic and books

Wysoce nieSTOSowne zachowanie!
To miała być niewinna wyprawa do księgarni. Po jedną książkę
Jak widać, przerodziła się w niekontrolowaną zakupową orgię. To żałosne wydarzenie miało miejsce w księgarni Matras, w której oferowano dziś zniżkę 20 procent. "Świętokradcy" zostali nabyci w Empiku.
Zanim prześlecie mi adres znajomego specjalisty od uzależnień, proszę, zerknijcie na moje łupy :)

  • Książki Domosławskiego nie trzeba przedstawiać. Pani w księgarni wyciągnęła ją dla mnie z pudełka. Świeżą i pachnącą :) Wiem, jestem złaknioną skandalu hieną, ale nie mogłam się powstrzymać.
  • Zupełnie nie znam "Zupełnie nowego życia", ale zaciekawił mnie blurb na okładce. Zresztą pani, która ma na drugie imię Eyre po prostu nie może źle pisać :)
  • "Maja" - kolejna powieściowa wyprawa do Indii z Wydawnictwem Akademickim Dialog.
  • O "Świętokradcach" przeczytałam dziś w Dzienniku Literackim. Niebacznie obejrzałam też trailera. Wynik widoczny powyżej.
  • "Jezioro niebiańskie" było przecenione. Seria "Galeria" Muzy rzadko rozczarowuje, więc się skusiłam, tym bardziej, że akcja rozgrywa się w Tajwanie i Chinach.
  • "Dziewczęta z Szanghaju" - kolejne spotkanie z twórczością Lisy See.
  • "Fruwająca dusza" zaciekawiła mnie po lekturze kilku entuzjastycznych recenzji.
  • Po kiepskim, kiczowatym "Tysiącu dni w Wenecji" i o wiele bardziej udanym "Tysiącu dni w Toskanii" przyszła pora na trzeci tysiąc :)
  • O mały włos nie zemdlałam na widok "33 mgnień szczęścia"! Poluję na tę książkę od dawna. W mojej przechowalni w Merlinie pokryły ją pajęczyny i kurz :) Tymczasem dziś nabyłam ją też w ramach jakiejś przeceny za 5 zł 17 gr.
  • O "Alicji w krainie rzeczywistości" dużo czytałam na anglojęzycznych blogach książkowych i to były bardzo zachęcające opinie.
  • Druga część cyklu "Gone".
Kubatura naszego mieszkania kurczy się w zastraszającym tempie...

24 lutego 2010

Marsha Mehran, "Zupa z granatów"


Chrupiąc słoniowe uszy w Ballinacroagh

Zaniepokojonych ekologów pragnę czym prędzej uspokoić, iż wzmiankowany w tytule przysmak to deser całkowicie bezmięsny. Nieufnych odsyłam do przepisu [1].

"Zupa z granatów" pochodzącej z Iranu Marshy Mehran jest przekonującym dowodem na to, że między czytelnikiem a książką wytwarza się nieuchwytna i irracjonalna więź/magia/chemia (niepotrzebne skreślić w zależności od światopoglądu). Otóż obiektywnie rozpatrując informacje, jakie uzyskałam na temat tej powieści przed jej lekturą, byłam pewna, że to jest książka dla mnie. Co więcej, ja też dostrzegam w niej zalety zauważone przez recenzentów. Jednak w moim przypadku iskrzenie nie wystąpiło. Niczym w aranżowanym małżeństwie z licznym udziałem sympatycznych swatek, teoretycznie wszystko jest w porządku, ale tak naprawdę brakuje tego, co najważniejsze.

Warstwa powieści, która spodobała mi się najbardziej, to świat orientalnych zapachów i smaków. Autorka potrafiła odmalować go w sposób bezbłędny, dosłownie paraliżując zmysły czytelnika cudownymi doznaniami. Ukoronowaniem są przepisy. Dobrze, że wymagają niełatwych do zdobycia, egzotycznych składników, gdyż wydawca musiałby fundować każdemu czytelnikowi turnus wczasów odchudzających. Podoba mi się artyzm, z jakim pisarka wkomponowała w literackie tworzywo symboliczny motyw owocu granatu. Bardzo odpowiada mi też wysmakowana strona graficzna książki.

Teraz kilka słów o tym, co przeszkadzało mi w czasie lektury. Przede wszystkim duch "Czekolady" Joanne Harris, którą znam tylko w uroczej wersji filmowej. Co ciekawe, to powinowactwo wyczuli też inni recenzenci. Nie zarzucam Marshy Mehran plagiatu, jedynie dzielę się natrętnymi skojarzeniami. Tajemnicze przybyszki, stopniowo wkupujące się w łaski lokalnej, hermetycznej społeczności za pośrednictwem dokonań kulinarnych. Brzmi to aż nadto znajomo, mimo orientalnego entourage'u. Może z tym właśnie związany jest kolejny problem, a mianowicie przewidywalność. Nie trzeba być jasnowidzem, aby już na początku mieć przeczucia, ku jakiemu kresowi zmierza ta opowieść.

Postacie są zróżnicowane, ale uważam, że przypominają raczej zbiory cech charakteru, nie pełnokrwistych ludzi. Usprawiedliwieniem może tu być formuła baśniowego moralitetu, do której Marsha Mehran nawiązuje. W tego rodzaju tekstach autorzy aż tak bardzo nie zagłębiają się w meandry ludzkiej duszy. Mimo wszystko wydaje mi się, że w tej książce brakuje światłocienia. Postacie negatywne są bardzo podłe. Postacie pozytywne są bardzo szlachetne. Wprawdzie jeden z bohaterów ulega cudownej przemianie, ale mamy wątpliwości, na ile była to zasługa "tequilowego tasiemca" marki José Cuervo [2], a na ile owoc autorefleksji popartej literaturą motywacyjną.

Drażniła mnie jeszcze jedna kwestia. W ujęciu autorki rodowici Irlandczycy są grubiańskimi, tępawymi bigotami, owładniętymi żądzą seksu. Nawet postacie pozytywne przedstawione są z nutką pobłażliwości. Trzy siostry z Iranu natomiast cechuje subtelność, wyrafinowany gust, szlachetność. Kartofle kontra woda różana.

Bardzo lubię prozę poetycką, ale w wersji Marshy Mehran przybiera ona niekiedy formę koturnową: "mimo iż mąż zajmował stałe miejsce w ciemnej niszy jej jestestwa, od miesięcy nie wymawiała jego imienia" [3]. Moim zdaniem ta emfaza i egzaltacja jest niepotrzebna.

Pomimo zastrzeżeń najprawdopodobniej wkrótce przyjmę zaproszenie pisarki na "Wodę różaną i chleb na sodzie", aby poznać dalsze losy Mardżan, Bahar i Lejli.

---
[1] Marsha Mehran, „Zupa z granatów”, tłum. Jolanta Kozak, wyd. W.A.B., 2006, s. 110.
[2] Ibidem, s. 266.
[3] Ibidem, s. 223.

Moja ocena: 4+


P.S.
Z oficjalnej strony autorki powieści wynika, że "Zupa z granatów" jest w dużej mierze oparta na jej własnych i rodzinnych doświadczeniach.
Odrobina patriotyzmu lokalnego: spośród okładek wydań zagranicznych zdecydowanie najbardziej podoba mi się polska.

Marsha Mehran. Autor zdjęcia: Michael McLaughlin


23 lutego 2010

Ludwik Aśkenazy, "Psie życie"


Zawiniły jamniki...

Kucyk. Koń. Owczarek niemiecki. Jamniczka. Kurczątko. Wbrew pozorom rzecz będzie nie o muzykantach z Bremy, lecz o bohaterach opowiadań czeskiego pisarza, Ludwika Aśkenazego, ze zbioru „Psie życie”. Aczkolwiek skoczna muzyka odgrywa nader istotną rolę w opowiadaniu "Niezguła".

Myśląc o wojnie rozpatrujemy ją zwykle w kategoriach hekatomby, która dotknęła tysiące ludzi. A co ze zwierzętami? Nie tylko gospodarskimi, przyzwyczajonymi do trudnych warunków i braku sentymentów. Czasami spoglądam na naszą jamniczkę, w niedbałej pozie zwiniętą w kłębek na kanapie, i zastanawiam się nad domowymi ulubieńcami, wychuchanymi pupilkami, które w tamtych czasach musiały odnaleźć się w nowej, strasznej rzeczywistości. W opowiadaniach Aśkenazego znalazłam między innymi odpowiedź na moje pytanie. Nie ukrywam, moje łzy lały się gęsto, choć raczej nie zaliczam się do książkowych płaczek.

Pisarz opowiada o zderzeniu świata ludzi i świata zwierząt w obliczu wojny. Zwierzęta, zdaniem autora, kierują się sercem, są prostolinijne, wierne, pozbawione fałszu i obłudy. Człowiek w opowiadaniach Aśkenazego jawi się natomiast jako istota samolubna i niezdolna do głębszych uczuć. Dziwnie w tym kontekście brzmi stwierdzenie, że ktoś kogoś potraktował nieludzko. Każde opowiadanie z tego tomu mówi o spotkaniu człowieka i zwierzęcia i o tym, co z tego spotkania wynikło. Dla zwierząt nie wynikło nic dobrego. Największe wrażenie zrobił na mnie "Brutus" - historia owczarka, który na naszych oczach z przytulanki zmienia się w psa pracującego w obozie koncentracyjnym.

Z reguły unikam książek mówiących o złym losie zwierząt, bo kiepsko znoszę emocje, które wywołują. Zwiodły mnie pulchne jamniki na okładce, które zapowiadały zgoła inne nastroje. Nie ukrywam, spodziewałam się zabawnych dykteryjek, w czym utwierdziła mnie adnotacja na obwolucie, informująca o tym, że autor pisze "z właściwym mu wdziękiem i humorem"(Państwowe Wydawnictwo "Iskry", 1962). Zgadzam się, jest wdzięk, jest humor, ale są też tragiczne wydarzenia, śmierć, bolesny smutek i zaduma. Autor mówi o tym w ciepły, przesycony poezją i delikatnością sposób. Bardzo oszczędnie dozuje emocje. Spogląda na świat oczami dziecka lub zwierzęcia i ten optyczny filtr pozwala mu lepiej uporać się ze straszną rzeczywistością, w pewien sposób ją oswoić. Opowiadanie "Kurczątko", w którym patrzymy na świat oczami kilkuletniej Kasi, która cudem uniknęła egzekucji, przywodzi mi na myśl niezapomniany film Roberta Benigniego "Życie jest piękne" i powieść "Chłopiec w pasiastej piżamie" Johna Boyne.

Ku mojemu zdziwieniu katalogi kwalifikują książkę Aśkenazego jako pozycję dla dzieci i młodzieży. Jeśli ktoś posiada ten pożółkły tomik, na jego miejscu byłabym bardzo ostrożna w kwestii podsuwania go do lektury kilkuletnim osóbkom, szczególnie tym bardzo wrażliwym. Wydaje mi się, że na tego rodzaju emocje mogą jeszcze poczekać.

"Psie życie" to kolejny szeleszczący pożółkłymi kartkami klejnot, na który natknęłam się przez przypadek, kupiłam za cenę dwóch biletów MPK i nie oddam za żadne skarby.

Moja ocena: 5,5


P.S.

Tylko dla wytrwałych, którzy przeczytali recenzję do końca - nasza śpiąca jamniczka :)

22 lutego 2010

Anna Gavalda, "Chciałbym, żeby ktoś gdzieś na mnie czekał"


Literacka aromaterapia?
Książka Anny Gavaldy "Chciałbym, żeby ktoś gdzieś na mnie czekał" przypomina flakonik lekko zwietrzałych perfum. Przez kilka godzin odczuwamy przyjemne wrażenia, po czym zapach bezpowrotnie znika.

Tytuł debiutanckiego zbioru opowiadań dokładnie odzwierciedla jego temat przewodni: jest to bolesna tęsknota za bliskością i pustka emocjonalna, z jaką boryka się na co dzień współczesny człowiek. Pozornie chłodni, nienagannie eleganccy i opanowani bohaterowie kryją w sobie wilczy głód miłości. "Moje serce jest jak wielki pusty worek. Worek jest tak mocny, że mógłby pomieścić cały wielki sklep z każdą ilością towaru, a tymczasem nic w nim nie ma" [1] - stwierdza bohaterka opowiadania "The Opel touch".

Autorka uwrażliwia nas na fakt, że często pozornie nieistotne chwile decydują o dalszym losie człowieka. Przykładem jest opowiadanie "Wydarzenie dnia". Trwający kilka sekund nieprzepisowy manewr narratora na autostradzie kończy się karambolem, w którym ginie dziewięć osób. "Chciałbym, żeby ktoś gdzieś na mnie czekał" to także książka o trudnych wyborach. Jak w wierszu Jerzego Lieberta bohaterowie Gavaldy raz dokonawszy wyboru, ciągle wybierać muszą.

Najmocniejsza strona francuskiej prozatorki to moim zdaniem dialogi. Podobnie jak w "Po prostu razem" są bardzo naturalne. Polska tłumaczka, Aleksandra Komornicka, bezbłędnie potrafiła oddać ten nerwowy rytm. Słowa płyną wartko, dominują krótkie, urywane zdania, co stwarza wrażenie autentyzmu, tak jakbyśmy niechcący podsłuchiwali czyjąś rozmowę w paryskim metrze czy kawiarni.

Niektóre opowiadania mają ciekawą formę – narrator stara się nawiązać kontakt z czytelnikiem, stawiając go w roli równorzędnego partnera, przyjaciela, któremu opowiada się ważne wydarzenia, a nie biernego odbiorcy monologu. Najbardziej przypadły mi do gustu utwory, w których narrator ma humorystyczny dystans do siebie i relacjonowanych faktów (na przykład "Obyczaje Dzielnicy Łacińskiej" lub "Epilog").

Tematyka miłosna była eksploatowana przez twórców od zarania dziejów. W dwudziestym pierwszym wieku przekazać na ten temat coś nowego w sposób świeży i oryginalny nie jest łatwo. Uważam, że Anna Gavalda nie potrafiła powiedzieć nic naprawdę odkrywczego. Fabuła kilku opowiadań niebezpiecznie ociera się o banał (chociażby "Przez te wszystkie lata" - łzawa opowieść o kobiecie, która przed rychłą śmiercią spotyka się z ukochanym z czasów młodzieńczych), a myśl "ale to już było" niejednokrotnie towarzyszyła mi w czasie lektury. To nie jest literackie haute couture, to konfekcja na przyzwoitym poziomie.

Czas pokaże, czy wbrew przeczuciom lektura zbioru opowiadań Anny Gavaldy odcisnęła na mnie głębsze piętno, czy wspomnienie o niej rozwieje się jak obłoczek woni perfum.

Moja ocena: 4

Anna Gavalda. Zdjęcie autorstwa Claudine Doury (The Independent).

---
[1] Anna Gavalda, "Chciałbym, żeby ktoś gdzieś na mnie czekał", tłum. Aleksandra Komornicka, wyd. Świat Książki, 2006, s. 51.


P.S.
Miły zbieg okoliczności. Wczoraj, kiedy czytałam książkę, ukazał się ciekawy wywiad z Anną Gavaldą w "The Independent".

21 lutego 2010

Anita Rau Badami, "Prawdziwy bohater"

Czasem słońce, czasem deszcz, czyli samotność w Dużym Domu

Daleka jestem od oceny literatury w zależności od kraju pochodzenia autorów, ale zauważyłam, że książki pisarzy wywodzących się z Indii, nacechowane szczególnym ciepłem i serdecznością, wyjątkowo krzepiąco działają na moje samopoczucie. Powieść Anity Rau Badami potwierdza tę hipotezę.


"Prawdziwy bohater" to słodko-gorzka opowieść o zwykłej rodzinie z południa Indii, która na naszych oczach zostaje poddana okrutnej próbie. Jest to tragiczna śmierć córki i jej męża. Wiele lat temu ojciec odtrącił Maję za zerwanie zaręczyn z nobliwym pretendentem do jej ręki i ślub z Kanadyjczykiem. Więzi zostały bezpowrotnie zerwane. Tymczasem już nie można zadzwonić, wysłać listu, wybrać się z wizytą. Dla wszystkich członków rodziny śmierć Mai jest brutalnym sprawdzianem systemu wartości. Obserwujemy, jak radzą sobie z tragedią oraz dławiącym poczuciem winy, jak dotkliwie są samotni pomimo tłoku panującego w Dużym Domu.


W szczególnie dramatycznej sytuacji znajduje się kilkuletnia córka Mai i Alana, Nandana, wychowana w Kanadzie, która nie tylko musi poradzić sobie ze śmiercią rodziców, ale również przystosować się do nowego kraju i całkowicie odmiennej kultury.

Książka jest chwilami bardzo wzruszająca, ale wolna od taniego sentymentalizmu i ckliwości. Dla przeciwwagi mamy bowiem sytuacje zabawne, odmalowane przez autorkę z kapitalną, ciepłą ironią. Zapewniam, że ten oksymoron w przypadku "Prawdziwego bohatera" jest uzasadniony.

Powieść Anity Rau Badami to galeria niezapomnianych postaci. Autorka jest mistrzynią w kreśleniu portretów psychologicznych. Nawet bohaterowie niezbyt sympatyczni budzą uśmiech (na przykład Ammajja), nawet ci epizodyczni zapadają w pamięć (chociażby egzaltowana plotkarka, panna Ćintamani czy sprośny Batonikowy Dziadek). Gdyby przyznawano Oscary literackie za postaci drugoplanowe, to moją kandydatką jest Putti. Postacie nie są czarno-białe, wymykają się łatwym ocenom. Autorka nie feruje wyroków moralnych, jest uważnym obserwatorem, patrzącym na swoich bohaterów z sympatią, poczuciem humoru i zrozumieniem.

Srodze zawiodą się ci, którzy wyobrażają sobie Indie niczym sielankową krainę rodem z Bollywood. Indie uwiecznione w „Prawdziwym bohaterze” to kraj kontrastów, w którym upajające zapachy przypraw mieszają się z odorem rynsztoku i fekaliów. Kraj, który podobnie jak Śripati i jego rodzina, przechodzi liczne zmiany, co nie odbywa się bezboleśnie.

Nie dziwi mnie, że powieść zdobyła kilka nagród i była nominowana do wielu wyróżnień. Cieszę się, że polskim czytelnikom umożliwiono poznanie tej książki, opatrując ją nienatrętnymi, ciekawymi przypisami. Nie bardzo rozumiem jednak intencje autorki polskiej okładki, która zwiastuje raczej napuszony, historyczny epos, nie zaś współczesną, chwilami śmieszną powieść. Zastanawiam się również nad niezbyt szczęśliwym tłumaczeniem tytułu (w oryginale: „The Hero’s Walk”).

Trudno mi było rozstać się z państwem Rao, z ich sąsiadami i przyjaciółmi. Zostali odmalowani tak barwnie i realistycznie, że w trakcie lektury zapominałam o całym świecie. Mam nadzieję, że to nie jest moje ostatnie spotkanie z twórczością Anity Rau Badani.

Moja ocena: 5


20 lutego 2010

Uroczysty wpis powitalny :)

Witam i bardzo dziękuję za zainteresowanie premierowym wpisem.
Blog Lektury Lirael będzie służył do zapisywania ulotnych wrażeń i przemyśleń związanych z książkami, które czytam, a zdaniem mojego męża: połykam :)  
Moje dotychczasowe czytelnicze doświadczenia odzwierciedla BiblioNETka, z której  korzystam od pięciu lat: oto moja strona i oceny.
W swoim blogu nie chciałabym ograniczać się wyłącznie do przeczytanych pozycji. Ogólniejsze tematy związane z książkami są mi bardzo bliskie i tej dziedzinie chciałabym też poświęcić swój dziennik internetowy. Nie wykluczam też wątków filmowych.
Zawodowo nie jestem związana z literaturą, uczę w gimnazjum i przepadam za swoją pracą.
Oceny, które będę stosować w blogu, pokrywają się z BiblioNETkowymi, to znaczy 1-6, z opcją plusów (0,5). Minusy też się zdarzają, ale mają charakter wyłącznie emocjonalny :)
Serdecznie zapraszam do odwiedzin.