20 sierpnia 2011

Astrid Lindgren, „Samuel August z Sevedstorp i Hanna z Hult”

Ze sobą i dla siebie
Urocza, po prostu urocza. Ta niewielka książeczka sprawiła mi mnóstwo radości. Nigdy wcześniej o niej nie słyszałam. Odkryłam ją zupełnie przypadkiem na Allegro. Podobała mi się znacznie bardziej niż czytana wcześniej powieść biograficzna „Od Astrid do Lindgren” Vladimira Oravsky’ego, Kurta Petera Larsena i Autora anonimowego, która wiała chłodem.

To dość oryginalna pozycja w dorobku Astrid Lindgren, przeznaczona jest bowiem dla starszej młodzieży i dorosłych. Książka zawiera dwie autobiograficzne opowieści: „Samuel August z Sevedstorp i Hanna z Hult”, poświęconą rodzicom i „Pamiętam…”, wspomnienia z dzieciństwa autorki „Karlssona z dachu”.

Nie będę w barbarzyński sposób streszczać tej historii. Nie chcę spłoszyć zachwytu, jaki wywołuje. Oddam głos samej autorce:
Tym razem chciałabym opowiedzieć historię pewnej miłości, historię, której nie przeczytałam ani nie wymyśliłam, ale którą sama słyszałam. I to wiele razy. Jest w niej o wiele więcej miłości niż we wszyst­kich znanych mi książkach, a dla mnie jest ona wzruszająca i piękna. Ale to pewnie dla­tego, że jest to opowieść o dwojgu ludziach, którzy stali się moimi rodzicami.
Historia tej miłości ciągnęła się przez całe ich życie, a zaczęła się pewnego dnia w 1888 roku, kiedy to Samuel August z Sevedstorp, lat trzynaście, w małym domu gminnym w Pelarne, gdzie mieściła się szkół­ka parafialna, zatrzymał wzrok na siedzącej najbliżej pieca dziewczynce z grzywką, która podczas końcowego sprawdzianu tak wspa­niale odpowiadała na wszystkie pytania. Mia­ła dziewięć lat, na imię Hanna i pochodziła z Hult. To ona, Hanna z Hult, przyciągnęła wzrok Samuela Augusta. Oczywiście, widział ją już przedtem, ale nigdy tak jak teraz. [1]
Opowieść o miłości rodziców Astrid, w której istotną rolę odegrał pewien jesion, jest kameralna, wyciszona, a jednak porusza do głębi. Duże wrażenie robią fragmenty autentycznych listów miłosnych pisanych przez jej rodziców w okresie narzeczeństwa. Autorka żartobliwie nazywa tę część książki „Próbą stylu listów miłosnych pisanych przez młodych wieśniaków w początku XX wieku wraz z drobnymi migawkami z ich codziennego życia”.[2] Mimo ortograficznych błędów i naleciałości gwarowych korespondencja Hanny i Samuela Augusta tchnie świeżością i wzrusza.
 Samuel August z Sevedstorp i Hanna z Hult
Chociaż upłynęło wiele lat, lat miłość Hanny i Samuela Augusta silnie do nas przemawia, bo córka opowiada o niej bez zadęcia i patosu, które przypuszczalnie aż cisnęły się  pod pióro przy takim temacie. Jaka była ich recepta na szczęście? Według Astrid kochali się do końca dlatego, że dużo ze sobą rozmawiali i okazywali sobie uczucie. Nie było dnia, by ojciec nie przytulił do siebie matki. 
W doli i niedoli byli razem, ze sobą i dla siebie. „Ja żyję stale z tobą, w myś­lach, w robocie, tak, ja chcę żyć całkiem dla ciebie zawsze" — pisał Samuel August pew­nego kwietniowego dnia 1903 roku, wkrótce po tamtym wieczorze pod zwieszającymi się gałęziami jesionu. I przyrzeczenia tego do­trzymał. Od czasu, gdy miała dziewięć lat, aż do śmierci Hanna pozostała jego „gorąco upragnionym małym ukochaniem". Starzała się, starzeli się oboje, ale to niczego nie zmieniało. Pamiętam ich, gdy mieli już ponad osiemdziesiąt lat, a życie wokół nich stało się spokojniejsze. Samuel August siadywał trzy­mając jej dłonie w swoich i mówił ciepło: „Moje gorąco upragnione małe ukochanie! Ty i ja, my zawsze możem tutaj siedzieć i odpoczywać!" [3]
Samuel August i Hanna
W „Pamiętam…” pisarka sporo miejsca poświęca czasom, kiedy była małą dziewczynką. Z dwóch powodów określa je jako beztroskie i szczęśliwe. Wymienia poczucie bezpieczeństwa i brak skrępowania. Dzieciństwo Gunnara, Astrid, Stiny i Ingegerd, podobnie jak Pippi Langstrumpf, było bowiem „zupełnie pozbawione gderania”.[4]

Fragmenty o pierwszych latach życia autorki sprawią radość miłośnikom „Dzieci z Bullerbyn”, bo mają łobuzerski wdzięk. Astrid na przykład wyznaje: "niedziel nie lubiłam, bo i czegóż można było się spodziewać po dniu, który zaczynał się od wkładania świeżo wypranych, czarnych, gryzących pończoch.”[5].

Oprócz ludzi ważne były miejsca. Lindgren barwnie opisuje naturę w krainie swojego dzieciństwa, podkreślając, że wywierała duży wpływ na jej wyobraźnię, wrażliwość i sposób postrzegania świata:
Jeśli ktoś pyta mnie, co pa­miętam z dzieciństwa, to moja pierwsza myśl nie biegnie ku ludziom, lecz ku przyrodzie, która otaczając nas zewsząd, wypełniała nasze dni tak intensywnie, że dorosły nigdy tego nie pojmie. Kamieniste wzgórki, gdzie pełno było poziomek,  całe połacie  ziemi porosłe przylaszczkami,  łąki  kwitnących pierwiosn­ków, miejsca, gdzie rosły czarne jagody, las i świeże kielichy dzwonków wśród mchu, po­lany wokół Näs, gdzie znaliśmy każdą ścieży­nę, każdy kamień, rzeka z liliami wodnymi, rowy, strumyki i drzewa — wszystko to pa­miętam dokładniej niż ludzi. Kamienie i drze­wa były nam bliskie niemal jak żywe istoty, przyroda osłaniała nas, a jednocześnie pobu­dzała do zabaw i marzeń. W tym otoczeniu rozgrywało się wszystko to, co tylko nasza fantazja  mogła wymyślić.  Wszystkie  bajki, wszystkie przygody, które przyszły nam do głowy albo o których czytaliśmy czy słyszeli, działy się właśnie tutaj; tak, nawet nasze pieś­ni i modlitwy miały swoje określone miejsce wśród otaczającej nas przyrody. [6]
Chętnie zacytowałabym całą książkę, bo tyle w niej spokojnego piękna. Jest wyjątkowa, bo taka prosta i zwyczajna. Wszyscy nosimy w sobie opowieść o rodzicach i bezgrzesznych latach. Szkoda, że mało kto przelewa ją na papier. Wydaje się nam powszednia, mało atrakcyjna. Jednak przedstawiona tak, jak zrobiła to Astrid, nabiera głębokiego sensu i urody. Nawet gdy mówi o rzeczach błahych:
W pamięci — czegóż tam nie ma i cóż tam nie drzemie! Zapachy i smaki, i obrazy, i dźwięki minionego dzieciństwa. Nagle wszystko to może zbudzić się i stać się odczuwalne prawie jak wtedy... nie, teraz skła­małam, nigdy jak wtedy! Ale jeszcze nie zapo­mniałam zupełnie, jeszcze niemal widzę i czu­ję zapachy, i pamiętam ujrzane na pastwisku dla bydła obsypane kwieciem krzaki dzikiej róży, które po raz pierwszy pokazały mi, czym jest piękno, jeszcze słyszę granie derka­czy, dochodzące gdzieś z żyta w letnie wie­czory, i pohukiwania w wiosenne noce z odda­lonego drzewa, na którym gnieździły się so­wy, jeszcze wiem dokładnie, jakie to uczucie, kiedy ze szczypiącego mrozu i śniegu wchodzi się do ciepłej obory, znam dotyk języka cielaczka na dłoni i wiem, jak pachną króliki i jaki jest zapach wozowni, i jaki to dźwięk, kiedy mleko strzyka do wiadra, i jak czuje się dotyk małych łapek, kiedy weźmie się do ręki dopiero co wylęgłego się kurczaczka.[7]
Niepozorna, beżowa książeczka została wydana ze smakiem. Widać dbałość o najdrobniejsze szczegóły. Kredowy papier, fotografie z rodzinnego albumu, ciekawy układ typograficzny sprawiają, że obcowanie z nią sprawia dużą przyjemność.  To jedna z pozycji z serii "kupiona za śmieszną cenę, a nie oddam jej za żadne skarby".

Ogromnie się cieszę, że przede mną lektura biografii Astrid Lindgren napisanej przez Margaretę Strömstedt, którą kiedyś poleciła mi Aleutka. Dzięki niej ponownie spotkam ambitnego Samuela Augusta z Sevedstorp, rozmodloną Hannę z Hult i małą Astrid, która nie znosiła szorstkich pończoch.
_______________
[1]Astrid Lindgren, „Samuel August z Sevedstorp i Hanna z Hult”, tłum. Anna Węgleńska, Nasza Księgarnia, 1992, s. 6.
[2] Tamże, s. 24.
[3] Tamże, s. 47.
[4] Tamże, s. 43.
[5] Tamże, s. 64.
[6] Tamże, s. 76.
[7] Tamże, s. 78.

Moja ocena: 5
Astrid Lindgren z odtwórczynią roli Pippi, Inger Nilsson

Józef Ignacy Kraszewski, „Na cmentarzu - na wulkanie”

Wulkaniczny pył na cmentarzu pogrzebanych nadziei[1]
Powieść Józefa Ignacego Kraszewskiego „Na cmentarzu - na wulkanie” miała dwie premiery. Po raz pierwszy ukazała się w 1864 roku. Książka przeszła bez echa. Rozżalony Kraszewski tłumaczył sobie, że to z powodu ówczesnych absorbujących, smutnych wydarzeń historycznych dzieło nie wywołało aplauzu czytelników, o czym możemy przeczytać w Słowie wstępnym. JIK postanowił je wydać ponownie, co stało się w roku 1871. Obawiam się, że tym razem również spotkał go gorzki zawód, jest to bowiem utwór rozpaczliwie słaby. Czuję się rozżalona, bo po włoskiej powieści współczesnej sporo sobie obiecywałam.   

Na uwagę zasługuje odwaga autora w kwestii formy „Na cmentarzu - na wulkanie”. Zdecydował się na dość nowatorską, moim zdaniem z opłakanym efektem. Akcja ograniczona jest do minimum, dominują wywołujące ziewanie reminiscencje bohaterów plus mętne rozważania filozoficzne. Tym chyba ostatecznie Kraszewski przekreślił szanse tej książki na popularność. Przypuszczalnie rozsierdziła czytelników o bardziej konserwatywnych gustach.

Czego dotyczy ta awangardowo opowiedziana historia? Wszystko zaczyna się w Pizie. Grupa cudzoziemców ogląda cmentarz Campo Santo najpierw  przy świetle pochodni, potem w blasku błyskawic, a następnie w poświacie księżyca. Niezwykłe wspólne doznania sprawiają, że między obcymi ludźmi z różnych krajów i środowisk nawiązuje się więź. Postanawiają podzielić się opowieściami o swoich dziejach bez ukrywania sekretów. Uczestnicy tej swoistej socjoterapii postanawiają spotkać się ponownie po pewnym czasie, tym razem by odbyć wspólną wyprawę na Wezuwiusza. Tam dochodzi do tragedii.

W grupie jest dwoje dwoje Polaków: hrabina Adela Żywska z domu księżniczka Męska i hrabia Zygmunt Żywski zwany pieszczotliwie Mumią, który wprawdzie od czasu do czasu uśmiecha się szatańsko i ma oczy z dziwnie prześladowczym wyrazem, które regularnie wpijają się w Adelę, ale mimo intensywnych zabiegów autora, jest równie nijaki jak pozostałe postacie.

Podstawowy problem, jaki miałam czytając tę książkę, to właśnie kompletny brak emocji poza irytacją na autora. Żadna postać nie wydała mi się pociągająca czy odpychająca. Mimo ekstremalnej scenerii (cmentarz, burza, wulkan) powieść była po prostu nudna. Zdecydowanie nie polecam spaghetti-JIK-a, nawet najbardziej zagorzałym wielbicielom jego twórczości.

Jeśli sądzicie, że rekompensatą za przetrawienie tego literackiego koszmarku będą malownicze obrazy Włoch, muszę rozwiać Wasze nadzieje. Wprawdzie Kraszewski pisał powieść przebywając w okolicach Genui, więc inspiracje znajdowały się na wyciągnięcie ręki, ale pod tym względem nas nie rozpieszcza. Jest tylko kilka opisów, zresztą niezbyt oryginalnych.

Książka tchnie nihilistycznym wręcz pesymizmem. Kraszewski dzieli się z nami bardzo ponurymi, egzystencjalistycznymi wręcz przemyśleniami o świecie i ludziach: „otworzyliśmy tyle tych ostryg, a wszystkie w środku były zgniłe i cuchnące...”[2] 

Niestety, w wulkanicznym popiele nie znalazłam ani jednego diamentu. Serafino, wróć!
________________
[1]  Za pomysł na tytuł notki oraz zdjęcie obwoluty bardzo dziękuję Zacofanemu w lekturze.
[2] Józef Ignacy Kraszewski, „Na cmentarzu – na wulkanie”, Wydawnictwo Literackie, 1970, s. 7.

Moja ocena: 2 
 Józef Ignacy Kraszewski

16 sierpnia 2011

Znalezione

Zawsze fascynowały mnie rzeczy pozostawione w książkach wypożyczonych z bibliotek i kupowanych w antykwariatach oraz na Allegro. Nie tylko mnie intrygują te zapomniane skrawki papieru, pocztówki, kalendarzyki. Od dłuższego czasu jestem stałą czytelniczką bloga Forgotten Bookmarks, który poświęcony jest takim własnie tajemniczym znaleziskom.
Tuż przed wyjazdem miałam okazję dokonać dwóch odkryć w książkach z biblioteki, którymi chcę się z Wami podzielić.
Nie wiem, z którego roku pochodzi ten bilet. Miałam ochotę zgłosić się do MPK i dokonać zwrotu, domagając się ekwiwalentu pieniężnego w wydrukowanej na nim kwocie, ale jednak zrezygnowałam. :)
Przypuszczalnie zakładka, bo z tyłu jest tekturka pokryta zapiskami. Wygląd pana sugeruje lata siedemdziesiąte. Wyraz pleksiglas niepokojąco koresponduje ze zdjęciem. Nie wiem, czy pan był celebrytą, czy anonimowym modelem, ale prawdopodobnie posiadaczce efektownego fotosu było przykro, gdy go zgubiła. Zakładka sprawia wrażenie używanej bardzo często. Zastanawiam się, czy właścicielka często spoglądała na roześmianego efeba w szelkach i czy nie rozpraszał jej w czasie lektury?
Żałuję, że zgubiłam widokówkę z Karkonoszy z lat osiemdziesiątych, którą znalazłam w ubiegłym roku w książce przysłanej z Wrocławia. Najdziwniejsze jest to, że zaadresowano ją do osoby mieszkającej w Lublinie, około dziesięciu minut od naszego bloku. Pocztówka była ostemplowana, więc najprawdopodobniej do adresata dotarła.
Jestem bardzo ciekawa, czy Wy też dokonujecie ekscytujących odkryć w książkach z bibliotek i antykwariatów?

15 sierpnia 2011

Powrót

Wakacyjny wyjazd już przeszedł do historii. Trudno odnaleźć się w dusznym i bezdusznym mieście po dwóch tygodniach wśród lasów i pól malowanych nie tylko zbożem rozmaitem, ale innymi, bliżej nie zidentyfikowanymi roślinami.
W przeciwieństwie do pogody Roztocze nie zawodzi nigdy. Już w samych nazwach miejsc kryje się poezja i tajemnica: Skrzypny Ostrów, Imielty Ług, Debry, Nart, Czerkies, Horyniec, Długa Góra, Księża Dybrz, Magdzine Choiny, Jasiów Dołek, Wiercikij, Puste Krzaki, Jaratyk, Maliniec, Czernięcin Poduchowny, Gruszka Mała Pierwsza, Boża Wola i wiele innych.
W czasie pobytu na Roztoczu był czas na aktywny wypoczynek...
...ale również na nostalgiczną zadumę...

Leniuchowanie sprzyjało robieniu zdjęć. Oto kilka moich fotograficznych wspomnień - sierpniowe Roztocze roztacza liczne uroki.





Jeszcze raz bardzo dziękuję Wam za pamięć, miłe słowa i wszystkie pozdrowienia!
Postaram się wkrótce nadrobić blogowe zaległości. Przeczytałam kilka książek, więc najbliższe tygodnie powinny obfitować w recenzje.
Wszystkim, którzy podobnie jak Guciamal wybierają się wkrótce na wakacyjne wyprawy, życzę dużo słońca i niezapomnianych wrażeń.

4 sierpnia 2011

Isaac Bashevis Singer, "Sztukmistrz z Lublina"

[Notka powstała tuż przed wyjazdem. Jeszcze raz przepraszam za opóźnienie w odpowiedziach na Wasze komentarze. Wszystkie zaległości uzupełnię po powrocie, 13 sierpnia. Serdecznie pozdrawiam z roztoczańskich borów i pól.]
Sztukmistrz bez magii
Lipcową lekturą Klubu Czytelniczego Ani był Sztukmistrz z Lublina Isaaca Bashevisa Singera. To było moje pierwsze spotkanie z twórczością tego pisarza. Obiecywałam sobie po nim wiele, nie wszystkie nadzieje zostały spełnione. Swoje opinie wyrażam w dyskusyjnym wątku i zapraszam Was do jego lektury. 

Jeśli wrócę do Singera, to na pewno za jakiś czas, bo jako jedna z niewielu przedstawicielek płci pięknej nie zostałam oczarowana przez hipnotycznego "Sztukmistrza z Lublina". Rozczarował mnie przede wszystkim prawie zupełny brak realiów z tamtych czasów, który wprawdzie tłumaczę sobie formułą przypowieści lub opowieści łotrzykowskiej, ale nie zmienia to faktu, że doskwierał dotkliwie. Rzecz jasna ze szczególnym sentymentem wypatrywałam obrazków lubelskich, ale wystąpiły w liczbie znikomej. Cenię Singera za zgrabny styl, poczucie humoru oraz otwarte zakończenie.

Książka doczekała się adaptacji filmowej, której nie miałam okazji jeszcze obejrzeć. Zaciekawiła mnie też informacja o spektaklu inspirowanym "Sztukmistrzem z Lublina", z muzyką Zygmunta Koniecznego i piosenkami, do których słowa napisała Agnieszka Osiecka. Oto Kołysanka Estery, czyli Ucisz serce w wykonaniu Anny Szałapak.
Nie zachwyciło mnie natomiast Szaleństwo Magdy, piękne pod względem muzycznym, ale śpiew w moim odczuciu jest zbyt silnie inspirowany stylem Ewy Demarczyk, a sposób wyrażania emocji przerysowany. Wyobrażam sobie Magdę zupełnie inaczej.

Moja ocena: 4

1 sierpnia 2011

Wakacyjna wyprawa

Wyjeżdżam dziś na dwa tygodnie, a celem podróży jest leniuchowanie i podziwianie pięknych widoków na Roztoczu. 


Biorąc pod uwagę pogodę, obawiam się, że wczasy pod gruszą mogą przeobrazić się w spływ kajakowy, ale to też będzie miało swój urok. :)
Z góry przepraszam za ewentualne milczenie i opóźnienie w odpowiedziach na komentarze, ale może być problem z dostępem do internetu. 
Serdecznie Was pozdrawiam.