Mia Couto sprawił mi trzy niespodzianki zanim jeszcze przeczytałam jego książkę:
1. Nie jest kobietą, na co wskazywałoby jego imię i skojarzenie chociażby z Mią Wallace ("Pulp Fiction").
2. Jest pisarzem mozambickim, a zupełnie nie wygląda jak mieszkaniec Afryki.
3. Tworzy w języku portugalskim, który kojarzy mi się z zupełnie innymi rejonami świata.
Zaskoczenie tylko zaostrzyło moją ciekawość. Jestem bardzo wdzięczna Carmanioli za przybliżenie mi postaci tego twórcy. Jego "Ostatni lot flaminga" to pulsująca kolorami, oniryczna opowieść, która jednocześnie drażni, niepokoi i olśniewa.
Autor jest z wykształcenia biologiem. Nie zdziwiła mnie więc jego wrażliwość na uroki przyrody. Organiczny związek z naturą okazał się zresztą typowy dla społeczności, którą opisuje. Zwierzęta i rośliny są obecne nie tylko w życiu codziennym, ale także w filozofii życiowej mieszkańców Tizangary: "Powinieneś być jak ptaszek żyjący na grzbiecie hipopotama – pożyteczny dla wielkich, a zarazem niezauważalny"[1].
Kluczowy dla zrozumienia powieści jest symbol flaminga. Okazuje się bardzo uniwersalny. Na przykład w hinduskich "Upszanidach" ptak ten związany jest z symboliką światła[2]. W książce Couto znajdujemy zaś fragment: "lot flaminga był lotem samego światła"[3]. Powszechność wyobraźni poetyckiej, powtarzalność niektórych obrazów, bez względu na odległości i różnice kulturowe, są dla mnie nieustannym źródłem fascynacji.
U Couto flamingi popychają słońce, żeby dzień zajaśniał po drugiej stronie świata. Ludzie widzą w nich anioły. Ujrzenie tych ptaków odbierane jest jako dobra wróżba. Są one bardzo ściśle związane z dawnymi wierzeniami mieszkańców Afryki. Śmierć flaminga obrazuje odejście prastarych wartości. Na naszych oczach bezpowrotnie przemija postać świata.
2. Jest pisarzem mozambickim, a zupełnie nie wygląda jak mieszkaniec Afryki.
3. Tworzy w języku portugalskim, który kojarzy mi się z zupełnie innymi rejonami świata.
Zaskoczenie tylko zaostrzyło moją ciekawość. Jestem bardzo wdzięczna Carmanioli za przybliżenie mi postaci tego twórcy. Jego "Ostatni lot flaminga" to pulsująca kolorami, oniryczna opowieść, która jednocześnie drażni, niepokoi i olśniewa.
Autor jest z wykształcenia biologiem. Nie zdziwiła mnie więc jego wrażliwość na uroki przyrody. Organiczny związek z naturą okazał się zresztą typowy dla społeczności, którą opisuje. Zwierzęta i rośliny są obecne nie tylko w życiu codziennym, ale także w filozofii życiowej mieszkańców Tizangary: "Powinieneś być jak ptaszek żyjący na grzbiecie hipopotama – pożyteczny dla wielkich, a zarazem niezauważalny"[1].
Kluczowy dla zrozumienia powieści jest symbol flaminga. Okazuje się bardzo uniwersalny. Na przykład w hinduskich "Upszanidach" ptak ten związany jest z symboliką światła[2]. W książce Couto znajdujemy zaś fragment: "lot flaminga był lotem samego światła"[3]. Powszechność wyobraźni poetyckiej, powtarzalność niektórych obrazów, bez względu na odległości i różnice kulturowe, są dla mnie nieustannym źródłem fascynacji.
U Couto flamingi popychają słońce, żeby dzień zajaśniał po drugiej stronie świata. Ludzie widzą w nich anioły. Ujrzenie tych ptaków odbierane jest jako dobra wróżba. Są one bardzo ściśle związane z dawnymi wierzeniami mieszkańców Afryki. Śmierć flaminga obrazuje odejście prastarych wartości. Na naszych oczach bezpowrotnie przemija postać świata.
W książce króluje realizm magiczny. Fantazjowanie nie jest jednak sztuką dla sztuki, wyrasta z traumatycznych doświadczeń historycznych. Groteskowe maski pozwalają ogarnąć tragiczną rzeczywistość. Mozambik Couto nie jest sielską krainą z folderów. Wojna domowa trwała tam trzydzieści lat (1962-1992). Tak naprawdę nigdy się nie skończyła: "Wojny są jak pory roku – chwilowo zawieszone, dojrzewają w nienawiści prostych ludzi"[4].
Oprócz poetyckich wizji i zabawy konwencjami autor wyraża w powieści swoje gorzkie przemyślenia na temat Mozambiku: "nasza ojczyzna nie cieszy się poważaniem swoich synów. Czy nie widzą, jaki jest los naszego kraju? Przypomina człowieka, który umarł od zbyt częstych reanimacji"[5], a również dzieli się ogólniejszymi refleksjami o Afryce: "Losy tych narodów powierzono ludziom pazernym, którzy rządzili jak hieny, myśląc tylko o tym, by najszybciej się obłowić"[6].
Pomimo smutnych, wojennych konotacji narrator nie utracił poczucia humoru: "W głębi buszu, bez jedzenia, poświęciłem wszystko dla sprawy wyzwolenia ludu. Kiedyś nawet zjadłem colgate"[7]. Okazuje się, że groteska pomaga uporać się ze straszną rzeczywistością i mrocznymi wspomnieniami. Ironia zakłada ogląd świata z dystansu – w ten sposób można uniknąć bolesnych poparzeń. Poczucie humoru autora obrazują również motta poszczególnych rozdziałów – przysłowia i porzekadła z Tizangany, na przykład: "Chcesz wiedzieć, gdzie jest kot? Szukaj w najcieplejszym kącie"[8]. Te sardoniczne sentencje unaoczniają nam bardziej subtelny aspekt wyobraźni mozambickiego pisarza.
Couto nie stroni też od rozważań bardziej ogólnej natury, na przykład o śmierci, która jest "wąziutkim tarasem. Kiedy się z niego wychylić, niczym orzeł nad przepaścią, widzi się czas, a dookolna przestrzeń może się zamienić w cudowny lot" [9]. Tragiczne wydarzenie ubrane w kostium baśniowy staje się łatwiejsze do przeżycia: "Matka zniknęła za deszczowym zakrętem, przenosząc się na bezramienną gwiazdę"[10].
Szokowanie czytelnika sprawia autorowi wyraźną przyjemność. Osoby, które lubią linearną narrację, spokojny rytm logicznie powiązanych ze sobą zdarzeń, najprawdopodobniej z niechęcią odrzucą "Ostatni lot flaminga". Ta książka wywołuje silne emocje – od zachwytu po wstręt. Już pierwsze zdanie jest swoistym egzaminem: czytelnik epatowany brutalnością à la Tarantino i Rodriguez może z niesmakiem zrezygnować z dalszej lektury: "Oto nagi fakt: na samym środku drogi krajowej, przy wjeździe do miasteczka Tizangara pojawił się amputowany penis"[11]. To chyba najdziwniejszy początek dzieła literackiego, z jakim się spotkałam. Smuci mnie przekonanie współczesnych twórców, że człowiek początku dwudziestego pierwszego wieku jest tak odarty z wrażliwości, że trzeba go traktować słownymi paralizatorami, aby wywołać żywsze reakcje.
Uwiódł mnie natomiast piękny język powieści Couto. Znajdujemy tu często poezję w czystej postaci. Książkę można czytać tak jak tomik wierszy, otwierając ją w dowolnym miejscu. Opisy są bardzo malarskie i działają na wyobraźnię. Oto mój ulubiony: "Każdym uderzeniem skrzydeł flaming zrywał kolejne przezroczyste stronice nieba. Jeszcze jeden trzepot piór i nagle wszystkim się wydało, że horyzont poczerwieniał. Błękit ciemniał, nabierał odcieni różu i fioletu. A wszystko to działo się na tle płomiennej łuny"[12]. Przekład Elżbiety Milewskiej stanowił dla mnie źródło nieustannego zachwytu! Tłumaczka miała do wykonania zadanie nader trudne. Nie znam portugalskiego, ale już na podstawie wersji polskiej możemy wnioskować, że tłumaczenie obfitowało w wyzwania. Couto podchodzi bowiem do języka w sposób kreatywny, nadając mu własne piętno. Elżbieta Milewska wykazała się wielką wrażliwością na liryczny i muzyczny aspekt prozy mozambickiego twórcy.
Wątpię, czy Tizangara osiągnie kiedykolwiek popularność Macondo. Świat wykreowany przez afrykańskiego pisarza wydaje mi się bardziej hermetyczny, trudniej dostępny, mniej gościnny. Doceniam baśniowy powiew egzotyki z domieszką historiozoficznej goryczy, olśniły mnie walory stylistyczne prozy Couto, ale czułam się w Tizangarze nieswojo. Śmierć flaminga odmieniła tę krainę na zawsze.
---
[1] Mia Couto, "Ostatni lot flaminga", tłum. E. Milewska, Państwowy Instytut Wydawniczy, 2005, s.50.
[2] "Leksykon symboli", opr. Marianne Oesterreicher-Mollwo, tłum. J. Prokopiuk, Wydawnictwo ROK Corporation SA, 1992, s. 43.
[3] Mia Couto, op. cit., s.73.
[4] Tamże, s. 71.
[5] Tamże, s. 125.
[6] Tamże, s. 132.
[7] Tamże, s. 50.
[8] Tamże, s. 81.
[9] Tamże, s. 33.
[10]Tamże, s. 33.
[11]Tamże, s. 11.
[12]Tamże, s. 73.
Moja ocena: 4
A ja właśnie dawkuję sobie "Lunatyczną krainę" - nie jest to łatwa lektura, wymaga skupienia. Podobnie jak w ww. przez Ciebie książce język jest piękny, a realizm magiczny w wydaniu afrykańskim - obecny. Po Flaminga sięgnę jednak po długiej przerwie...
OdpowiedzUsuńhej,
OdpowiedzUsuńdziekuje za niebanalne przyblizenie nastepnego zalatka swiata! mozambik znam z opowiadan biologa morskiego, kt twierdzil, ze tam sie absolutnie NIC nie marnuje - wykorzystywana j kazda puszka i kazda opona. poza tym jezdzi do mozambiku regularnie hening mankell. o ile pamietam ma jakies lewicowe ciagoty i interesy tamze. w kazdym razie milo przeczytac, ze mozambik to nie tylko bieda i polityka
pozdr \ m
Lirael, inspirujesz. Nieustannie. :-) Co chwila nowe odkrycia, kolejne odsłony nieznanych zakątków literatury i przestrzeni geograficznej. Recenzja brzmi zachęcająco. Język powieści [wnioskuję na na podstawie cytatów] czaruje i uwodzi...
OdpowiedzUsuńDzięki Twojej wcześniejszej recenzji prawie jestem posiadaczką powieści 'Niech wieje dobry wiatr'. Piszę 'prawie', bo przesyłka w drodze. Już się nie mogę jej doczekać. :) Pozdrawiam cieplutko.
Lirael, Mozambik to była pierwotnie kolonia Portugalii, stąd język. Bardzo ciekawie opisałaś tą książkę, aż się nie mogę zdecydować, czy bardziej mnie przyciąga, czy przeraża.
OdpowiedzUsuń~czytanki.anki
OdpowiedzUsuńWidziałam u Ciebie "Lunatyczną krainę" na zdjęciu. Nie dziwię się, że sobie tę prozę dawkujesz, ona nie sprawdza się w ilościach hurtowych. :)
~blog sygrydy dumnej
Ja na temat Mozambiku nie wiedziałam praktycznie nic.
Dzięki za przypomnienie Mankella, on rzeczywiście ma afrykańskie fascynacje. Na śmierć zapomniałam, że to Mozambik! U nas wydano nawet jego książkę wyrosłą z tych afrykańskich zainteresowań.
~Jolanta
Jolu, cieszę się, że znajdujesz tu inspiracje. Jestem ogromnie ciekawa Twojej reakcji na książkę Lindy Olsson. Mam nadzieję, że Cię nie rozczaruje.
~lilybeth
Znalazłam informację, że rodzice Couto byli emigrantami właśnie z Portugalii, jeszcze w czasach, gdy Mozambik był kolonią. Nazwałaś rzecz po imieniu: ta książka jednocześnie przyciąga i przeraża.
a ja to uwielbiam Twoje recenzje czytac:)
OdpowiedzUsuń~Ęmocja
OdpowiedzUsuńBardzo Ci dziękuję.
A co do recenzji to z wzajemnością!