22 lutego 2013

„Nie zawsze z psami schodzi się na psy” (Katarzyna Nowicka, "Pyskiem do kamery")

„Nie zawsze z psami schodzi się na psy”
Dotychczas myślałam, że okładka przede wszystkim ma informować o tym, jak brzmi tytuł książki i kto ją napisał. Wydawnictwo Bellona w brawurowym stylu zburzyło moje przekonanie, przewidywalne, ciepłe i bezpieczne niczym norka hobbita. 

Wbrew temu, co widzicie na powyższym zdjęciu, prawdziwy autor „Pyskiem do kamery” został wymieniony małymi literkami jako „współtwórca” w nocie z tyłu, na ostatniej stronie okładki. Na osłodę dorzucono jeszcze portrecik. Wprawdzie już kiedyś czytałam książkę, w której beztrosko pominięto tłumacza, ale z taką nonszalancją wobec twórcy spotykam się po raz pierwszy. 

Nie wiem, jaki był wkład Katarzyny Nowickiej w powstanie dziełka. Jako redaktor figuruje inna osoba. Bardzo możliwe, że bez pani Nowickiej w ogóle nie byłoby tej publikacji, ale warto byłoby coś na ten temat napisać. Zapewne „Zamiast wstępu” i zakończenie („Proste zasady zdobycia psiego przywiązania”) są jej autorstwa, choć akurat ich nie podpisała swoim nazwiskiem. Może to ona spisywała wspomnienia Franciszka Szydełki, który udzielił jej wywiadu-rzeki? Mimo wszystko doprawdy wypadało wkomponować jego nazwisko w projekt pierwszej strony okładki.

Franciszek Szydełko? Jeśli macie zwyczaj wychodzić z kina lub wyłączać telewizor, kiedy tylko pojawiają się napisy końcowe, to nazwisko raczej nic Wam nie powie. Ci, którzy interesują się składem ekip filmowych, bezbłędnie skojarzą go z tresurą zwierząt dla potrzeb filmu Zagadką pozostaje dla mnie pytanie, dlaczego Bellona nie wykorzystała popularności pana Szydełki w roli marketingowego atutu. 

Przyjemność płynąca z lektury „Pyskiem do kamery” to między innymi zasługa talentu gawędziarskiego autora. Pan Szydełko odbył mnóstwo spotkań z widzami i to się czuje przy czytaniu. Jego słowa przypominają kamyczki, które z biegiem czasu stały się okrągłe i gładkie. Żałuję, że jeśli kiedyś zawitał w Lublinie, a to bardzo prawdopodobne, przegapiłam to. Poczucie humoru i elokwencja autora jednoznacznie zapowiadają spore atrakcje na żywo.
Franciszek Szydełko i Trymer.
[Źródło]
Okraszone licznymi ciekawostkami opowieści polecam nie tylko miłośnikom psów i innej zwierzyny. Autor poświęca sporo uwagi filmom, przy których współpracował. Liczba tytułów robi wrażenie (148), choć oczywiście przywołane zostały tylko niektóre, i największe hity (Czterej pancerni i pies, Cywil, Szaleństwa panny Ewy, Dom), i te zupełnie zapomniane. Wielokrotnie zastanawiałam się, dlaczego w telewizji do bólu eksploatowane są ciągle te same produkcje, a przecież tyle mniej znanych zasługuje na odkurzenie. Parę tytułów sobie wynotowałam do obejrzenia koniecznie, na przykład Romantycznych, Prognozę pogody, Sam na sam. Tylko uprzedzam, że autor dość intensywnie zagłębia się w meandry fabuły, więc jeśli ktoś podobnie jak ja nie cierpi spoilerów, proponuję wrócić do tych fragmentów już po obejrzeniu filmu, który Was zaciekawi.

Kiedy czytałam Pyskiem do kamery, uderzyły mnie przede wszystkim dwie rzeczy. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, w jak wielu polskich filmach występują zwierzęta, choć stali czytelnicy bloga wiedzą, że jestem na tym punkcie wyczulona. Czworonogi pojawiają się czasem tylko na kilka sekund, a praca nad sceną trwa godzinami i bywa prawdziwym wyzwaniem dla osób, które ją przygotowują. Czy pamiętacie gęsi, kozy i kury w ekranizacji „Ferdydurke”? Bo ja nie, a wystąpił tam szwadron zwierzęcych aktorów. Tak Szydełko wspomina emocjonującą pracę przy tej produkcji: 
Pięć osób pomagało mi utrzymać to wszystko w jakich takich rygorach. Poprzydzielałem zadania według zwierzęcych asortymentów i koordyno­wałem:
- Prosiaki na plan! Gęsi z lewej strony! Kaczki trochę z tyłu! Uwaga! Krowy nie mogą zasłaniać baranów... - i tak bez końca. Gdy schodziłem potem z planu, nie słyszałem, co się do mnie mówi, taki tam podczas zdjęć był rwetes i urwanie głowy.[1]
Kolejna niespodzianka to metody pracy ze zwierzętami, które pan Szydełko opisał bardzo drobiazgowo. Na fali amerykańskich i angielskich zaklinaczy koni, psów, kotów i świnek morskich jego podejście wydaje mi się bardzo nowatorskie i dziwię się, że wśród zachwytów nad zagranicznymi behawiorystami nie pamiętamy o naszym rodzimym talencie, który w praktyce stosował szkolenie pozytywne kilkadziesiąt lat zanim w ogóle padła ta nazwa. Autor podkreśla, że nie uciekał się do przemocy, a jego recepta na sukces to przyjazny kontakt ze zwierzęciem, wspomagany przysmakami plus spryt i intuicja. I świadomość, że „człowiek, który cząstkę swego serca przekaże psu, otrzyma w zamian od niego cały bezmiar miłości i wierności”[2]. 

Ubodło mnie natomiast to, że psy, które trafiały na plan filmowy ze schronisk, po zakończeniu zdjęć często tam wracały. Po kilku tygodniach troskliwej opieki i bliskiego kontaktu z człowiekiem to musiał być dla nich szok, choć autor podkreśla, że interesowano się ich dalszym losem, a niektóre znajdowały nowy dom wśród członków ekipy.

W Pyskiem do kamery Franciszek Szydełko opowiada o początkach swojej przygody z kinematografią, a kolejne rozdziały poświęcone są poszczególnym filmom. Autor dokładnie opisuje poszczególne etapy swojej pracy, począwszy od poszukiwania idealnego odtwórcy roli, a skończywszy na spotkaniach z widzami po premierze, często w towarzystwie psich celebrytów. Szydełko wspomina na przykład wyprawę samolotem do Pragi. Kategorycznie odmówiono wstępu na pokład owczarkowi niemieckiemu Trymerowi, odtwórcy roli Szarika. Kiedy załoga dowiedziała się, kim jest niechętnie widziany pasażer-futrzak, problem zniknął natychmiast, a pies podróżował jako VIP. Jak widać „Nie zawsze z psami schodzi się na psy”[3]. 
Na planie Czterech pancernych i psa.
[Zdjęcie z książki.]
W „Pyskiem do kamery” anegdot jest sporo. Oprócz zabawnych, na przykład o scenie polowania z „Misia”, o słonicy Tarze z „W pustyni i w puszczy”, która była melancholijną miłośniczką rumu, o słynnym pastowanym dziku z „Nie ma mocnych”, czy o problemach z egipską policją, która uznała dogi niemieckie za młode lwy. Okazuje się, że czasem śmieszne sceny, które weszły do panteonu najzabawniejszych fragmentów polskich fimów powstawały w nieco dramatycznych okolicznościach. W czasie kręcenia komedii „Galimatias, czyli kogel-mogel II” jeden z adoratorów niezapomnianej Pusi zaatakował Małgorzatę Lorentowicz, która grała babcię.

Wśród mniej lub bardziej zabawnych opowieści zdarzają się też i takie, które prowokują do refleksji. Choćby historia związana z „Ulicą Graniczną” z 1949 roku. Scenariusz przewidywał następującą scenę: hitlerowiec szczuje psa na żydowską dziewczynkę. Czarny owczarek niemiecki Wicher został solidnie przygotowany do swojej roli, ale w kulminacyjnym momencie rzucił się na odtwórcę roli prześladowcy dziecka. 

Cierpliwość i spokojna determinacja pana Szydełki nieraz wprawiały mnie w podziw. Pracował nie tylko ze zwierzętami. Często więcej wysiłku wymagało przełamanie oporów ludzi. Miłośnikiem czworonogów nie był na przykład Roman Wilhelmi, który się ich bał. A o tym, jak ważne są pozytywne fluidy w aktorskim tandemie człowiek - pies na planie filmowym, niedawno boleśnie przekonali się twórcy serialu Komisarz Alex.

Najczęściej autor pracował z psami, ale wśród jego podopiecznych zdarzały się też koty, węże, kaczki, gęsi, kury, kozy, żurawie, szczury, świnie, zaskroniec, gawrony, muchy i dżdżownice. Imponujący zestaw. Mąż, którego w trakcie lektury nieustannie bombardowałam dykteryjkami z planu filmowego, zapytał, czy pan Szydełko trenował również mrówki, które wystąpiły w „Panu Tadeuszu”, ale akurat na ten temat nie ma ani słowa.
_____________
[1] Katarzyna Nowicka, Pyskiem do kamery: Szarik, Cywil i inni, Wydawnictwo Bellona, 1997, s. 185.
[2] Tamże, s. 8.
[3] Tamże, s. 9.

Moja ocena: 4 
Franciszek Szydełko.
[Źródło]

20 lutego 2013

Już trzy lata

Właśnie minęła godzina 10.10. Trzy lata temu, 20 lutego 2010 roku, dokładnie o tej porze, pojawił się pierwszy wpis na moim blogu. Zaczynając przygodę z Lekturami Lirael obiecałam sobie, że to będzie dla mnie źródło czystej przyjemności, a nie żaden przymus czy zadanie do wykonania. I tak właśnie było przez wiele miesięcy, za co jestem Wam bardzo wdzięczna.

W tym roku jubileuszowe obchody są trochę mniej radosne niż poprzednio, za co przepraszam. Od soboty jestem porażona tym, co przy złej woli można zrobić z moimi słowami i zastanawiam się, czy jest sens je mnożyć. Na pewno nie ja pierwsza mam takie rozterki, na pewno wkrótce mi przejdzie, ale chwilowo biesiadnego nastroju brak.

Z całego serca dziękuję tym, którzy swoją obecnością, lekturowymi inspiracjami i komentarzami przyczynili się do tego, że mimo różnych burz i zawirowań blog istnieje trzy lata. Jak już kiedyś napisałam, bez Was to nie miałoby sensu.
[Źródło]

14 lutego 2013

Internetowa Plaża Muszli - walentynkowy odcinek specjalny (dwudziesty czwarty)

[Źródło]
Czytelników przejedzonych czekoladkami w kształcie serduszek, cierpiących na zawroty głowy od woni pąsowych róż, uczulonych na futerko różowych misiów z kokardkami, ogłuszonych przebojami typu Je t'aime… moi non-plus i wszystkich pozostałych zapraszam na kolejny spacer po Internetowej Plaży Muszli. Uprzedzam jednak, że na okoliczność dzisiejszego święta przechadzka będzie monotematyczna.
 *
Jeśli jeszcze nie oglądaliście filmiku Czytaj - podrywaj, który wywołał niemałą sensację, koniecznie zajrzyjcie tutaj. Idea kampanii jest chwalebna, ale naturalność aktorów... rzeczywiście pozostawia sporo do życzenia. 
*
Ciekawa propozycja dla tych, którzy jeszcze rozważają, jaki prezent walentynkowy kupić  dla ukochanej osoby, uwielbiającej czytać. Niebanalnym upominkiem będzie gustowna nakładka na wannę, ułatwiająca lekturę w czasie kąpieli:
[Źródło]
*
Jedna z najukochańszych książek o miłości, Duma i uprzedzenie Jane Austen, doczekała się wielu wydań. Tutaj znajdziecie przegląd niebanalnych okładek. Kilka mnie bardzo zaskoczyło. 
*
Okazuje się, że już w piętnastym wieku wydawano książki w kształcie serca. Na przykład takie:
[Źródło]
Tutaj więcej informacji na ten temat i zachwycające ilustracje.
Wśród miłosnych szlagierów filmowych poczytne miejsce zajmuje Titanic. Wielbicieli  tego melodramatu może zainteresować tekst o sławnych ludziach, którzy zamierzali podróżować pechowym statkiem, ale w wyniku różnych zbiegów okoliczności zrezygnowali. Jedna z tych osób to pisarz Theodore Dreiser. Angielski wydawca przekonał go, żeby popłynął innym statkiem. Bo bilety były tańsze.
*
Osobom uzależnionym od książek, które planują uwicie wspólnego gniazdka, proponuję rozważenie takiego oto projektu:
[Źródło]
*
I jeszcze coś wyłącznie dla czytelników pełnoletnich: tutaj można obejrzeć filmową relację z nagrywania audiobooka Pięćdziesiąt twarzy Greya. Wyraźnie widać, że Ellen DeGeneres rozpaczliwie stara się zachować powagę, czytając sprośne wersety, ale nie zawsze jej wychodzi.
*
Życzę Wam niezapomnianych Walentynek. Pamiętajcie, że książki nie muszą służyć tylko do czytania:
[Źródło]

12 lutego 2013

Figiel sześdziesięciotrzyletniej pensjonarki (Tomasz Mann, "Lotta w Weimarze")

Figiel sześdziesięciotrzyletniej pensjonarki 
Statystyki przygnębiają: „Cierpienia młodego Wertera” to jedna z najbardziej znienawidzonych książek. W rankingu dzieł najgorszych BiblioNETki bryluje od dawna, a w tej chwili zajmuje mało zaszczytne drugie miejsce. Zawsze mnie to dziwiło, bo powieść Goethego połknęłam bezboleśnie, a wręcz z przyjemnością. 

Biedny Werter! Nie dość, że miłość do Lotty złamała mu serce, to jeszcze historia obeszła się brutalnie z jego dziennikiem: niegdyś wywołujący spazmy i samobójstwa czytelników bestseller, teraz uchodzi za wzgardzony literacki zakalec. Miałam nadzieję, że „Lotta w Weimarze” Tomasza Manna pozwoli mi zrozumieć, dlaczego tak się stało. Wprawdzie wrażenia z „Czarodziejskiej góry” nie wpisały się złotymi zgłoskami w moje czytelnicze dzieje, ale postanowiłam walecznie zaryzykować. Powieść o Hansie Castorpie budzi we mnie mieszane uczucia. Nie ukrywam, jej lekturę wspominam jako męczarnię, ale wielokrotnie miałam okazję przekonać się o tym, jak silnie wraziła się w moją pamięć. Niektóre sceny i obrazy wchłonęłam chyba na zasadzie osmozy, bo chociaż mnie irytowały, kiedy przedzierałam się przez gąszcz słów, potem myślałam o nich wielokrotnie.

Tytułowa Lotta naprawdę nazywała się Charlotte (w polskim przekładzie działająca na mnie jak gaz rozweselający Szarlota) Kestner. Goethe uwiecznił ją w „Cierpieniach młodego Wertera” jako ukochaną głównego bohatera. Pisarz przeżył z nią płomienny romans, który opisał w powieści. W książce Manna sześćdziesięciotrzyletnia Lotta, owdowiała radczyni dworu, przyjeżdża do Weimaru z córką i służącą. Oficjalna wersja brzmi: chce odwiedzić siostrę, panią Ridel, ale tak naprawdę najważniejszy cel podróży to spotkanie z Goethem. Nie widzieli się od czterdziestu czterech lat. Jej przybycie wywołuje sensację w mieście. Hotel okupują fanatyczni miłośnicy „Cierpień młodego Wertera”. Gros powieści stanowią ich dialogi ze zniecierpliwioną dowodami czci i uwielbienia panią Kestner. Dodam, że Lotta do dziś cieszy się sympatią rodaków - jest nawet patronką szkoły w Hanowerze. Ciekawe, czy w Polsce są jakieś placówki oświatowe imienia Maryli Wereszczakówny.

Charlotte Kestner.

Najbardziej drażniło mnie to, że bohaterowie właściwie nie rozmawiają, tylko wygłaszają do siebie nienaturalnie długie tyrady. Niechlubny rekord pobił profesor Riemer, którego nieprzerwany monolog ciągnie się przez siedem stron (s. 77-84). Nawet najbardziej życzliwa adresatka takiej perory prawdopodobnie zapadłaby w drzemkę. Kostyczne oracje ze zdaniami piętrzącymi się jak drapacze chmur są serwowane również wtedy, kiedy bohaterowie odczuwają silne emocje.

Podobnie jak w „Czarodziejskiej górze” styl Manna jest dość zawiły i czytelnikowi przypada rola robaczka pracowicie wgryzającego się w miąższ wyrazów, wędrującego mozolnie po wielopiętrowych  konstrukcjach. Tłumacz bynajmniej nie ułatwia zadania, a wręcz podkręca atmosferę, od czasu do czasu dźgając słówkami typu „nyża” czy „opodeldok” i aż nadto kunsztowną składnią. Zapewniam jednak, że czas i cierpliwość poświęcone tej książce zaowocują. Warto więc poskromić chęć ciśnięcia jej w kąt choćby dla znakomicie odmalowanej postaci Lotty. Urzeka i jako sentymentalna sylfida we wspomnieniach sprzed lat, „elficzna istota”[1] w białej sukience z bladoróżowymi kokardami, i jako zacna wdowa, matka jedenaściorga dzieci, która ku zgorszeniu córki taką właśnie suknię założy na spotkanie z Goethem, bo w głębi duszy nadal jest podlotkiem, którego kiedyś pokochał: „Nie było chyba na świecie drugiej takiej sześćdziesięciotrzyletniej pensjonarki”[2]

Senną atmosferę powieści ożywiają nieliczne akcenty humorystyczne, przede wszystkim dzięki egzaltowanemu kelnerowi z hotelu „Pod Słoniem”, Magerowi. Mann wyraźnie podziela pogląd Goethego, że ironia „jest tym ziarenkiem soli, dzięki któremu to, co na stole w ogóle dopiero staje się jadalne”[3]. Interesującym pomysłem okazało się też uczynienie Goethego narratorem w jednym z rozdziałów. Dzięki temu możemy spojrzeć na wydarzenia jego oczami. 

Charlotte Kestner w wieku dojrzałym.

Zaletą książki Manna jest możliwość odczytywania jej na wiele sposobów.  Ważny jest wątek romansowy – podtytuł przekładu angielskiego brzmi The Beloved Returns nad którym unosi się zapach nasączonych słonecznym światłem malin: To bardzo miły zapach i cudna jest malina wezbrana sokiem pod aksamitną suchością, żarem życia, ciepła jak wargi kobiece”[4]. Ale to nie wszystko. „Lotta w Weimarze” to też powieść o niemieckiej mentalności, o przemijaniu, o bolesnym zderzeniu życia z literaturą i o tym, jak trudno jest pisarzom pogodzić te dwie sfery życia. Niestety, bliscy wybitnych twórców zwykle bywają ofiarami ich wielkości. Poza tym książka Manna uraduje miłośników epoki romantyzmu, vide niżej podpisana. Zaspokoi ciekawość nie tylko wielbicieli Goethego, ale i czytelników zainteresowanych ówczesnym życiem literackim. Po raz kolejny miałam okazję przekonać się o tym, jak ważnymi postaciami byli w XIX wieku literaci - ich pojawienie się w miejscach publicznych elektryzowało tłumy. Lotta jako pierwowzór bohaterki kultowej powieści również wywoływała zbiorową histerię, nawet po wielu latach. Wbrew pozorom ta atencja miłośników książek nie uszczęśliwiała jej. Z goryczą wyznaje, że razem z mężem czuli się dotknięci, wręcz przerażeni upublicznieniem ich życia w „Cierpieniach młodego Wertera”. W rozmowie z córką pani Kastner wyznaje, że to, co inni uważają za jej gwiazdę, zawsze było jej krzyżem.

Czym natomiast było spotkanie Lotty i Goethego w Weimarze? Czy próbą pojednania po latach lub wyzwaniem rzuconym czasowi? A może tylko „żałośnie głupim figlem pensjonarki”[5]? Gorzko rozczarują się ci, którzy oczekują od Manna jednoznacznej odpowiedzi na te pytania.

Na deser miłe memu sercu polonica. W Weimarze na balu u księcia tańczono między innymi poloneza - „nie ustalono jeszcze, czy ma być różnobarwną paradą ad libitum, czy też ma uzmysławiać jakąś określoną myśl”[6]. Ponadto w grupie natrętnych fanów nawiedzających Lottę w hotelu jest przyjaciółka Goethego, panna Adela Schopenhauer, zwana pieszczotliwie Schopenhauerką, bardzo wykształcona młoda osoba o najlepszych koneksjach, córka pani Joanny Schopenhauer, bogatej wdowy z Gdańska”[7]. Niedawno o Gdańskich wspomnieniach młodości tejże pani Joanny ciekawie pisał Marlow. Adela, została sportretowana przez Manna jako dziewczę bystre, trochę snobistyczne i nie grzeszące urodą: ma zeza, zbyt długi nos i smętnie odstające uszy.

Plakat adaptacji filmowej.

______
[1] Tomasz Mann, Lotta w Weimarze, tłum. Feliks Konopka, Czytelnik, 1983, s. 233.
[2] Tamże, s. 191.
[3] Tamże, s. 80.
[4] Tamże, s. 267. 
[5] Tamże, s. 370.
[6] Tamże, s. 306. 
[7] Tamże, s. 111.
 
Moja ocena: 4+
Tomasz Mann

9 lutego 2013

„Historia z tysiąca nocy” (Józef Ignacy Kraszewski, „Zaklęta księżniczka”)

„Historia z tysiąca nocy”
Powieść „Na cmentarzu – na wulkanie” rozczarowała mnie tak okrutnie, że musiał upłynąć rok z okładem, zanim z oporami sięgnęłam po kolejne dzieło Józefa Ignacego Kraszewskiego. Zaraz opowiem, co z tego wynikło. Uprzedzę tylko, że Serafina ze swym dziennikiem  musiała niechętnie abdykować: teraz wśród moich ulubionych książek JIK-a króluje „Zaklęta księżniczka”. Na pewno nie jest bez wad. Autorowi można zarzucić chociażby wątpliwe prawdopodobieństwo opisywanych wydarzeń, które na ostatniej stronie sam z przekąsem nazywa „historią z tysiąca nocy”[1], ale według mnie naiwna bajkowość jest zamierzona, co zresztą podpowiada tytuł. Podobnie jak w „Dzienniku Serafiny” Kraszewski puszcza oko do czytelnika i robi to z dużym wdziękiem.

Najpierw zapraszam na seans deziluzji. Przewidziane są trzy punkty programu.
1. 
Srodze zawiodą się czytelnicy, którzy fukającego z oburzenia JIK-a skrzętnie wtłoczyli do schludnej szuflady z napisem Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. „Zaklęta księżniczka” nie tylko mocno trzyma w napięciu od początku do końca, ale budzi też silne wzruszenia. Przyznam się, że kiedy czytałam ostatnie strony powieści, łezka zakręciła mi się w oku, choć rozsądek pokrzykiwał „Co za ckliwy sentymentalizm!”.
2. 
Jeśli dotychczas uważaliście, że powieść Jean Webster „Tajemniczy opiekun” jest oryginalna, zmuszona jestem boleśnie odrzeć Was ze złudzeń. Dokładnie prześledziłam biografię amerykańskiej pisarki i Kraszewskiego w poszukiwaniu przecinających się ścieżek, ale nic z tego nie wynikło. Jedyny wspólny trop to znak zodiaku (Lew), ale to trochę za mało. „Zaklęta księżniczka” ukazała się drukiem w 1885 roku, natomiast „Tajemniczy opiekun” dwadzieścia siedem lat później. Co łączy te dwie powieści? Przede wszystkim pomysł na fabułę: na pensji dla panien przebywa dziewczyna, która nie wie, kto finansuje jej naukę i utrzymanie. W obydwóch przypadkach czytelnik dyszy żądzą rozwikłania zagadki, która zostaje wyjaśniona dopiero na samym końcu.
3. 
Wirtualny romans wynalazkiem ery internetu? Ależ skąd! Kraszewski po raz kolejny wyprzedził swoje czasy. Jego zakochani bohaterowie na początku oglądają się wyłącznie przez okno. Czymże jest  beznamiętny chłód szyby lub monitora wobec „elektryczności wzroku, magnetyzmu serca”[2]?! Plus ukradkowa wymiana liścików i rozpaczliwe starania, by spotkać się naprawdę. Kiedy marzenie się spełniło, „oboje z ciekawością dziecięcą i obawą badali siebie, lękając się czegoś niespodzianego, co by obraz stworzony przez wyobraźnię, w sercu wypieszczony, zaćmiło.”[3] JIK okazał się prekursorem e-miłości. 

Seans deziluzji to tylko jedna z kilku niespodzianek zaserwowanych przez Kraszewskiego. Autor zaprasza też czytelnika do gry. Fabuła „Zaklętej księżniczki” często przypominała partyjkę mariasza, bezika lub preferansa, choć próżno szukać w powieści bezpośrednich nawiązań do takich rozrywek. Moje skojarzenia z karcianymi postaciami są całkowicie subiektywne. Uprzedzam też o nierównych szansach: tylko JIK z góry wie, jaki będzie wynik, tylko on tasuje i rozdaje karty. Mimo wszystko na tę rozgrywkę warto poświęcić kilka godzin.
Oto pierwsze rozdanie:
Narcyz Borusławski, rozchwytywany prawnik, doktor Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wprawdzie zamożny, ale żyje skromnie. Tylko on wie, kim jest tajemniczy sponsor urodziwej pensjonarki. Na pierwszy rzut oka wydaje się człowiekiem „wytrawnym, zimnym, milczącym”[4]. To tylko pozory. Poza tym „do ożenienia najmniejszej ochoty nie miał, a od kobiet unikał”[5].  Do czasu!
Tekla Sierocińska, piękne dziewczę dwudziestoletnie, powszechnie zwane księżniczką, „pełnych form, ładna i świeża blondynka, ze łzawymi niebieskimi oczyma”[6]. Melancholijna miłośniczka literatury. Nikt nic nie wie o jej pochodzeniu. Wszyscy podejrzewają, że jej rodzina opływa w bogactwa, herby i co najmniej hrabiowskie tytuły.
Marianna Rzepczakówna, rówieśniczka i jedyna przyjaciółka Tekli, panna odważna, bystra i energiczna: „spryt ognisty jej z oczów patrzał”[7], córka ubogiego szynkarza, co wstydliwie ukrywano na pensji. Widać wyraźnie, że samego autora okręciła wokół paluszka.
Emil Drażak pracuje w ministerstwie, a w wolnych chwilach z zapałem pisze dykcjonarz geograficzny i historyczny kraju[8]. Młodzian pracowity, szlachetny i odpowiedzialny.
Maks Rabsztyński, zblazowany i zniewieściały bawidamek, „aż do zbytku wykwintny i przesadnie bijący w oczy. Jaskrawa krawatka, wspaniała laska, breloki, fryzura… podwójna kamizelka i wyszywane buciki, oznaczać się zdawały zakochanie w sobie i zbytnią cześć dla własnych powabów”[9]. Jego zdaniem lekarstwo na finansowe tarapaty to majętna żona.

Oczywiście występują też liczne blotki, w tym wiele zabawnych postaci, odmalowanych przez Kraszewskiego z kąśliwym poczuciem humoru. I najważniejsze: w powieści natkniecie się na...

która na końcu okaże się...

Dla tych graczy, którzy zasiądą do obitego zielonym suknem stolika z panem Kraszewskim nie po raz pierwszy, wartość poszczególnych kart, zasady gry i jej przebieg będą dość oczywiste, ale zapewniam, że finał to spora niespodzianka. Początkujących zachęcam do rozegrania tej pasjonującej partyjki. Przypuszczam, że na jednym razie się nie skończy.
__________________
[1] Józef Ignacy Kraszewski, „Zaklęta księżniczka”, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, 1958, s. 179
[2] Tamże,  s. 15.
[3] Tamże,  s. 150.
[4] Tamże, s. 6.
[5] Tamże, s. 6.
[6] Tamże, s. 27.
[7] Tamże, s. 36.
[8] Tamże, s. 78.
[9] Tamże, s. 16.
Moja ocena: 4+
Portret Józefa Ignacego Kraszewskiego,
mal. R. Jatkievič.