29 kwietnia 2010

Tove Jansson, "Córka rzeźbiarza"


TĘSKNOTA ZA ŚLEDZIEM,
CZYLI DZIECIŃSTWO TOVE (SIELSKIE, ANIELSKIE)

Recenzja Sygrydy Dumnej zdopingowała mnie do zdobycia "Córki rzeźbiarza" Tove Jansson, twórczyni cyklu książek o Muminkach. Powiem krótko: naprawdę było warto. Ślubuję poskromić swoją miłość do trolli z przyległościami i opowiadając Wam o tej książce kierować się wyłącznie obiektywizmem. Niniejszym obiecuję zmierzyć ją surowym wzrokiem, a nie zerkać spod kokieteryjnej grzywki Panny Migotki.

"Córka rzeźbiarza" to zbiór opowiadań, które powstały na kanwie wspomnień pisarki z dzieciństwa. Sposób obrazowania rzeczywistości i styl wypowiedzi wskazują na to, że narratorką jest dziewczynka, choć książkę napisała dorosła osoba. Nie jest to jednak utwór dla dzieci. Wydaje mi się, że mógłby je znużyć, a scena zabijania chorej mewy wydała mi się dość drastyczna.

Niezwykła osóbka opowiada historie zamieszczone w tym zbiorze. Z jednej strony postrzega świat w sposób typowy dla dzieci: sen miesza się z jawą, marzenia z rzeczywistością, fantazja z faktami: "I wtedy coś zaczęło wchodzić po schodach, było szare i utykało. Nie miało jednej nogi. To był duch nieżyjącej wrony."[1] Pod względem stylistycznym również odnosimy wrażenie, że mamy do czynienia z opowieścią snutą przez dziecko - wskazują na to komunikatywny, dobitny styl i krótkie zdania. Narratorka nie stroni też od typowej dla maluchów zabawy wyrazami: "Eksplozja to ładne słowo, i wielkie. Później nauczyłam się innych, takich do szeptania tylko w samotności. Abstrakcja. Ornamentyka. Profil. Katastrofalny. Elektryczny. Kolonialny."[2]

Z drugiej strony wielokrotnie zaskakuje nas dojrzałość i pesymizm tej dziewczynki: "Życie jest żałobną wyspa i choćby się jak najlepiej żyło i tak trzeba umrzeć i znowu obrócić się w proch!"[3]. Na świat dorosłych patrzy z dystansem, pobłażliwością i lekką ironią: "tylko raz pokazałam mu moje kamienie. Wpadł wtedy w tak przesadny zachwyt, że poczułam się zażenowana. Przesadzał w złym stylu."[4]. Mimo że bywają irytujący, rodzice są dla Tove autorytetem, a tytuł nie pozostawia nam złudzeń, kto okazał się dla niej najważniejszy na świecie. W "Córce rzeźbiarza" znajdujemy jeden z najsympatyczniejszych obrazów ojca w literaturze. Podkreślam, że nie jest to karmelizowany panegiryk - słabości taty są również subtelnie sygnalizowane.

Tak bardzo zachwyca mnie poczucie humoru Tove Jansson, widoczne także w cyklu o Muminkach! Jest osnute zadumą i kryje się w nim maleńkie ziarenko goryczy. Dowodów w "Córce rzeźbiarza" jest wiele. Weźmy na ten przykład koty - "takie tłuste budynie, które tylko spały, albo były piękne i dzikie, i miały tatusia w nosie." [5]. Warto pamiętać również o tym, że "Trzeba być wiernym również wtedy, kiedy się ma mopsa. To jest strasznie trudne."[6]

"Córka rzeźbiarza" wywołała mój zachwyt. Przyczynił się do tego między innymi piękny, poetycko-malarski styl opowieści. A oto przykład: "Port jest morzem niebieskiego śniegu, samotności i nieznośnego świeżego powietrza."[7] Wszystkie opowiadania ze zbiorku przeczytałam z dużym zainteresowaniem. Najbardziej oczarowały mnie jednak trzy: "Albert", "Zwierzęta domowe i paniusie" oraz "Śnieg". Przyjemność sprawiało mi też dopatrywanie się prototypów muminkowych bohaterów wśród ludzi otaczających małą Tove. Najbardziej oczywiste skojarzenia to odrobinę przemądrzały, egocentryczny romantyk - Tatuś:



... i ciepła, uczuciowa, praktyczna Mama:

Książka została zaopatrzona w świetne zdjęcia z rodzinnego archiwum, idealnie współgrające z opisywanymi historiami i nadające im znamiona dokumentu. Fotografie potwierdzają obraz szczęśliwej, artystycznie rozwichrzonej, kochającej się rodziny wyłaniający się z opowieści małej Tove. Zupełnie nie przemawia do mnie natomiast polska okładka zaprojektowana przez tajemniczą "Pracownię". Otóż moje wątpliwości budzi już wybór kolorystyki : opowiadania mają chłodnawy, ascetyczny charakter który ma się nijak do pomarańczowo-oliwkowych, lekko wyblakłych barw, z którymi stapiają się napisy. Zaznaczam, że okładka w rzeczywistości jest jeszcze bardziej mdła i rozmyta niż na zdjęciu powyżej.

W jednym z opowiadań mała Tove stwierdza: "Następnego dnia zawsze się za czymś tęskni, nie bardzo wiedząc za czym. W końcu przychodzi na myśl, że może za śledziem"[8]. Następnego dnia po zakończeniu lektury przyszło mi na myśl, że może jednak nie za śledziem, a za sugestywnie odmalowanym światem dzieciństwa fińskiej pisarki w który zanurzyłam się dzięki "Córce rzeźbiarza", a który wspominam z pastelową nostalgią, jaka nad nim się unosiła.
_____
[1] Tove Jansson, "Córka rzeźbiarza", tłum. Teresa Chłapowska, wydawnictwo słowo/obraz terytoria, 1999, s. 152.
[2] Tamże, s. 21.
[3] Tamże, s.16.
[4] Tamże, s. 88.
[5] Tamże, s. 109.
[6] Tamże, s. 109.
[7] Tamże, s. 15.
[8] Tamże, s. 36.

Moja ocena: 5

Książka przeczytana w ramach Wyzwania "Kraje nordyckie".

28 kwietnia 2010

Paolo Giordano, "Samotność liczb pierwszych"

Czytałam już kilka świetnych recenzji tej książki. Szczególnie polecam teksty (w porządku alfabetycznym):
Poniżej garść moich refleksji.

Bliscy i oddaleni


Bo widzisz tu są tacy którzy się kochają
i muszą się spotykać aby się ominąć
bliscy i oddaleni Jakby stali w lustrze
piszą do siebie listy gorące i zimne
rozchodzą się jak w śmiechu porzucone kwiaty
by nie wiedzieć do końca czemu tak się stało
są inni co się nawet po ciemku odnajdą
lecz przejdą obok siebie bo nie śmią się spotkać
tak czyści i spokojni jakby śnieg się zaczął
byliby doskonali lecz wad im zabrakło
bliscy boją się być blisko żeby nie być dalej
niektórzy umierają - to znaczy już wiedzą
miłości się nie szuka jest albo Jej nie ma
nikt z nas nie jest samotny tylko przez przypadek
są i tacy co się na zawsze kochają
i dopiero dlatego nie mogą być razem
jak bażanty co nigdy nie chodzą parami
można nawet zabłądzić lecz po drugiej stronie
nasze drogi pocięte schodzą się z powrotem
Jan Twardowski

Wiersz księdza Twardowskiego, który jest mottem tej recenzji, wielokrotnie wracał do mnie w trakcie lektury powieści Paolo Giordano "Samotność liczb pierwszych". Książka ta opowiada właśnie o "bliskich i oddalonych".

"Samotność liczb pierwszych" to wyśmienite literackie espresso. Pisarz zastosował niezbyt popularną wśród młodych literatów zasadę: minimum słów, maksimum treści. Autor jest bardzo podobny do swego bohatera: "Mattia mówi mało, ale kiedy mówi, warto go słuchać" [1]. Jego książkę czyta się tak świetnie, że po 331 stronach, kiedy się kończy, odnosimy wrażenie niedosytu. Forma powieści jest oszczędna i skondensowana, gęsta od znaczeń. Niczym mocna kawa robi piorunujące wrażenie na czytelniku, który pochłania ją do utraty tchu, odczuwając wzrost ciśnienia i migotanie przedsionków. Takie są również utwory Niccolo Ammanitiego, którego książki uwielbiam, tak też wspominam "Bez krwi" Baricco. Najwyraźniej jest to specjalność prozaików z Włoch.

Trudno mi wygłaszać wyważone opinie o tej powieści. Podziałała na mnie irracjonalnie i, rzekłabym, wręcz podprogowo. Autor sugestywnie przedstawia historię dwojga młodych ludzi, Alice i Mattii, którzy pomimo różnych doświadczeń życiowych są bardzo do siebie podobni: walczą z poczuciem winy i osamotnienia, pragnieniem autodestrukcji oraz brakiem prawdziwego wsparcia ze strony bliskich. Śledzimy ich losy od dzieciństwa po dorosłość. Skomplikowane relacje między nimi autor opisuje z ogromnym wyczuciem i subtelnością. Oddalają się od siebie w sensie geograficznym, ale i tak ich drogi pocięte schodzą się z powrotem.

Paolo Giordano to kolejny twórca, który potrafi dostrzec poezję w matematyce. Podobnie jak Yoko Ogawa, której książkę czytałam niedawno, dostrzega analogie między światem liczb a światem ludzi. Szczególną rolę w powieści odgrywają "podejrzliwe i samotne"[2] liczby pierwsze: "Mattia uważał, że Alice i on są takimi właśnie bliźniaczymi liczbami pierwszymi, samotnymi i zagubionymi, bliskimi sobie, ale nie na tyle, by naprawdę się zetknąć"[3].

"Samotność liczb pierwszych" to olśniewający debiut, który zrobił furorę nie tylko we Włoszech. Nie ukrywam, trochę martwię się o autora. Tak świetna pierwsza książka, która wywołała prawdziwą sensację, łączy się z presją i może sprawić, że trudno będzie stworzyć kolejny bestseller. Pomimo urody amanta filmowego Giordano sprawia wrażenie osoby wrażliwej. W każdym razie ja będę odliczać dni do publikacji jego następnego utworu.

"Samotność liczb pierwszych" to kolejna książka wydawnictwa W.A.B., której walory wizualne godne są podkreślenia, począwszy od śnieżnobiałego papieru, a skończywszy na wysmakowanej artystycznie obwolucie i okładce. Znalazłam jedną literówkę, która w kontekście tytułu i tematu nabiera wręcz symbolicznego charakteru: "nie potrafiła się 62ecydować"[4].

Na czym polega fenomen "Samotności liczb pierwszych"? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Na pewno sukces powieści Giordano dowodzi, że czytelnicy wciąż spragnieni są nie tyle wirtuozerii formalnej, co wzruszających, zmuszających do myślenia opowieści z przekonywującymi, autentycznymi bohaterami, którzy pozostają z nami na długo po zakończeniu lektury.

_________
[1] Paolo Giordano, "Samotność liczb pierwszych", tłum. Alina Pawłowska-Zampino, Wydawnictwo W.A.B., , 2010, s. 231.
[2] Tamże, s. 139.
[3] Tamże, s. 140.
[4] Tamże, s. 251.

Moja ocena: 5+
Paolo Giordano

P.S.
Ciekawie zapowiada się strona internetowa autora.
Miłośników powieści ucieszy na pewno wiadomość o rychłej ekranizacji "Samotności liczb pierwszych" (reżyseria: Saverio Costanzo). We Włoszech premiera odbędzie się 17 września bieżącego roku. Odtwórczynią roli Alice jest Alba Rohrwacher, zaś jej matkę gra Isabella Rossellini.
Trailer książki

27 kwietnia 2010

Ann Thwaite, "A. A. Milne. Jego życie"


SERCE ZAPIĘTE NA OSTATNI GUZIK

Książki o Puchatku i jego przyjaciołach uwielbiam od niepamiętnych czasów. Największym sentymentem darzę Prosiaczka i Kłapouchego. Jeśli w Waszym sercu też znajduje się zakątek z napisem "Kubuś Puchatek", lekturę książki Ann Thwaite "A. A. Milne. Jego życie" potraktujcie jako nieobowiązkową, a wręcz niewskazaną.

Rozczarował mnie przede wszystkim sam Milne. Na kartach biografii poznajemy zimnego egocentryka, fatalnie znoszącego jakąkolwiek krytykę: "Gwałtowność jego reakcji na choćby cień potępienia miała w sobie coś niezdrowego, jakby jego skóra była zbyt cienka"[1]. Wydał mi się osobą antypatyczną, skupioną przede wszystkim na sobie. Odebrałam go jako ucieleśnienie negatywnych cech Brytyjczyka w stereotypowym ujęciu. Brak spontaniczności i dystans cechował też jego relacje z żoną, Daphne. Ich małżeństwo polegało właściwie na wspólnym bytowaniu pod jednym dachem, bez głębszej więzi. Generalnie kobiety nie wywoływały entuzjazmu Milne'a - Thwaite zauważa, że jedyna postać płci żeńskiej w Stumilowym Lesie to Kanga, sprowadzona właściwie do funkcji opiekuńczej. Chłodno układały się również relacje pisarza z synem, który wspomina po latach: "Przez całe życie serce mojego ojca pozostało zapięte na ostatni guzik"[2].

Zaciekawił mnie Christopher Robin. Trudno mi go sobie wyobrazić jako rannego w potylicę sapera w czasie wojny, jako męża i ojca. W mojej świadomości zapisał się jako urocze dziecko. Interesujący jest stosunek Christophera do postaci Krzysia: "Już jako całkiem mały chłopiec nienawidziłem bycia Krzysiem"[3] Zaczął stopniowo nie cierpieć książek o sobie i miał żal do ojca za to, że zdobył sławę "wspinając się po jego wątłych, dziecinnych ramionach"[4].

Ann Thwaite stara się obalić mit, że Milne nie był miłośnikiem swoich małych czytelników, ale wyznanie samego autora nie pozostawia nam wielu złudzeń: "Niespecjalnie przepadam za dziećmi; ich urok jest dla mnie podobny do uroku właściwego wszystkim młodym zwierzętom”[5]. O ironio, pisarz ten kojarzy się nam głównie z książkami dla milusińskich. Tymczasem tworzył też powieści i sztuki teatralne, w dodatku przywiązywał do nich dużą wagę. Miał kompleksy i poczucie niespełnienia jako autor literatury dziecięcej. Niestety, jego dramaty nie zachwycają. Oto opinia krytyka na temat sztuki pod tytułem "Ariadne": "Postaci Mr Milne’a są jak zamknięte w klatkach świnki morskie, które od czasu do czasu wystawiają obojętną łapkę na zewnątrz i za chwilę znowu ją zabierają"[6].

"A. A. Milne. Jego życie" to książka osobliwa. Wprawdzie autorka we wstępie stwierdza, że biograf musi posiadać to, co Tennyson nazwał "rozważną miłością"[7], ale nie dostrzegłam u niej większego zaangażowania emocjonalnego w opisywane wydarzenia. Historia życia autora "Kubusia Puchatka" relacjonowana jest w sposób dość bezbarwny. Nie jestem zwolenniczką egzaltacji biografów, ale to wypranie z uczuć u Ann Thwaite chwilami wydawało mi się nieznośne. Rzecz jasna zdaję sobie sprawę, że nie zawsze twórca historii życia znanej postaci opisuje człowieka, którym pasjonuje się od wielu lat. Jednak zrelacjonowane we wstępie poszukiwanie "obiektu" wydało mi się dość bezduszne.

Zabieg, którego nie jestem w stanie zrozumieć, to uzbrojenie biografii w monstrualne cytaty, głównie z książek autobiograficznych Milne'a i jego syna. To są całe stronice! Liczba przytoczeń przytłacza. Gdybym wiedziała, jaką metodę zastosowała Thwaite, na pewno sięgnęłabym właśnie po wspomnienia Milne'a i jego syna, a nie tę pozycję. Teraz moja motywacja jest znikoma, bo poznałam dużą część autobiografii dzięki wszędobylskim cytatom. Cóż, pisarka opracowała skuteczną metodę na szybką, opasłą biografię z niezbyt wielkim nakładem wysiłku.

Niedawno przeczytałam "Cesarzową Elżbietę" Brigitte Hamann i porównania nasuwały się samoistnie. Austriacka autorka też korzystała z ogromnej liczby dokumentów, ale stworzyła kobierzec, w którym przeplatają się różnorodne nitki, a my obserwujemy z zachwytem całość. Natomiast biografia Milne'a pióra Ann Thwaite to patchwork składający się z niezbyt dokładnie zszytych, sporych fragmentów.

Jak wspominałam, książki raczej nie polecam fanom "Kubusia Puchatka", natomiast zdecydowanie zachęcam do jej lektury miłośników wiktoriańskiej Anglii. Rozbudowana i drobiazgowa część dotycząca dzieciństwa pisarza obfituje w ciekawe informacje na temat życia codziennego, topografii Londynu, szkolnictwa, sposobu wychowywania potomstwa, etc. Tu autorka spełniła moje oczekiwania. Pod względem edytorskim książka też jest nieskazitelna, to chyba jedna z najpiękniej i najstaranniej wydanych pozycji, jakie ostatnio trafiły w moje ręce. Podziw wzbudzają też też obydwie tłumaczki - Małgorzata Glasenapp za ogrom pracy i Dorota Kozińska, która bardzo zgrabnie przetłumaczyła wiersze.

Nad książkami o Kubusiu Puchatku i jego przyjaciołach pastwili się już filozofowie, psychologowie, historycy literatury. Wiwisekcje i analizy nie zaszkodziły Misiowi o Bardzo Małym Rozumku. Kolejne pokolenia z zachwytem wędrują po Stumilowym Lesie w rytm mruczanek. Niezbyt udana biografia Milne'a na szczęście tego nie zmieni.

___
[1] Ann Thwaite, "A. A. Milne. Jego życie", tłum. Małgorzata Glasenapp, Wydawnictwo W.A.B., 2009, s. 232.
[2] Tamże, s. 99.
[3] Tamże, s. 503.
[4] Tamże, s. 332.
[5] Tamże, s. 235.
[6] Tamże, s. 271.
[7] Tamże, s. 15.

Moja ocena: 3+

P.S.
Jeśli macie ochotę sprawdzić swoja wiedzę na temat mieszkańców Stumilowego lasu, oto test.

Osoby pragnące przekonać się o tym, który bohater Milne'a jest ich alter ego, zapraszam tutaj.

Poniżej "Kubuś Puchatek" w wersji klasycznej - ilustracje E. H. Sheparda, które uwielbiam, w przeciwieństwie do jaskrawej wersji Disneya. Skoro mowa o Shephardzie - Ann Thwaite twierdzi, że Miś, którego znamy z ilustracji nie był zabawką Krzysia, lecz był to Growler (Burczymucha), należący do małego Grahama Sheparda.


26 kwietnia 2010

Internetowa Plaża Muszli - odcinek czwarty

Dobra wiadomość dla osób notorycznie przetrzymujących książki wypożyczone z biblioteki. Otóż sławni ludzie także nie są wolni od tej słabości. Na pewno Wasza zwłoka jest niczym w porównaniu z karą, jaką powinien uiścić prezydent Waszyngton - jest to sumka trzystu tysięcy dolarów za książki pożyczone 220 lat temu. Pracownikom New York Society Library należą się oklaski za skrupulatność.

*

Jeśli planujecie wiosenny remont, oto propozycja tapety dla zdeklarowanego bibliofila.
Dla tzw. nowobogackich jest to możliwość epatowania gości bogatym księgozbiorem bez konieczności posiadania ani jednego egzemplarza. Jest to też ciekawa oferta dla alergików - przebywamy wśród książek bez odrobiny kurzu. ;)
Jeśli interesuje nas księgozbiór w skali makro, urządzając swoją domową biblioteczkę rozważmy następujące rozwiązanie architektoniczne, inspirowane biblioteką w Sztokholmie.

*
... a tymczasem w Weronie zakwitły już wisterie.

22 kwietnia 2010

Linda Olsson, "Sonata for Miriam"

ELEGIA DLA MIRIAM
Na tę książkę czekałam z wytęsknieniem! Odliczałam dni do momentu otrzymania paczki. Powieść "Niech wieje dobry wiatr" Lindy Olsson zachwyciła mnie do tego stopnia, że po drugim utworze szwedzkiej autorki, jeszcze nieprzetłumaczonym na język polski, spodziewałam się rewelacji. Cóż, jak często bywa, rzeczywistość dość bezwzględnie zweryfikowała marzenia.

Powieść Lindy Olsson bardziej niż z tytułową sonatą kojarzy mi się z elegią. Bezbrzeżny smutek przenika całą książkę. Chmurna melancholia wprawdzie skłaniała do zadumy nad losami głównego bohatera, Adama Ankera, ale chwilami była naprawdę męcząca i wywoływała we mnie nastrój przygnębienia.


"Sonata for Miriam" stanowi miłą niespodziankę dla Polaków. Główny bohater ma polskie korzenie, a Kraków, który pojawia się już w pierwszym zdaniu, stanowi jedno z najważniejszych miejsc akcji. Ucieszyły mnie piękne motta - wiersze Tymoteusza Karpowicza i Tadeusza Różewicza w przekładzie Czesława Miłosza. Zwracają też uwagę polskie realia, na przykład "Olga was frying placki"
[1], a ponadto fragmenty w naszym języku: "Szczęśliwej podróży Adamie. I wracaj szybko z powrotem!"[2].

Książka bez wątpienia stanowi piękną reklamę Krakowa, w którym Olsson była trzykrotnie, zbierając materiały do powieści. Przypadkowo znalazłam w internecie dowód na to, że reklama okazała się skuteczna. To miłe, że szwedzka pisarka tak żywo zainteresowała się Polską i postanowiła ją uwiecznić na kartach swojej książki. Nie zachwyciła mnie natomiast nonszalancja, z jaką podeszła do polskich nazw własnych. Oto kilka przykładów: Maisky (s. 46), Spievak (s. 121), Pavel (s. 110), Michal (s. 126), Radziwill (s.137).


Muzyczność powieści przejawia się w wielu aspektach, na przykład w formie nawiązującej do struktury sonaty. Imię jednej z najważniejszych postaci to Cecilia (święta patronka muzyki). Główny bohater jest kompozytorem, a w książce pojawiają się odwołania do utworów i twórców. Zwraca uwagę poetyckość stylu, niektóre zdania pojawiają się niczym refren (chociażby ostatnie słowa Miriam wypowiedziane do ojca).


W wywiadzie opublikowanym na końcu książki Linda Olsson podkreśla, że stworzenie tej powieści wiązało się z ciężką pracą. Wyznaje, iż sporo wysiłku kosztowało ją zbieranie materiałów, co wymagało zapoznania się z dużą liczbą lektur, a również nadanie powieści formy muzycznej. Śmiem twierdzić, że ten wysiłek jest w książce widoczny. Tak jakby pisarka za wszelką cenę chciała spełnić oczekiwania zamiast wsłuchać się w siebie. Autorka stwierdza, że "Niech wieje dobry wiatr" napisała na podstawie materiału, który był jej bliski. W "Sonacie dla Miriam" poczucia takiej bliskości, bezpośredniości niestety nie ma. Motywacja psychologiczna bohaterów wywołała moje poważne wątpliwości, a wybór przed jakim stawia Adama Cecilia, wydał mi się niezrozumiały. Dylematy i problemy bohaterów odebrałam dość chłodno, nie obudziły we mnie głębszych emocji.
Zbiegi okoliczności, wokół których ogniskuje się fabuła, są dość nieprawdopodobne.

Mieszane uczucia wyzwoliły we mnie natomiast dodatkowe materiały dla czytelników, "A Penguin Reader's Guide", opublikowane na końcu powieści. Wywiad z Lindą Olsson przeczytałam z zainteresowaniem, ale "Pytania do dyskusji" świadczą o lekkim deficycie zaufania do możliwości intelektualnych czytelnika. Dobrym pomysłem jest umieszczenie tego typu wskazówek interpretacyjnych
dla poszukujących pomocy i inspiracji na stronie internetowej wydawnictwa, ale dodawanie ich do książki uważam za zbytek troski.

Powieść została napisana w języku angielskim. Podziwiam Lindę Olsson za to, że niczym nasz Joseph Conrad opanowała mowę Szekspira tak perfekcyjnie, iż swobodnie tworzy w niej literaturę, piękną. Jednak styl "Sonaty dla Miriam" wydawał mi się chwilami odrobinę sztuczny, dramatyczny na siłę. Dotyczyło to głównie dialogów. Na przykład przy pierwszym spotkaniu Adama z Clarą uderzyła mnie pompatyczno-uroczysta tonacja ich rozmowy.


Po wspaniałych wrażeniach związanych z lekturą "Niech wieje dobry wiatr" czekałam na tę powieść z entuzjazmem i obiecywałam sobie po niej bardzo dużo. Jak się okazało, stanowczo za wiele. Paradoksalnie ten sam problem miała chyba sama autorka: jej ambicje wobec tej powieści były prawdopodobnie zbyt wygórowane, o czym świadczy zagmatwana akcja i niezbyt udane eksperymenty formalne.


Książkę Lindy Olsson skończyłam czytać późnym wieczorem 9 kwietnia. Nie wiedziałam, że jej ponura, nostalgiczna atmosfera jest zapowiedzią wydarzeń znacznie tragiczniejszych, z którymi "Sonata dla Miriam" będzie mi się zawsze kojarzyć.


---
[1] Linda Olsson, "Sonata for Miriam", Penguin Books, 2008, s.40.
[2] Tamże,
s. 50.

Moja ocena: 3+

21 kwietnia 2010

Amanda Eyre Ward, "Zupełnie nowe życie"

SAMOTNOŚĆ W NOWYM ORLEANIE
Zacznę od wspomnienia. Miałam wtedy cztery-pięć lat. Byłam z babcią na zakupach w domu towarowym o wdzięcznej nazwie "Pedet". Babcia trzymała mnie za rękę, schodziłyśmy po schodach. Opowiadałam coś, żywo gestykulując. Przez moment szłam sama. Nagle zorientowałam się, że nie trzymam za rękę babcię, tylko jakąś obcą panią. Pamiętam nawet kolor jej rękawiczki. Była uśmiechnięta i sympatyczna, nieporozumienie spowodowała wyłącznie moja nieuwaga, babcia znajdowała się tuż obok, ale przygodę zapamiętałam jako zdecydowanie niemiłą. Natychmiast skojarzyła mi się z "Zupełnie nowym życiem".

Amanda Eyre Ward w swojej powieści relacjonuje losy pozornie idealnej amerykańskiej rodziny. Na pierwszy rzut oka państwo Winters są godni zazdrości: piękni, zamożni, posiadają luksusowy dom, samochody i wspaniałe trzy córki. Niestety, przy bliższym kontakcie odkrywamy liczne rysy na uroczym rodzinnym portrecie. Ojciec okazuje się agresywnym alkoholikiem, matka kobietą uczuciowo wypaloną i sfrustrowaną. Piękny dom służy za scenę dla brutalnych awantur, które w dziewczynkach wywołują emocjonalne spustoszenie. Pewnego dnia siostry postanawiają uciec z domu. Niespodziewane wydarzenie krzyżuje ich plany. Tajemnicze zniknięcie najmłodszej córeczki wystawia na próbę wytrzymałość psychiczną i wzajemne relacje członków rodziny. Rozpaczliwie szukając Ellie, znajdują prawdę o samych sobie.

Zdecydowanym walorem tej powieści jest jej niepokojący nastrój. Pisarka potrafiła wytworzyć duże napięcie i zaangażować emocjonalnie czytelnika. Książkę czytałam z niecierpliwością, oczekując na rozwiązanie zagadki. Podobał mi się również oszczędny, lakoniczny styl Amandy Eyre Ward. Oparta głównie na dialogach powieść jest prawie gotowym scenariuszem filmowym. Dziwię się, że nie doczekała się jeszcze ekranizacji.

Moją ocenę tej książki obniżają natomiast wątpliwości dotyczące prawdopodobieństwa fabuły. Nie mogę zagłębiać się w ten temat bez zdradzania istotnych szczegółów, a w przypadku tej emocjonującej powieści okazałoby się to grubym nietaktem. Ograniczę się więc do stwierdzenia, że byłabym w stanie uwierzyć pisarce, gdyby Ellie w momencie zniknięcia była niemowlęciem. Z powieści wynika natomiast, że miała pięć lat. Nawiasem mówiąc przypuszczam, że w pewnym momencie autorka, a może tłumaczka, zdecydowanie pogubiła się w kwestii wieku Ellie. Czy dziewczynka w wieku lat pięciu może sięgać młodemu mężczyźnie do piersi? "Ledwo sięgała mu do piersi i James pochylił się do niej"[1]. Chłopak był przystojnym mechanikiem, idolem najstarszej siostry, tak więc nie podejrzewałabym go o karłowaty wzrost. Mam także zastrzeżenia co do tłumaczenia tytułu (w oryginale "How to Be Lost") - polska wersja zdradza trochę za dużo.

Powieść jest łatwa i bezproblemowa w odbiorze, ale tak naprawdę autorka nie powiedziała nic odkrywczego o ludzkiej naturze. Kreacja głównej bohaterki ociera się o banał (tzw. "singielka w wielkim mieście " plus wątek romansowy na siłę). Zdecydowanie bardziej podobała mi się klimatyczna część retrospektywna, obejmująca dzieciństwo Caroline, Madeline i Ellie, a również młodość ich matki.

Sporą atrakcją było dla mnie to, że akcja powieści toczy się między innymi w Nowym Orleanie, który w "Zupełnie nowym życiu" robi zresztą dość odpychające wrażenie: "zapach Nowego Orleanu zdawał się jeszcze silniejszy: smród zepsutego mięsa, potu i piwa"[2]. Autorka przedstawia the Big Easy jako miasto niebezpieczne i bezduszne. Zaciekawiło mnie też przedstawienie Montany jako miejsca, do którego Amerykanie masowo uciekają, zrywając kontakt z bliskimi, aby zacząć nowe życie. W sklepach i barach są tam nawet specjalne tablice ogłoszeniowe dla osób poszukujących zaginionych członków rodzin i przyjaciół.

Powieść Amandy Eyre Ward z pewnością sprawdzi się jako bezpretensjonalna lektura do pociągu lub książka na leniwe wiosenne popołudnie. Wyzwala silne emocje i stawia przed czytelnikiem ciekawe pytania. Jednak zupełnie nie przekonują mnie odpowiedzi na nie zaproponowane przez autorkę. Opierają się na dość nieprawdopodobnych zbiegach okoliczności i są trochę zbyt proste.

---
[1] Amanda Eyre Ward, "Zupełnie nowe życie", tłum. A. Klonowska, Wydawnictwo "C&T", 2008, s. 34.
[2] Tamże, s. 7.

Moja ocena: 3+

P.S.
Dość ciekawa strona Amandy Eyre Ward.

Nowy Orlean od dawna mnie fascynuje. Jeśli kiedykolwiek wybiorę się do Ameryki, to miasto chciałabym zwiedzić w pierwszej kolejności.


19 kwietnia 2010

Brigitte Hamann, "Cesarzowa Elżbieta"

Mewa w klatce

W Wielkanoc wyruszyłam w podróż śladami cesarzowej Elżbiety pozostawionymi w "Śniegu w Wenecji". Moją przewodniczką była Brigitte Hamann, autorka biografii Sisi. Wyprawa do dziewiętnastowiecznej Austrii okazała się pasjonująca. To jedna z najlepszych książek historycznych, jakie przeczytałam. Opasły tom pochłonęłam błyskawicznie, z wypiekami na twarzy.

Ciekawa jest historia powstania tej publikacji. Autorka dotarła do dokumentów, które zburzyły wizerunek cesarzowej, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. Elżbieta nie okazała się mdłą figurką z tortu, a żywą, pełną sprzeczności kobietą. Z tego powodu Brigitte Hamann wręcz rozważała zaniechanie pracy nad książką. Sisi jest uwielbiana przez Austriaków, powstało nawet specjalne muzeum ku jej czci. Na szczęście autorka postanowiła ukończyć swoje dzieło i pokazać światu "prawdziwy, nie laurkowy obraz"[1] tej niezwykłej postaci.

Hamann to nie tylko dociekliwy naukowiec (książka liczy 1222 przypisy!). Jest również obiektywnym psychologiem, skrupulatnie analizującym motywy postępowania zagadkowej Sisi, a również kobietą, zwracającą uwagę na faktury tkanin, kolory, suknie. Chociażby opis posagu cesarzowej jest niezrównany. To wszystko dzięki lekkości pióra Brigitte Hamann czyta się jak zajmującą powieść, a nie tylko jak budzące szacunek opracowanie naukowe. Portret Elżbiety jest wielowymiarowy i obfituje w niespodzianki.

Dużym zaskoczeniem była dla mnie na przykład informacja o tym, że Sisi pisała wiersze, a w dodatku robiła to nader często. Przykładowo jej utwory z lat osiemdziesiątych zajmują sześćset stron druku! Niestety, nie była to poezja najwyższych lotów. Oto przykład lirycznych uniesień cesarzowej:
Tam, gdzie ten zamek stary,
Dziewczyna w oknie łka
I nawet nocne mary
Porusza rozpacz ta. [2]
Jestem pełna podziwu dla tłumacza, który świetnie przełożył te grafomańskie potworki, oddając ich sens, ale też naiwność, braki warsztatowe i epigoński charakter. Cytatów z wierszy cesarzowej jest w książce mnóstwo, chwilami odczuwałam wręcz ich nadmiar. Możemy natrząsać się z poezji Sisi, ale jej liryki obecnie są dla nas bezcennym źródłem informacji. Stanowiły rodzaj pamiętnika, w którym Elżbieta uwieczniała najdrobniejsze drgnienia duszy i emocje, a była osobą dość egzaltowaną. Zawierają też kronikę wydarzeń z jej życia, galerię portretów osób, które poznała. Nie były to wyłącznie liryki ociekające słodyczą! Biada tym, którzy cesarzowej nie przypadli do gustu. W wierszykach byli bezlitośnie ośmieszani i opisywani ze nieukrywaną złością. Oto karykaturalny konterfekt królowej Wiktorii:
Malutka grubaska,
Tren, czepiec i laska;
Z ócz godność wyziera,
Duma ją rozpiera:
Pięćdziesiąt lat mija,
Jak berłem wywija! [3]
Zdziwiło mnie również to, że w czasach, gdy ideałem urody była rachityczna sylfida, cesarzowa Elżbieta okazała się zdeklarowaną zwolenniczką zdrowego trybu życia i wielką miłośniczką sportu. Szalała na polowaniach, uwielbiała brawurową jazdę konną. Była też prekursorką joggingu. Do udziału w eskapadach zmuszała Bogu ducha winne, dystyngowane damy dworu. W czasie powrotu z jednej z morderczych wędrówek biegnące panie natknęły się na policjanta, który podejrzewał, że kobiety uciekają przed bandytą i heroicznie pospieszył im na pomoc. Sisi była sportowcem ekscentrycznym. Zdarzało się, że ćwiczyła w swoim salonie na trapezie w stroju cyrkowym. Czasami wyruszała pieszo z Feldafing do Monachium. Trasa liczy - bagatela! - około 50 kilometrów. We wszystkich cesarskich siedzibach urządzała pomieszczenia do ćwiczeń gimnastycznych, z których regularnie korzystała.

Tężyzna fizyczna to nie jedyna ekstrawagancka skłonność Elżbiety. Jej poglądy były też niezgodne z duchem epoki. Jak na owe czasy jawi się nam jako bezkompromisowa feministka: "Małżeństwo to bezsensowna instytucja. Sprzedają cię jako piętnastoletnie dziecko, a ty składasz przysięgę, której nie rozumiesz, a potem tego żałujesz przez trzydzieści lat czy dłużej, ale nie możesz się już uwolnić"[4]. Jej rewolucyjne opinie niewątpliwie wynikały z rozczarowania własnym związkiem. "Trzeźwy, obowiązkowy, "urzędnik", cesarz Franciszek Józef oraz nieortodoksyjna, superinteligentna, bujająca w obłokach cesarzowa Elżbieta – są jak plus i minus, jak dzień i noc: elementy sprzeczne, a zarazem wzajem się warunkujące"[5]. To był naprawdę burzliwy związek.

W trakcie lektury poznajemy liczne zainteresowania Sisi. Molom książkowym sprawi radość wiadomość, że bardzo lubiła literaturę. "Czytam bardzo wiele, całkowicie bez systemu, tak jak przecież i całe moje życie jest bez systemu – z dnia na dzień"[6]. Uwielbiała poezję Henryka Heinego i "Sen nocy letniej" Szekspira - siebie widziała jako Tytanię. Czytanie nie było jej jedyną pasją. Przepadała za końmi i psami, kolekcjonowała zdjęcia, była spirytystką.

W trakcie lektury biografii nieustannie i natrętnie towarzyszyło mi wrażenie, że cesarzowa Elżbieta była niezwykle podobna do brytyjskiej księżnej Diany. Brigitte Hamann nie mogła tych analogii zauważyć, ponieważ jej książka powstała w roku 1981. Podobnie jak "angielska róża" Sisi była pacyfistką. Również dawała liczne dowody miłości samarytańskiej wobec słabych i opuszczonych. Pomagała ludziom bez pośrednictwa żadnej organizacji charytatywnej. Lubiła chociażby jak dobra wróżka w tajemnicy podkładać pieniądze do ubogich chat i znikać, zanim ktoś ją zauważył [7]. W każdym razie tak głosi jej złota legenda. Zbieżnością z losem Diany są również napięte relacje z teściową. Elżbieta też cierpiała z powodu zaburzeń łaknienia na tle nerwicowym. Obie kobiety łączy też niechęć wobec funkcji reprezentacyjnej. Były na swój sposób "trędowate" w dworskim światku. Ich naturalność i spontaniczność nie wywoływały aplauzu w krainie hierarchicznego, sztucznego blichtru. To między innymi przyczyniło się do kłopotów emocjonalnych Sisi i Diany. Obydwie panie uwielbiały podróże, tak jakby zmiana miejsca mogła choć częściowo uwolnić je od problemów. Obydwie zginęły w dramatycznych okolicznościach.

W trakcie lektury poznajemy dostojną władczynię, ale też bardzo samotną kobietę. Mówiąc o sobie cesarzowa często odwoływała się do symbolu mewy:
Pragnę z mewami śmigać w locie,
W burzy mi tylko radość żyć;
Lecz w sztywnej dzisiaj etykiecie
Biedna Tytania musi tkwić.[8]
Kiedy indziej z kolei stwierdza: "Mewa morska [...] nie pasuje do jaskółczego gniazda; nie jest mi pisane ciche szczęście rodzinne!"[9]. Marzy o tym, że kiedy skończą się jej zobowiązania wobec najmłodszej córki, rozpocznie swój "lot mewy"[10]. Dramatyczny symbol skrzywdzonego ptaka obrazuje jej los - jest "jak mewa, która jest uwięziona i siedzi w klatce"[11].

Te smutne wyznania zaskakują, bo wydawałoby się, że Sisi była dzieckiem szczęścia. Jej legendarna uroda wywoływała sensację. Podkreślano, że urok cesarzowej nie był wypadkową pięknych rysów i zgrabnej figury (50 centymetrów w talii!), a związany był z wdziękiem, którym promieniowała, budząc zachwyt i zazdrość. Jej ubiór, biżuterię fryzurę obszernie komentowano. Jedyny mankament urody Elżbiety stanowiły zęby. Starała się ukryć tę wadę za wszelką cenę. Uważano ją za nieśmiałą i niezbyt błyskotliwą, gdyż mówiła niewiele i tak cicho, że ledwo można było ją zrozumieć, gdyż prawie nie otwierała ust.

Śliczny wygląd okupiony był wielogodzinnymi cierpieniami. Wymagało to cierpliwości i poświecenia nie tylko ze strony garderobianych, ale także samej Sisi. Aby jej kibić prezentowała się naprawdę wiotko, Elżbieta nie korzystała z guzików, lecz kazała zaszywać się w sukniach. Cesarzowa stosowała też nocne maseczki na twarz z surowej cielęciny, a na wiosnę z truskawek. Zażywała ciepłych kąpieli w oliwie z oliwek. Spała często z wilgotna chustą powyżej bioder, by zachować smukłą figurę. Z tego samego powodu pijała miksturę z białek i soli.

Wracając do "Śniegu w Wenecji" Nicolasa Remina. Według Brigitte Hamann wizyta Sisi w tym mieście w rzeczywistości odbyła się dwukrotnie. Nie był to jednak dłuższy pobyt. Nawiedzenie Serenissimy łączy się ze sceną, którą łatwo wyobrazić sobie jako pełny napięcia fragment filmu. Gdy para cesarska z córeczką szła przez plac Św. Marka, nie rozległ się ani jeden radosny okrzyk. Wenecjanie demonstracyjnie milczeli[12]. Udział Elżbiety incognito w balu maskowym okazał się faktem, ale naprawdę nie odbył się we Włoszech.

Państwowy Instytut Wydawniczy dołożył starań, aby książka prezentowała się okazale i estetycznie, co w przypadku serii "Biografie Sławnych Ludzi" jest tradycją. Zdziwił mnie natomiast brak noty wydawcy na okładce. Pierwsze wydanie w Polsce miało miejsce w roku 1999, a wtedy takie informacje były już normą. Rzecz jasna Sisi jest postacią popularną i nie wymaga reklamy, ale chętnie dowiedziałabym się czegoś o Brigitte Hamann.

Biografię zaopatrzono w bogaty indeks. Dobrym pomysłem było też dodanie drzewa genealogicznego, a ponadto kalendarium. Uprzedzam, że opublikowano je na początku książki. Osobom, które nie znają dokładnie losów Sisi odradzam lekturę tego zestawienia przed przeczytaniem biografii. Jak wspominałam, tę książkę pochłania się niczym trzymającą w napięciu powieść! Zauważyłam też, że w spisie treści widnieją ciekawe podtytuły, ale z nieznanych przyczyn nie zostały umieszczone w tekście właściwym pod tytułami rozdziałów. Plusem tej publikacji są natomiast liczne ilustracje. W trakcie kadrowania grafik zdarzyły się jednak ubytki - na przykład na rycinie nr 9 "Księżna Ludwika z maleńką Elżbietą i starszymi dziećmi Heleną i Ludwikiem" widzimy matkę Sisi tylko z dwojgiem dzieci.

Nasze spotkanie z cesarzową zakończmy sceną, która tak wiele mówi o jej romantycznej naturze. Otóż w czasie podróży statkiem na Korfu rozpętała się burza. Elżbieta zmuszała przerażone garderobiane, aby wspólnie podziwiały niezwykły widok. Służące nie były w stanie dostrzec w tym zjawisku nic fascynującego. Zostawmy więc samotną Sisi na pokładzie, z rozwianym włosem, melancholijnie zapatrzoną w dal. Na pewno właśnie tak wolałaby zapisać się w naszej pamięci, a nie sztywno upozowana na cesarskim tronie.

---
[1] Brigitte Hamann, "Cesarzowa Elżbieta", tłum. Jan Koźbiał, Państwowy Instytut Wydawniczy, 2008, s.9.
[2] Tamże, s. 26.
[3] Tamże, s. 308.
[4] Tamże, s. 32-33.
[5] Tamże, s. 9-10.
[6] Tamże, s. 330
[7] Tamże, s. 169.
[8] Tamże, s.307
[9] Tamże, s. 487.
[10] Tamże, s. 488.
[11] Tamże, s. 181.
[12] Tamże, s. 97.

Moja ocena: 5+


Cesarzowa Sisi jako czytelniczka znakomita

Elżbieta i Franciszek Józef.
Kochać to patrzeć w tym samym kierunku?


Różne oblicza Sisi:



Dla porównania - sceny z filmowej biografii cesarzowej Elżbiety z niezapomnianą rolą Romy Schneider. Filmu nie oglądałam, ale już fragmenty świadczą o tym, iż osoby reagujące alergicznie na lukrowany kicz powinny zdecydowanie trzymać się z daleka od tej ekranizacji. Nie zmieni tego nawet fakt, że po około minucie i dwudziestu dwu sekundach na ekranie pojawia się dorodny jamnik. :)




8 kwietnia 2010

Internetowa Plaża Muszli - odcinek trzeci

Jeśli nie macie jeszcze planów na najbliższy weekend, rozważcie udział w czytelniczym maratonie Dewey’s 24-Hour Read-a-thon.
Początek: 10 kwietnia. Czas trwania: dwadzieścia cztery godziny, spanie dozwolone. Należy czytać książki, umieszczać posty na swoich książkowych blogach, uczestniczyć w mini-wyzwaniach i odwiedzać blogi innych moli książkowych.
Ku mojemu zdziwieniu akcja cieszy się sporym zainteresowaniem, aktualnie na liście jest 287 zdeklarowanych uczestników.
Osoby zainteresowane odsyłam do FAQ.
Bardzo ciekawi mnie reakcja rodzin czytelniczych maratończyków. Nie liczyłabym na szczególny entuzjazm!
***
Jeśli zastanawiacie się, jaką książkę najbardziej ceni Wasz ulubiony autor, zerknijcie proszę na tę listę.
Wytypowanie jednej jedynej książki nie było zapewne zadaniem łatwym. W każdym razie ja na pewno miałabym z tym poważny problem.
***
Jeśli przeżywacie kłopoty sercowe, warto poprosić o radę eksperta. Klub Julii w Weronie udziela wsparcia zakochanym i odpowiada na listy czytelników. Jego szefem jest emerytowany piekarz, pan Giulio Tamassia.
Ludzie autentycznie wysyłają listy do bohaterki tragedii Szekspira. Wydano nawet ich wersję książkową: "Letters to Juliet: Celebrating Shakespeare's Greatest Heroine, the Magical City of Verona, and the Power of Love!"
***
A teraz coś dla miłośników Jane Austen. W wolnej chwili w formie quizu przekonajcie się, którą bohaterką angielskiej powieściopisarki jesteście naprawdę.
Oto mój rezultat:
***
Nie czytałam książki Elizabeth Gilbert "Jedz, módl się i kochaj". Zauważyłam, że wśród moich znajomych wywołała krańcowo różne reakcje: od znudzenia i uszczypliwiej krytyki po czysty zachwyt.
Fanów tej pozycji na pewno ucieszy wiadomość o adaptacji filmowej z Julią Roberts w roli głównej.

6 kwietnia 2010

Mia Couto, "Ostatni lot flaminga"

Pożegnanie z flamingiem
Mia Couto sprawił mi trzy niespodzianki zanim jeszcze przeczytałam jego książkę:
1. Nie jest kobietą, na co wskazywałoby jego imię i skojarzenie chociażby z Mią Wallace ("Pulp Fiction").
2. Jest pisarzem mozambickim, a zupełnie nie wygląda jak mieszkaniec Afryki.
3. Tworzy w języku portugalskim, który kojarzy mi się z zupełnie innymi rejonami świata.
Zaskoczenie tylko zaostrzyło moją ciekawość. Jestem bardzo wdzięczna Carmanioli za przybliżenie mi postaci tego twórcy. Jego "Ostatni lot flaminga" to pulsująca kolorami, oniryczna opowieść, która jednocześnie drażni, niepokoi i olśniewa.

Autor jest z wykształcenia biologiem. Nie zdziwiła mnie więc jego wrażliwość na uroki przyrody. Organiczny związek z naturą okazał się zresztą typowy dla społeczności, którą opisuje. Zwierzęta i rośliny są obecne nie tylko w życiu codziennym, ale także w filozofii życiowej mieszkańców Tizangary: "Powinieneś być jak ptaszek żyjący na grzbiecie hipopotama – pożyteczny dla wielkich, a zarazem niezauważalny"[1].

Kluczowy dla zrozumienia powieści jest symbol flaminga. Okazuje się bardzo uniwersalny. Na przykład w hinduskich "Upszanidach" ptak ten związany jest z symboliką światła[2]. W książce Couto znajdujemy zaś fragment: "lot flaminga był lotem samego światła"[3]. Powszechność wyobraźni poetyckiej, powtarzalność niektórych obrazów, bez względu na odległości i różnice kulturowe, są dla mnie nieustannym źródłem fascynacji.

U Couto flamingi popychają słońce, żeby dzień zajaśniał po drugiej stronie świata. Ludzie widzą w nich anioły. Ujrzenie tych ptaków odbierane jest jako dobra wróżba. Są one bardzo ściśle związane z dawnymi wierzeniami mieszkańców Afryki. Śmierć flaminga obrazuje odejście prastarych wartości. Na naszych oczach bezpowrotnie przemija postać świata.

W książce króluje realizm magiczny. Fantazjowanie nie jest jednak sztuką dla sztuki, wyrasta z traumatycznych doświadczeń historycznych. Groteskowe maski pozwalają ogarnąć tragiczną rzeczywistość. Mozambik Couto nie jest sielską krainą z folderów. Wojna domowa trwała tam trzydzieści lat (1962-1992). Tak naprawdę nigdy się nie skończyła: "Wojny są jak pory roku – chwilowo zawieszone, dojrzewają w nienawiści prostych ludzi"[4].

Oprócz poetyckich wizji i zabawy konwencjami autor wyraża w powieści swoje gorzkie przemyślenia na temat Mozambiku: "nasza ojczyzna nie cieszy się poważaniem swoich synów. Czy nie widzą, jaki jest los naszego kraju? Przypomina człowieka, który umarł od zbyt częstych reanimacji"[5], a również dzieli się ogólniejszymi refleksjami o Afryce: "Losy tych narodów powierzono ludziom pazernym, którzy rządzili jak hieny, myśląc tylko o tym, by najszybciej się obłowić"[6].

Pomimo smutnych, wojennych konotacji narrator nie utracił poczucia humoru: "W głębi buszu, bez jedzenia, poświęciłem wszystko dla sprawy wyzwolenia ludu. Kiedyś nawet zjadłem colgate"[7]. Okazuje się, że groteska pomaga uporać się ze straszną rzeczywistością i mrocznymi wspomnieniami. Ironia zakłada ogląd świata z dystansu – w ten sposób można uniknąć bolesnych poparzeń. Poczucie humoru autora obrazują również motta poszczególnych rozdziałów – przysłowia i porzekadła z Tizangany, na przykład: "Chcesz wiedzieć, gdzie jest kot? Szukaj w najcieplejszym kącie"[8]. Te sardoniczne sentencje unaoczniają nam bardziej subtelny aspekt wyobraźni mozambickiego pisarza.

Couto nie stroni też od rozważań bardziej ogólnej natury, na przykład o śmierci, która jest "wąziutkim tarasem. Kiedy się z niego wychylić, niczym orzeł nad przepaścią, widzi się czas, a dookolna przestrzeń może się zamienić w cudowny lot" [9]. Tragiczne wydarzenie ubrane w kostium baśniowy staje się łatwiejsze do przeżycia: "Matka zniknęła za deszczowym zakrętem, przenosząc się na bezramienną gwiazdę"[10].

Szokowanie czytelnika sprawia autorowi wyraźną przyjemność. Osoby, które lubią linearną narrację, spokojny rytm logicznie powiązanych ze sobą zdarzeń, najprawdopodobniej z niechęcią odrzucą "Ostatni lot flaminga". Ta książka wywołuje silne emocje – od zachwytu po wstręt. Już pierwsze zdanie jest swoistym egzaminem: czytelnik epatowany brutalnością à la Tarantino i Rodriguez może z niesmakiem zrezygnować z dalszej lektury: "Oto nagi fakt: na samym środku drogi krajowej, przy wjeździe do miasteczka Tizangara pojawił się amputowany penis"[11]. To chyba najdziwniejszy początek dzieła literackiego, z jakim się spotkałam. Smuci mnie przekonanie współczesnych twórców, że człowiek początku dwudziestego pierwszego wieku jest tak odarty z wrażliwości, że trzeba go traktować słownymi paralizatorami, aby wywołać żywsze reakcje.

Uwiódł mnie natomiast piękny język powieści Couto. Znajdujemy tu często poezję w czystej postaci. Książkę można czytać tak jak tomik wierszy, otwierając ją w dowolnym miejscu. Opisy są bardzo malarskie i działają na wyobraźnię. Oto mój ulubiony: "Każdym uderzeniem skrzydeł flaming zrywał kolejne przezroczyste stronice nieba. Jeszcze jeden trzepot piór i nagle wszystkim się wydało, że horyzont poczerwieniał. Błękit ciemniał, nabierał odcieni różu i fioletu. A wszystko to działo się na tle płomiennej łuny"[12]. Przekład Elżbiety Milewskiej stanowił dla mnie źródło nieustannego zachwytu! Tłumaczka miała do wykonania zadanie nader trudne. Nie znam portugalskiego, ale już na podstawie wersji polskiej możemy wnioskować, że tłumaczenie obfitowało w wyzwania. Couto podchodzi bowiem do języka w sposób kreatywny, nadając mu własne piętno. Elżbieta Milewska wykazała się wielką wrażliwością na liryczny i muzyczny aspekt prozy mozambickiego twórcy.

Wątpię, czy Tizangara osiągnie kiedykolwiek popularność Macondo. Świat wykreowany przez afrykańskiego pisarza wydaje mi się bardziej hermetyczny, trudniej dostępny, mniej gościnny. Doceniam baśniowy powiew egzotyki z domieszką historiozoficznej goryczy, olśniły mnie walory stylistyczne prozy Couto, ale czułam się w Tizangarze nieswojo. Śmierć flaminga odmieniła tę krainę na zawsze.

---
[1] Mia Couto, "Ostatni lot flaminga", tłum. E. Milewska, Państwowy Instytut Wydawniczy, 2005, s.50.
[2] "Leksykon symboli", opr. Marianne Oesterreicher-Mollwo, tłum. J. Prokopiuk, Wydawnictwo ROK Corporation SA, 1992, s. 43.
[3] Mia Couto, op. cit., s.73.
[4] Tamże, s. 71.
[5] Tamże, s. 125.
[6] Tamże, s. 132.
[7] Tamże, s. 50.
[8] Tamże, s. 81.
[9] Tamże, s. 33.
[10]Tamże, s. 33.
[11]Tamże, s. 11.
[12]Tamże, s. 73.

Moja ocena: 4
Mia Couto
P.S.
Aktualne miejsce pracy Couto - Great Limpopo Transfrontier Park.


5 kwietnia 2010

Lena Świadek, "Zaproszenie na kimchi"


Perełki w kapuście
Moja wiedza na temat Korei Południowej nie jest bogata, choć to właśnie "kraj porannego spokoju" zaliczam do miejsc szczególnie intrygujących. Z dużym entuzjazmem sięgnęłam więc po "Zaproszenie na kimchi" Leny Świadek. Są to wspomnienia Polki, która spędziła trzy lata w Seulu jako nauczycielka języka angielskiego. Tajemnicze tytułowe kimchi to typowa potrawa koreańska, najczęściej przyrządzana z kiszonej kapusty pekińskiej.

"Wspomnienia" nie są do końca właściwym określeniem. Książka stanowi zapis krótkich impresji, chwil zatrzymanych w literackim kadrze, odprysków pamięci. Autorkę cechuje wrażliwość, potrafi dostrzec głębsze znaczenie w pozornie zwyczajnych chwilach. Koncentruje się na codziennej obserwacji Koreańczyków, ich wzajemnych relacji, upodobań. Stara się być obiektywna. Dostrzega zachowania niepokojące (na przykład pracoholizm, materializm, brak szacunku dla kobiet), ale również docenia zalety (chociażby serdeczność wobec obcych, uczciwość, poczucie humoru). Na pewno nie jest to Korea upozowana do oficjalnego zdjęcia, ani też baśniowa kraina z jednego z najpiękniejszych filmów, jakie widziałam - "Wiosna, lato, jesień, zima… i wiosna" w reżyserii Kim Ki-duka.

Ulice, metro, praca, szara codzienność dostarczają pisarce wiedzy na temat tego niezwykłego kraju. Chłonąc egzotyczną rzeczywistość Lena Świadek myśli też o Polsce. Ma do naszego kraju stosunek ambiwalentny. Z jednej strony gniewnie wyraża ulgę z powodu odcięcia korzeni: "Powoli wymazuję z pamięci wirus "Polska""[1]. Natomiast spacerując po jesiennym parku, wyznaje nostalgicznie: "mam wrażenie, że słucham szeleszczącej mowy moich ziomków"[2]. Ostatecznie podejmuje decyzję o powrocie. Kropką nad "i" okazuje się wycofanie kiszonych ogórków ze sklepu, w którym pisarka się zaopatruje, co doprowadza ją prawie do łez. "Polska to trudna miłość, lecz …mimo wszystko miłość"[3].

Impresje i refleksje ilustrują liczne fotografie. Bardzo podobały mi się zdjęcia wykonane przez autorkę. Dobrze prezentują się na grubym, kredowym papierze. Szczególnie urokliwe są portrety koreańskich dzieci. Przypuszczam, że wywołają uśmiech na najbardziej zasępionym obliczu. Spore wrażenie wywarły na mnie również fotografie przedstawiające Koreański Zespół Polskiego Tańca Ludowego – grupę młodzieży o bardzo egzotycznych rysach, przyodzianą w krakowskie stroje.

"Zaproszenie na kimchi" dostarczyło mi jednak nie tylko pozytywnych doznań. Drażniły mnie na przykład fragmenty poświęcone piorunującemu wrażeniu, jakie robiła pani Świadek swą urodą na mieszkańcach Seulu płci męskiej, ale także na kobietach i dzieciach. Wszystkie scenki z tym związane opisane są szczegółowo, a jest ich kilka. Opublikowane w książce zdjęcie autorki potwierdza, iż jest ona niewątpliwie niewiastą urodziwą, ale wielokrotne epatowanie czytelnika zachwytem Koreańczyków wydało mi się irytujące. Zresztą nie tylko Koreańczyków: "Do psychologów nie chadzam po tym, jak jeden (zresztą jedyny) się we mnie zadurzył"[4]. Przy całym szacunku dla wizualnego powabu pisarki, wolałabym dowiedzieć się czegoś więcej o Korei.

Mam również zastrzeżenia do stylu, w jakim napisana jest ta książka. Pod względem stylistycznym uważam ją za bardzo nierówną: obok fragmentów ładnych, poetyckich, działających na wyobraźnię: "Miasto, niczym złota bestia ściele się u moich stóp. Jej oddech nie ustaje ani przez moment - pomruk rozpędzonych samochodów, szybkich kroków, pośpiesznie liczonych pieniędzy", na tej samej stronie znajdujemy pretensjonalną nowomowę: "Miasto to taki semichemiczny narkotyk, spreparowany z dużej ilości spalin i testosteronu, wywołujący halucynacje o bogactwie i massmedialnej sławie"[5].

To nie koniec zastrzeżeń. Na liście korektorów książki widnieją trzy nazwiska, co biorąc pod uwagę niewielkie rozmiary publikacji (96 stron), powinno nastrajać optymistycznie. Niestety, to prawdopodobnie opary kimchi skutecznie zamgliły wzrok adiustatorom: "o Europejskiej urodzie"(s.68), "w wieku 27. lat"(s. 57), "V’oila!"(s.30), "Frenkensteina"(s.37), "Shon Penn"(s.77), "15go kwietnia"(s.47), "W 40. milionowym państwie"(s. 9). Być może moja walka z ortograficznymi wiatrakami zakrawa na donkiszoterię, ale nie jestem w stanie pogodzić się z beztroską fuszerką korektorskiego tria z wydawnictwa Kwiaty Orientu.

Mając w pamięci profesję autorki, poczułam się zaskoczona błędem gramatycznym. Angielskie pytanie "What do I lie about" zostało przetłumaczone jako "W czym cię okłamałem"(s.74). Nawiasem mówiąc nie rozumiem, w jakim celu wielokrotnie zamieszczono w książce oryginalną wersję angielskich konwersacji, równolegle z polskim tłumaczeniem.

Część "Zaproszenia na kimchi" dodana przez redakcję również nie grzeszy pięknem językowym: "Autorką rozdziału oraz autorem zdjęć jest Anna Sawińska"(s. 94). Umieszczone na końcu książki wiadomości o Korei mają charakter encyklopedyczny. Wyjątkiem jest dość ciekawa część poświęcona kulinariom. Spore nadzieje łączyłam z rozdziałem "Warto zobaczyć", który napisała wzmiankowana Anna Sawińska, mieszkająca w Seulu od 2002 roku, żona Koreańczyka. Niestety, jest to wyprany z emocji katalog zabytków w ujęciu historycznym.

Koreańskie impresje Leny Świadek sprawiają wrażenie luźnych notatek, na podstawie których mogłaby powstać wartościowa książka. Im bliżej końca, tym bardziej zdawkowe stają się refleksje, przybierając wręcz kształt aforyzmów. Autorka nazywa je skromnie "Perełkami".

W obliczu tak szczupłego objętościowo dziełka lista tych, którym pani Świadek wyraża wdzięczność w "Podziękowaniach", jest zaiste imponująca: 21 osób! Autorka podziwia między innymi wydawnictwo Kwiaty Orientu za "determinację w krzewieniu tej egzotycznej kultury pomimo wielu przeciwności"[6]. Tajemnicze przeciwności mogą wynikać nie z niechęci do kultury koreańskiej, a z prozaicznego rozczarowania czytelników edytorską bylejakością.

---
[1] Lena Świadek, "Zaproszenie na kimchi", wyd. Kwiaty Orientu, 2008, s. 74.
[2] Tamże, s. 77.
[3] Tamże, s. 83.
[4] Tamże, s. 80.
[5] Tamże, s. 80.
[6] Tamże, s. 5.

Moja ocena: 3+


P.S.
Zapraszam na filmową wyprawę do Korei.


Po trudach podróży czeka nas degustacja potraw koreańskich. Oto krótki kurs przyrządzania kimchi. Uprzedzam, że konsumpcja bez mlaskania i siorbania jest uznawana w Korei za nietakt!



2 kwietnia 2010

Wesołego Alleluja

Życzę Wam wspaniałych Świąt,
pachnących wiosennym wiatrem i pysznymi potrawami,
ciepłych, radosnych spotkań z Rodziną i Przyjaciółmi,

lenistwa o smaku kajmakowego mazurka,
pięknych chwil, kolorowych i zawadiacko wesołych jak powyższe pisanki!
Moc uścisków i serdeczności,

1 kwietnia 2010

Yoko Ogawa, "The Housekeeper and the Professor"

1-1=0

Moje spotkanie z matematyką zakończyło się w liceum. Rozstaniu nie towarzyszyły łzy. Raczej obopólne westchnienie ulgi. Nigdy nie zaliczałam się do elitarnej grupy wybranków królowej nauk. Matematyka kojarzyła mi się z czymś niepokojącym, trudnym i odległym. Powieść Yoko Ogawy "The Housekeeper and the Professor" ("Gosposia i Profesor") przekonuje mnie, że nie miałam racji.

Otóż książka japońskiej pisarki dowodzi, iż świat matematyki, liczb, wzorów bywa fascynujący, a wręcz tchnie poezją! Okazuje się, że symbole matematyczne mogą mieć odniesienie do ludzkiej egzystencji, gdyż niczym środki artystyczne w wierszu są w stanie wyrażać najsubtelniejsze uczucia. Z podobnego założenia wyszedł między innymi włoski prozaik Paolo Giordano, tytułując swoją powieść "Samotność liczb pierwszych". W przypadku książki Ogawy nić matematycznych refleksji i reminiscencji zręcznie wpleciona jest w fabułę.

O "Gosposi i Profesorze" dowiedziałam się dzięki blogom anglojęzycznym. Wiele osób uznawało tę powieść za swoje książkowe odkrycie ubiegłego roku. Zachwytom nie było końca. Co ciekawe, wyrażali je czytelnicy o bardzo różnych zainteresowaniach literackich i gustach. Niestety, nie mogę przyłączyć się do chóru bezkrytycznych piewców tej książki, choć dostrzegam jej zalety. Jedną z najważniejszych jest fakt, że autorka uwrażliwia czytelnika na problem relacji z osobą niepełnosprawną umysłowo, uczy dostrzegać w niej wrażliwego człowieka, a nie jednostkę chorobową czy dziwaka, którego należy się bać. Walorem warsztatu pisarskiego Ogawy jest też duża subtelność, delikatność rysunku postaci i wydarzeń. Podobał mi się też nastrój zadumy i melancholii. Mylący jest tytuł powieści, który zapowiada wodewilowe perypetie a la Frania Maj.

Inspiracją dla pisarki była podobno biografia ekscentrycznego węgierskiego naukowca Paula Erdősa. Tytułowy Profesor w książce japońskiej autorki był niegdyś utalentowanym matematykiem. Siedemnaście lat temu uległ wypadkowi samochodowemu, w wyniku którego doznał uszkodzenia mózgu. Nie jest w stanie zapamiętać nic nowego. Świetnie pamięta dawne wydarzenia, a nie wie na przykład, co jadł wczoraj na kolację. Jego pamięć przypomina taśmę video. Aby nagrać coś nowego, trzeba skasować wcześniejsze wrażenia. Jego pamięć obejmuje dokładnie osiemdziesiąt minut. Matematyka nadal stanowi pasję Profesora, którą skutecznie zaraża innych. Nie utracił wielkich zdolności i utrzymuje się z matematycznych konkursów w prasie.

Obcowanie z taką osoba nie należy do najłatwiejszych. Gosposia nie dziwi się, że jest jedną z wielu opiekunek, jakie przewinęły się przez dom Profesora. W momencie kiedy dostaje nowe zlecenie jest bardzo zwyczajną, dwudziestoośmioletnią kobietą samotnie wychowującą dziecko. Początkowo szokuje ją dziwny sposób bycia Profesora, potem przyzwyczaja się do tego, że każdego ranka musi mu się przedstawiać tak, jakby widzieli się po raz pierwszy w życiu. Wychodzi z nim do miasta, choć podopieczny wygląda cudacznie w garniturze pokrytym karteczkami, które maja mu przypominać o różnych rzeczach. Im bardziej Gosposia poznaje Profesora, tym lepiej go rozumie. Rodzi się między nimi przyjaźń, która obejmuje też syna Gosposi, Pierwiastka. Młoda kobieta ulega czarowi liczb, zaczyna pasjonować się matematyką. Profesor natomiast stopniowo otwiera się na świat. Samotność przestaje im doskwierać. Obydwoje przekonują się, że 1-1=0.

Przejdę teraz do księgi życzeń i zażaleń. Motyw Pigmaliona nie należy do najbardziej oryginalnych, doczekał się wielu twórczych realizacji, choć trzeba przyznać Ogawie, że potraktowała go dość nietypowo. Czytając tę powieść nie mogłam też uwolnić się od skojarzenia z filmem "Lepiej być nie może". Było natrętne. Młoda, samotna kobieta z dzieckiem plus ekscentryczny mężczyzna o skłonnościach autystycznych.

Ogromnie rozczarował mnie prawie całkowity brak japońskich realiów. Książka jest utrzymana w tonacji paraboli. Opisane wydarzenia mogły zdarzyć się dosłownie wszędzie. Bohaterowie nie mają imion: w powieści występują Gosposia, Profesor, Wdowa i Pierwiastek. Zasmuciło mnie to, że świat powieściowy odarty był z kolorytu lokalnego. Nie ukrywam, że jako miłośniczka Japonii liczyłam na coś więcej niż skąpą wzmiankę o kwitnieniu wiśni, której kurczowo chwycili się autorzy grafiki na okładkach większości wydań oraz plakatu adaptacji filmowej.

Uderzyła mnie też naiwność tej opowieści, tak jakby autorka obserwowała ludzi z wierzchołka wieży z kości słoniowej. Prostoduszne spojrzenie na świat ma w naszych cynicznych czasach swój urok, ale na dłuższą metę irytuje i nuży. Nudziły mnie też liczne fragmenty poświęcone baseballowi.

Moim zdaniem szwankuje również psychologia postaci. Zachowanie Wdowy wydaje mi się chwilami irracjonalne, zwłaszcza w obliczu tajemnicy, której rąbka autorka uchyla pod koniec powieści. Dziesięcioletni Pierwiastek wykazuje dojrzałość emocjonalną i empatię zdecydowanie wykraczające poza swój wiek. Początkowo Gosposia na całe dnie zostawia chłopca samego w domu, potem pod wpływem perswazji profesora nagle zmienia się w troskliwą matkę.

Granica miedzy celową prostotą, oszczędnością a ubóstwem językowym jest cienka i zastanawiam się, czy Yoko Ogawa przypadkiem chwilami jej nie przekroczyła. Można usprawiedliwić autorkę, że narratorką jest przecież zwyczajna Gosposia, ale łatwość z jaką kobieta przyswaja matematyczne wykłady wskazuje na osobę o intelekcie ponadprzeciętnym. Zaznaczam, że poznałam powieść w tłumaczeniu na język angielski, dokonanym przez Stephhena Snydera.

"Profesor i Gosposia" to na świecie wydawniczy hit. Po publikacji powieści w roku 2005 w Japonii sprzedano milion kopii w dwa miesiące. Cztery lata później pojawiła się edycja angielska. W roku 2006 powstała adaptacja filmowa pod niezbyt fortunnym tytułem "The Professor's Beloved Equation" - "Ukochane równanie Profesora" (reżyseria: Takashi Koizumi).

Wobec powyższych sukcesów dziwi, a jednocześnie budzi szacunek fakt, że Yoko Ogawa sprawia wrażenie osoby niezwykle skromnej, nie narzuca się mediom. Zaskoczyło mnie to, że autorka ponad dwudziestu książek, zdobywczyni kiku nagród literackich, nie posiada własnej strony internetowej. Nie widziałam jeszcze „Gosposi i profesora” w zapowiedziach żadnego polskiego wydawnictwa, ale sądzę, że to tylko kwestia czasu.

Moja ocena: 4-

Plakat "The Professor's Beloved Equation"

Yoko Ogawa