Figiel sześdziesięciotrzyletniej pensjonarki
Statystyki przygnębiają: „Cierpienia młodego Wertera” to jedna z najbardziej znienawidzonych
książek. W rankingu dzieł najgorszych BiblioNETki bryluje od dawna, a w tej chwili zajmuje mało
zaszczytne drugie miejsce. Zawsze mnie to dziwiło, bo powieść Goethego połknęłam
bezboleśnie, a wręcz z przyjemnością.
Biedny Werter! Nie dość, że miłość do Lotty
złamała mu serce, to jeszcze historia obeszła się brutalnie z jego
dziennikiem: niegdyś wywołujący spazmy i samobójstwa czytelników bestseller,
teraz uchodzi za wzgardzony literacki zakalec. Miałam nadzieję, że „Lotta w
Weimarze” Tomasza Manna pozwoli mi zrozumieć, dlaczego tak się stało. Wprawdzie
wrażenia z „Czarodziejskiej góry” nie wpisały się złotymi zgłoskami w moje czytelnicze dzieje, ale postanowiłam walecznie
zaryzykować. Powieść o Hansie Castorpie budzi we mnie mieszane uczucia. Nie ukrywam, jej lekturę wspominam jako męczarnię, ale wielokrotnie miałam okazję przekonać się o tym, jak silnie wraziła się w moją pamięć. Niektóre sceny i obrazy wchłonęłam chyba na zasadzie
osmozy, bo chociaż mnie irytowały, kiedy przedzierałam się przez gąszcz słów, potem myślałam o nich wielokrotnie.
Tytułowa Lotta naprawdę
nazywała się Charlotte (w polskim przekładzie działająca na mnie jak gaz rozweselający Szarlota) Kestner. Goethe uwiecznił ją w „Cierpieniach młodego Wertera” jako ukochaną głównego bohatera. Pisarz przeżył z nią płomienny romans, który opisał w powieści. W książce Manna sześćdziesięciotrzyletnia
Lotta, owdowiała radczyni dworu, przyjeżdża do Weimaru z córką i służącą.
Oficjalna wersja brzmi: chce odwiedzić siostrę, panią Ridel, ale tak naprawdę
najważniejszy cel podróży to spotkanie z Goethem. Nie widzieli się od czterdziestu czterech lat. Jej przybycie wywołuje sensację w mieście. Hotel okupują fanatyczni miłośnicy „Cierpień młodego Wertera”. Gros powieści
stanowią ich dialogi ze zniecierpliwioną dowodami czci i uwielbienia panią Kestner. Dodam, że Lotta do dziś cieszy się sympatią rodaków - jest nawet patronką szkoły w Hanowerze. Ciekawe, czy w Polsce są jakieś placówki oświatowe imienia Maryli Wereszczakówny.
Charlotte
Kestner.
|
Najbardziej drażniło mnie to, że bohaterowie właściwie nie rozmawiają, tylko wygłaszają do siebie nienaturalnie
długie tyrady. Niechlubny rekord pobił profesor Riemer, którego nieprzerwany monolog ciągnie
się przez siedem stron (s. 77-84).
Nawet najbardziej życzliwa adresatka takiej perory prawdopodobnie
zapadłaby w drzemkę. Kostyczne oracje ze zdaniami piętrzącymi się jak
drapacze chmur są
serwowane również wtedy, kiedy bohaterowie odczuwają silne emocje.
Podobnie jak w „Czarodziejskiej
górze” styl Manna jest dość zawiły i czytelnikowi przypada rola robaczka
pracowicie wgryzającego się w miąższ wyrazów, wędrującego mozolnie po
wielopiętrowych konstrukcjach. Tłumacz bynajmniej nie
ułatwia zadania, a wręcz podkręca atmosferę, od czasu do czasu dźgając słówkami
typu „nyża” czy „opodeldok” i aż nadto kunsztowną składnią. Zapewniam jednak, że czas i
cierpliwość poświęcone tej książce zaowocują. Warto więc poskromić chęć
ciśnięcia jej w kąt choćby dla znakomicie odmalowanej postaci Lotty. Urzeka i jako sentymentalna sylfida we wspomnieniach sprzed lat, „elficzna istota”[1] w białej sukience z
bladoróżowymi kokardami, i jako zacna wdowa, matka jedenaściorga dzieci, która ku zgorszeniu córki taką właśnie suknię założy na spotkanie z Goethem, bo w głębi duszy nadal jest podlotkiem, którego kiedyś pokochał: „Nie
było chyba na świecie drugiej takiej sześćdziesięciotrzyletniej pensjonarki”[2].
Senną atmosferę powieści ożywiają nieliczne
akcenty humorystyczne, przede wszystkim dzięki egzaltowanemu kelnerowi z hotelu „Pod Słoniem”,
Magerowi. Mann wyraźnie podziela pogląd Goethego, że ironia „jest tym ziarenkiem
soli, dzięki któremu to, co na stole w ogóle dopiero staje się jadalne”[3]. Interesującym pomysłem okazało się też uczynienie Goethego narratorem w jednym z rozdziałów. Dzięki temu możemy spojrzeć na wydarzenia jego oczami.
Charlotte
Kestner w wieku dojrzałym.
|
Zaletą książki Manna jest możliwość odczytywania jej na wiele sposobów. Ważny jest wątek
romansowy – podtytuł przekładu angielskiego brzmi The Beloved Returns –
nad którym unosi się zapach nasączonych słonecznym światłem malin: „To bardzo miły zapach i cudna jest malina wezbrana sokiem pod aksamitną suchością, żarem życia, ciepła jak wargi kobiece”[4]. Ale
to nie wszystko. „Lotta w Weimarze” to też powieść o niemieckiej
mentalności, o przemijaniu, o bolesnym zderzeniu życia z literaturą i o tym, jak
trudno jest pisarzom pogodzić te dwie sfery życia. Niestety, bliscy wybitnych twórców zwykle bywają
ofiarami ich wielkości. Poza tym książka Manna uraduje miłośników
epoki romantyzmu, vide niżej podpisana. Zaspokoi ciekawość nie tylko wielbicieli
Goethego, ale i czytelników zainteresowanych ówczesnym życiem literackim. Po raz kolejny miałam okazję przekonać się o tym,
jak ważnymi postaciami byli w XIX wieku literaci - ich pojawienie się w miejscach
publicznych elektryzowało tłumy. Lotta jako pierwowzór bohaterki kultowej powieści
również wywoływała zbiorową histerię, nawet po wielu latach. Wbrew pozorom ta
atencja miłośników książek nie uszczęśliwiała jej. Z goryczą wyznaje, że razem z mężem czuli się
dotknięci, wręcz przerażeni upublicznieniem ich życia w „Cierpieniach młodego Wertera”. W rozmowie
z córką pani Kastner wyznaje, że to, co inni uważają za jej gwiazdę, zawsze było jej krzyżem.
Czym natomiast było spotkanie Lotty i Goethego w Weimarze? Czy próbą pojednania po latach lub wyzwaniem rzuconym czasowi? A może tylko „żałośnie głupim figlem pensjonarki”[5]? Gorzko rozczarują się ci, którzy oczekują od Manna jednoznacznej odpowiedzi na te pytania.
Na deser miłe memu
sercu polonica. W Weimarze na balu u księcia tańczono między innymi poloneza - „nie
ustalono jeszcze, czy ma być różnobarwną paradą ad libitum, czy też ma uzmysławiać
jakąś określoną myśl”[6]. Ponadto w grupie natrętnych fanów nawiedzających Lottę w
hotelu jest przyjaciółka Goethego, panna Adela Schopenhauer, zwana pieszczotliwie
Schopenhauerką, „bardzo wykształcona młoda osoba o
najlepszych koneksjach, córka pani Joanny Schopenhauer, bogatej wdowy z Gdańska”[7]. Niedawno o Gdańskich wspomnieniach młodości tejże pani Joanny ciekawie pisał
Marlow. Adela, została sportretowana przez Manna jako dziewczę bystre, trochę
snobistyczne i nie grzeszące urodą: ma zeza, zbyt długi nos i smętnie odstające
uszy.
Plakat adaptacji filmowej.
|
[1] Tomasz Mann, Lotta w Weimarze, tłum. Feliks Konopka, Czytelnik, 1983, s. 233.
[2]
Tamże, s. 191.
[3] Tamże, s. 80.
[4] Tamże, s. 267.
[5] Tamże, s. 370.
[6] Tamże, s. 306.
[7]
Tamże, s. 111.
Moja ocena: 4+
Tomasz
Mann
|
Wszystkie moje spotkania z Mannem, poza Buddenbrookami, kończyły się katastrofą, nie miałem do niego cierpliwości. Nawet niedługie opowiadania ciągnęły się w nieskończoność. Ot, talent:)
OdpowiedzUsuń"Buddenbrookowie" wciąż przede mną i zapowiadają się smakowicie. Przeraża mnie natomiast "Doktor Faustus".
UsuńDla mnie szokująca jest różnica między bezpośrednim, dowcipnym Mannem prywatnym w listach i dziennikach a Mannem literackim. Przecieram oczy ze zdumienia.
Widać Mann uważał, że sztuka to rzecz poważna, a nie żadne tam prześmieszki. A szkoda.
UsuńW "Lotcie" są przebłyski humoru, ale sporadycznie i takie bardzo nie wprost. Najwyraźniej Mann oddzielał grubą kreską sztukę od codzienności. Też żałuję. :(
UsuńA "Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla" to panowie czytali? Bez tej lektury wszelkie wnioski dotyczące stosunku życia i sztuki w literaturze Tomasza Manna muszą pozostać niewczesne.Fałszywe, jako płynące z niepełnego materiału poglądowego.
UsuńZwracam się też do pań :-)
Usuńpardon
Wyznaję, że "Wyznań..." jeszcze nie czytałam. :)
UsuńChapeau bas! Moja przygoda z "Lottą" skończyła się po kilkunastu stronach :-)
OdpowiedzUsuńDzięki. :) Mam nadzieję, że kiedyś do "Lotty" wrócisz, ona na to zasługuje. :)
UsuńWrócę, wrócę, bo tkwi na półce jak wyrzut sumienia :-)
UsuńMam nadzieję, że Ty masz inne wydanie niż moje - kompletnie się rozkleja i rozpada po jednym przeczytaniu książki. :(
UsuńJako że właśnie poznałam pannę Adelę Schopenhauer, czas zaznajomić się z pamiętnikiem jej mamy. :) To wspomnienia z młodości, więc o Adeli zapewne nie ma w nich ani słowa, prawda?
Jestem teraz w trakcie drugiego podejścia do "Lotty" - przy pierwszym musiałem mieć jakieś zaćmienie. Nie powiem, że rewelacja ale świeżo po "Cierpieniach młodego Wertera" i mając w pamięci biografię Safranskiego - to bardzo ciekawa jeśli nawet nie pasjonująca książka - okazuje się, że nikt nie jest taki jakim go widzą inni ani Lotta ani jej rozmówcy. Wspomnienia Joanny nie wiele wnoszą, za to biografia Schopenhauera jak najbardziej.
UsuńPodzielam, tak właśnie się czułam, jak: "robaczek pracowicie wgryzający się w miąższ wyrazów, wędrujący mozolnie po wielopiętrowych konstrukcjach". A jednak "Czarodziejska góra" oczarowała mnie i bardzo chciałabym do niej wrócić.
OdpowiedzUsuńOleńko, pamiętam Twoją entuzjastyczną recenzję "Czarodziejskiej góry" i zdjęcie egzemplarza upstrzonego dziesiątkami zakładeczek. Ja czytając tę powieść zżymałam się okropnie, ale zrobiła na mnie większe wrażenie, niż przypuszczałam. Mam nadzieję, że też uda mi się kiedyś znaleźć czas, żeby do niej na spokojnie wrócić.
UsuńMoje spotkania z T. Mannem ograniczały się do opowiadań, na większe formy odwago nie miałam, ale pewien niedobór czułam, toteż gdy kiedyś na "gratach z chaty" ktoś się pozbywał "Lotty...", przygarnęłam ją skwapliwie i rzuciłam się do czytania.
OdpowiedzUsuńCóż... jak czytałam- to czytałam, ale jak utknęłam i zrobiłam sobie przerwę... tak do dziś stoi na półce niedokończona. Jakoś nam do tej pory nie po drodze z panem Tomaszem M.
Natomiast "Cierpienia..." może do ulubionych moich lektur nie należały, ale w czytaniu cierpienia mi nie przysparzały ;-)
U mnie było stuprocentowo identycznie z "Portretem damy" Jamesa. :) Nie zmogłam do tej pory, choć bardzo mi zależało, ale zakładka wciąż hardo wetknięta. :) Oby nam się powiodło dokończenie tych lektur w nieokreślonej bliżej przyszłości. :)
UsuńWłaśnie zdumiewa mnie to powszechne obrzydzenie wobec "Cierpień...". Absolutnie nie widzę powodów, żeby odbierać tę książkę aż tak traumatycznie. Podobnie jak Ty żadnych boleści nie odnotowałam. :)
"Cierpienia młodego Wertera" pochłonęłam jako lekturę szkolną i nie znienawidziłam wcale, bowiem prawie całość przechichotałam. Nad Mannem nie zdarzyło mi się chichotać, jak żyję, natomiast drzemki... Tak, było ich wiele!
OdpowiedzUsuńPodziwiam więc, gratuluję, jednak w Twe czytelnicze ślady raczej nie pójdę:)
O ile dobrze pamiętam, ja nie chichotałam, ale wielokrotnie czułam palącą potrzebą przemówienia Werterowi do rozsądku. :)
UsuńDrzemek przy "Lotcie" nie odnotowałam, ale sztuczność tych "rozmów" wielokrotnie podnosiła mi ciśnienie. W dziennikach Manna wyczytałam, że początkowo "Lotta" planowana była jako nowela lub opowiadanie i wydaje mi się, że taki gatunek byłby dla niej odpowiedniejszy.
Czytałam "Czarodziejską górę" i "Buddenbrooków", ale "Lotty w Weimarze" jeszcze nie. Obie książki bardzo mi przypadły do gustu. Nie są może najlżejsze utwory jakie czytałam, ale warto było. Zachęciłaś mnie swoją recenzją, dodaję do mojej listy książek, które muszę przeczytać:)
OdpowiedzUsuńUzbrój się tylko w dość dużą dawkę cierpliwości. :) Niezapomnianych wrażeń! Skoro miło wspominasz "Czarodziejską górę" i "Buddenbrooków", "Lotta" to będzie raczej pewniak. :)
UsuńMoże uczniów zniechęca sam tytuł dzieła Goethego? Nie można przecież wciąż cierpieć. I to z powodu jakiejś panny!;)
OdpowiedzUsuńSzkoda, że Mann zepsuł efekt językiem. To mogło być COŚ.:)
Tytuł faktycznie niezbyt zachęcający, a już zwłaszcza w czasach, kiedy odnoszenie spektakularnych sukcesów to przymus. :)
UsuńTo prawda, temat świetny i zdecydowanie zasługiwał na literacką transformację. Obawiam się, że w psuciu języka pomógł trochę tłumacz. :(
Wprawdzie nie znam niemieckiego, ale już widzę, że tłumacz z doktora Riemera zrobił profesora. :)
UsuńSprostowanie: jest jednak doktor. :)
UsuńNazwisko tłumacza nic mi nie mówi, ale widzę, że tłumaczył i Manna, i Goethego. Po prostu stara szkoła, stąd przekład może dzisiaj zgrzytać.;(
UsuńMoże tłumacz nie do końca stanął na wysokości zadania, ale w sumie się nie dziwię, bo przypuszczalnie Mann w oryginale to literacka wyprawa w Himalaje bez przewodnika. :)
UsuńJakby nie było Mann słynie z długich, złożonych zdań.;) Kiedyś ambitnie kupiłam sobie "Czarodziejską górę" w oryginale. Zaglądałam do niej, dało się to nawet czytać, ale żeby skończyć potrzebowałabym chyba całego roku.;(
UsuńA propos tłumacza - przypomniał mi się Twój wpis o "Czarnych ptakach". Może Konopka także uległ młodopolskiej frazie?;)
Widzę, że tłumacz był również poetą i malarzem, może stąd skłonność do nader śmiałych eksperymentów leksykalno-składniowych? :) Skłonność zapewne świetnie sprawdziła się w przypadku poezji Verlaine'a, ale akurat Mann w moim odczuciu wymaga ze strony tłumacza rozjaśniania, a nie zaciemniania. :)
UsuńCóż, tłumacz - zdrajca.;(
UsuńWersja włoska zawsze mi się podobała: traduttore, traditore. :)
UsuńMuszę powiedzieć, że mamy podobne zdanie na temat nienaturalnych dialogów. Bardzo nie lubię, gdy autorzy starają się na siłę uduchowić swoich bohaterów, dodać im powagi, klasy, czy cokolwiek tam uważają. Pewne grupy ludzi używają pewnego języka... nie ma co kombinować. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńMarto, zwróciłaś uwagę na bardzo ważną rzecz, którą przegapiłam. Korowód postaci, które przewijają się przez pokój Lotty jest bardzo zróżnicowany: jest i naukowiec-filolog, i syn Goethego, August, i Angielka-portrecistka celebrytów, i panna Adela z Gdańska, tymczasem język bohaterów nie jest jakoś szczególnie zróżnicowany, a szkoda. Serdeczności.
UsuńDo tego dzieła Manna się nie przemogłam, a widzę, że sporo straciłam;-) Opodeldok mnie rozłożył na łopatki, zapamiętuję i podczas następnej partyjki scrabbla rozłożę na łopatki przeciwnika... Siedmiostronicowa tyrada! W czasach esemesowych urasta do absolutnej abstrakcji. Muszę pokazać dzieciom.
OdpowiedzUsuńNoooooo, opodeldok to przecież klasyka ze Szwejka :)
Usuń~ Agnieszka
UsuńTo dobry pomysł, ja też "opodeldok" perfidnie wykorzystam. :) Swoją drogą "nyżą" też można zgarnąć kilka punktów. :)
Takich tasiemcowych tyrad jest w "Lotcie" mnóstwo. Dla osób wychowanych w czasach esemesowych zobaczenie czegoś takiego może skończyć się traumą, więc lepiej nie pokazuj dzieciom, bo będą potem alergicznie reagować na nazwisko "Mann". :)
~ To przeczytałam
Niestety, jeszcze nie czytałam Szwejka. :( Ciekawe, czy opodeldok jest również w nowym przekładzie.
Właśnie znalazłam ciekawy artykuł. O, jest i o opodeldoku. :) Zachowano go, ale opatrzono przypisem. :)
Wicepierdoła :) zdążyłam już zapomnieć tę nazwę od ostatniego razu, gdy czytałam Szwejka :)
UsuńA czy opodeldok jest w nowym przekładzie - nie pamiętam, choć miałam z nim do czynienia. Jednakże generalnie preferuję stary, Hulki Laskowskiego.
:D
UsuńZ tego artykułu:
http://www.rp.pl/artyku%C5%82/350364.html
wynika, że opodeldok jest jak najbardziej, tylko dodano przypis objaśniający, co to znaczy.
Lirael, jestem pod wrażeniem Twojego tekstu. Moje próby czytania Manna kończyły się zawsze niepowodzeniem. Ale po Lottę może jednak sięgnę i jeśli tak się rzeczywiście stanie to tylko i wyłącznie pod twoim wpływem.
OdpowiedzUsuńGrendella
Grendello, bardzo Ci dziękuję za ciepłe słowa. Ucieszę się bardzo, jeśli kiedyś przeczytasz "Lottę". Mann jest bardzo apodyktyczny, wymaga sporo czasu, dobrego nastroju i niepodzielnej uwagi, więc chyba najlepiej czytać go w czasie świąt (tak było w moim przypadku z "Lottą") i wakacji. :)
UsuńP.S.
Przepraszam, że musiałam wyłączyć anonimowe komentarze, ale od dłuższego czasu byłam bombardowana anglojęzycznym spamem. :( Mam nadzieję, że wkrótce wszystko wróci do normy.
Oj, współczuję spamu w takim razie, naprawdę. Nam się na szczęście nie przydarza. Tak właśnie sądziłam, że potrzebowałabym na niego sporo czasu i wolnej głowy - na razie się na to niestety nie zanosi.
UsuńWidziałam,że inni też się skarżyli na tę lawinę. :(
UsuńŻyczę Ci, żeby czas na czytanie i wolność znalazły się jak najszybciej. :) Oby do wiosny, a potem już bliziutko do lata. :)
No tak ... z Tomaszem Mannem mi nie po drodze. Próbowałam kilka raz i nie idzie. I tak sobie myślę, że może kiedyś na spokojnej emeryturce, jak będę miała za dużo czasu... he he.
OdpowiedzUsuńA tak w ogóle, to dzięki Tobie Lirael, przynajmniej mniej więcej wiem o czym ta "Lotta.." jest. Póki co musi mi to wystarczyć :)
Przyznam się, że często o właśnie takiej emeryturce marzę. :) Myślę, że na "Lottę" wystarczy kilka wakacyjnych dni, ale wtedy z kolei jest rozleniwiająca atmosfera, więc chyba lepiej delektować się prozą Manna w długie zimowe wieczory, z akcentem na "długie". :)
UsuńWydaje mi się, że na tym moja przygoda z Mannem się nie skończy, na pewno nadal będę sprawozdawać. :)
Dobrze, że przebrnęłaś przez Lottę, bo ja pewnie na to się nie zdobędę, a poza tym miałam przednią zabawę czytając Twoją recenzję. Bywa, że recenzja bardziej rozrywkowa i do czytelnika przemawiająca niż Dzieło :-) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDziękuję! :) Może kiedyś się skusisz, bo mimo moich utyskiwań na pewno warto. Dzieło chwilami jest rozrywkowe, ale szkoda, że tych chwil jak na lekarstwo, bo w dziedzinie ironicznego poczucia humoru Mann miał sporo do powiedzenia, co widać we wzmiankowanych już listach i dziennikach. Trochę żal, że skąpił tych talentów czytelnikom.
UsuńMoże nie wypadało być nadto dowcipnym?
UsuńOn chyba miał ogromne ambicje a propos swoich dzieł, a najwyraźniej dowcip się nie mieścił na takich wyżynach absolutu. :( Wczoraj znowu przeglądałam jego listy i ponownie ujął mnie swoim ciepłem i poczuciem humoru.
UsuńLotty nie czytałam, natomiast Cierpienia młodego Wertera łyknęłam i to nawet z niejaką przyjemnością. Ja również włączam i wyłączam opcję anonimowych komentarzy z powodu anglojęzycznych spamów.
OdpowiedzUsuńMiałam tak samo z "Cierpieniami młodego Wertera". Może już przez to,że są lekturą, wydają się ludziom odpychające? W rzeczonym rankingu książek niecierpianych znalazły się w bardzo zacnym towarzystwie. :) Swoją drogą to przygnębiające, że etykietka "szkolna lektura" działa na czytelników tak odpychająco. Na pewno nie dzieje się tak bez przyczyny.
UsuńSpamowe bombardowanie chyba trwa nadal, bo wciąż dostaję powiadomienia z innych blogów. :(