28 lutego 2011

Niech żyje król! :)

Oscarowa gala jeszcze trwa, ale sporo już wiadomo.
Najlepszy aktor (rola główna)
Colin Firth, “The King's Speech”
Reżyseria
“The King's Speech”, Tom Hooper
Najlepszy scenariusz oryginalny
“The King's Speech”,  David Seidler
  
Całkiem sympatyczny początek tygodnia. :)
Przed chwilą pojawiła się nowa wiadomość.
Najlepszy film
“The King's Speech”
:)  

----
Update: 1 marca 2011, godz. 16.15
Dzięki kochanej Pemberley wtorek jest też wspaniały! Poniżej amerykańska odpowiedź na "Jak zostać królem". :)
 

26 lutego 2011

Susan Hill, "Howards End is on the Landing"

 
Biblioteczne peregrynacje
O istnieniu "Howards End is on the  Landing" po raz pierwszy dowiedziałam się dzięki Padmie. Potem Aleutka (Hannah) utwierdziła mnie w przekonaniu, że jest to książka wyjątkowa. 

Czytałam ją z radością, wzruszeniem i zachwytem. To niesprawiedliwe, że polscy czytelnicy nie doczekali się jeszcze przekładu. Publikacja "Howards End is on the  Landing" byłaby prawdziwym świętem dla moli książkowych w naszym kraju. Kariera "Ex librisu" Anne Fadiman dowodzi, że jesteśmy spragnieni ciekawych, dowcipnych i przyjaznych czytelnikowi esejów o literaturze. W świetle posępnych rewelacji Biblioteki Narodowej warto pamiętać, że tego typu publikacje skutecznie promują modę na czytanie.

Wróćmy do Susan Hill. Wszystko zaczęło się od zaginionej książki. Gdyby nie ona, być może brytyjska pisarka nie podjęłaby decyzji, która doprowadziła do "Howards End is on the  Landing".  Otóż autorka postanowiła przez rok czytać wyłącznie książki z własnych zbiorów. Okazało się bowiem, że szukając zagubionej powieści, natknęła się na mnóstwo pozycji, do których nigdy nawet nie zajrzała. Tak zaczyna się fascynująca podróż Susan Hill po... własnej bibliotece. Zaniepokojonych losem zagubionego tomu informuję, że został w końcu odnaleziony.

Odważna decyzja pociągnęła za sobą następne. Autorka heroicznie postanowiła  na rok zrezygnować z kupowania i wypożyczania książek, co określa jako "akt perwersji".[1] Kolejne zobowiązanie dotyczyło ograniczenia czasu przeznaczonego na internet. Zdaniem Hill chwile spędzane na czytaniu o książkach w sieci powinien być przeznaczone na czytanie książek.

Zaznaczam, że "Howards End is on the  Landing" nie jest skrupulatnym zbiorem recenzji przeczytanych w ciągu tego roku pozycji. To znacznie więcej. Zgodnie z obietnicą złożoną samej sobie, Susan penetruje własny księgozbiór, a jednocześnie z pasją i poczuciem humoru opowiada o swojej miłości do czytania. Znajdziemy tu sporo anegdot o twórcach, których dane jej było poznać osobiście. Jest to kolekcja bardzo znaczących nazwisk. Sama Hill jest pisarką więc kontakt z brytyjską elitą literacką był z natury ułatwiony. Niektórych twórców poznała pracując dla BBC, innych na wspólnych spotkaniach autorskich, jeszcze innych w czasie obrad komisji przyznających różne nagrody literackie, w tym Bookera.

Autorka zajmująco opowiada o utworach, które zrobiły na niej wrażenie i takich, których nie była w stanie ukończyć, jak na przykład "Portret damy" Jamesa. Mam wątpliwości, czy wszyscy twórcy z literackiego parnasu otwarcie przyznaliby się do tego, że lubią kryminały i nie cierpią Jane Austen? Mocną stroną "Howards End is on the  Landing" jest szczerość - Susan Hill o swoich literackich sympatiach i antypatiach mówi wprost. Nie udaje, że pochłania wyłącznie dzieła z najwyższej półki. W książce znajdziemy liczne tropy, wiele tytułów, które w opinii autorki zasługują na przeczytanie. Moja lista pozycji do zdobycia wydłużyła się niemiłosiernie!

Książka Hill to studium przypadku obsesyjnego pasjonata literatury, który ma liczne dziwactwa, niepojęte dla reszty ludzkości. Objawy są różne. Na przykład z wielką radością odkryłam, że moja chorobliwa fascynacja czcionkami i oryginalnymi tytułami, znajduje odzwierciedlenie w pasjach Susan. Przywiązuję wagę do opinii autorki, bo wszystko wskazuje na to, że mamy dość podobny gust literacki. Z wielkim zaskoczeniem przeczytałam o tym, że ona też widzi analogie między sposobem pisania Penelope Fitzgerald a jej twórczością plastyczną. Są oczywiście między nami różnice. Nie podzielam entuzjazmu autorki wobec Dorothy Sayers i Barbary Pym. Różni nas też ocena Colina Firtha w roli Darcy'ego w serialu BBC. W przeciwieństwie do mnie pisarka nie była nim zachwycona.

Bezwzględnie racjonowałam sobie lekturę "Howards End is on the  Landing", żeby przyjemność trwała jak najdłużej.  Z pewnością zajrzę do tej pozycji jeszcze nie raz. Sprawia wrażenie książki, w której za każdym razem można znaleźć coś nowego. Żałuję, że nie została wyposażona w indeks nazwisk i tytułów ani nawet w spis treści. Takie zestawienie byłoby pomocne, bo szukając konkretnej informacji, musimy przedzierać się przez wiele stron. Co nawiasem mówiąc sprawia mnóstwo radości! Być może taka właśnie była ukryta intencja pisarki.

Na przykładzie Hill potwierdza się obserwacja, że Brytyjczycy czytają mało książek zagranicznych. Jedyne dzieła, które nie powstały w języku angielskim, a znalazły się w zestawieniu najważniejszych pozycji, to "Zbrodnia i kara", książka o Muminkach oraz Biblia. Jedną z przyczyn może być nieufność wobec przekładów. Autorka pisze, że tłumaczenie jest jak woal, mgiełka, która nie pozwala nam tak naprawdę dotknąć utworu.

Końcówka wydała mi się trochę gorsza, nieco mniej dopracowana. Ustalanie finałowej czterdziestki ulubionych książek odrobinę mnie znużyło.

"Howards End is on the  Landing" jest żarliwym hymnem o czytaniu, które powinno być niespieszne, uważne, a jednocześnie namiętne. Mowa oczywiście o prawdziwych książkach, nie o bezdusznych plikach elektronicznych, które wywołują w Hill pogardę. Wobec e-czytnika używa epitetu "wretched" (nędzny, nieszczęsny)[2].

Ciekawa jestem, jak Wam podoba się pomysł Susan Hill? Czy bylibyście w stanie poświęcić rok własnej bibliotece? Ja na pewno tak, jednak przy założeniu, że wówczas nie czytałabym Waszych recenzji, bo niektóre sprawiają, że mam ochotę natychmiast popędzić do najbliższej księgarni lub biblioteki.
______________
[1] Susan Hill,  "Howards End is on the Landing", Profile Books Ltd, 2010, s. 2.
[2] Tamże, s. 230.

Moja ocena: 5

23 lutego 2011

Virginia Woolf, "Flush: Biografia"

 Za nic 
Jeśli musisz mnie kochać, niech to będzie za nic,
Jedynie dla miłości.
 Elizabeth Barrett Browning

Kim była Elizabeth Barrett Browning? Dla nas postacią encyklopedyczną, dziewiętnastowieczną angielską poetką, autorką jednego z najpopularniejszych wierszy miłosnych wszech czasów, "How Do I Love Thee?".  Dla swojego spaniela o imieniu Flush była wszystkim. Tak napisała pod jego portretem: "byłby moją znakomitą podobizną, gdyby nie to, że wart jest więcej ode mnie".[1] Dzięki powieści Virginii Woolf mamy okazję przekonać się, że był on psem zaiste wyjątkowym.

Autorka "Własnego pokoju" lubiła  czytać w ogrodzie. Często sięgała po listy miłosne Elizabeth i Roberta Browningów. Jej uwagę przykuł ich pies i postanowiła tchnąć w niego życie za sprawą książki. Prototypem Flusha był też spaniel Pinker, którego pisarka otrzymała od Vity Sackville-West.  

Dziewiętnastowieczna Anglia plus poezja Browning plus tematyka kynologiczna plus pióro Virginii Woolf... W moim przypadku ten zestaw nastrajał bardziej niż entuzjastycznie! Wielkie nadzieje nie zostały zawiedzione. Powieść jest urocza i dowcipna, a chwilami głęboko wzrusza.

Powieściowy portret Flusha to jeden z najbardziej udanych psich wizerunków w literaturze. Spaniel Elizabeth ma liczne zalety. Jego uczuciowość, wierność, zdolność do empatii w połączeniu z łobuzerskim urokiem nie mają sobie równych. Jego uczucie do Elizabeth pełne jest wyrzeczeń, co widać szczególnie dobitnie, gdy z własnej woli towarzyszy chorej pani zamiast harcować na dworze. Jeszcze większym dowodem bezgranicznego przywiązania jest historia jego burzliwej znajomości z Browningiem. Jedyną wadą Flusha jest to, że nie potrafi mówić. Ale czy tak naprawdę to jest wada? "Czy słowa mówią wszystko? Czy słowa mogą cokolwiek powiedzieć? Czyż słowa nie niszczą symboli, które leżą poza ich zasięgiem?" [2]

Forma "Flusha" żartobliwie nawiązuje do dzieła naukowego. Na początku znajdziemy rozważania o genezie słowa "spaniel", natomiast na końcu zamieszczono odautorskie przypisy. Narrator podkreśla, że to nie jest czcza beletrystyka: "Tu zatem biograf musi z konieczności zamilknąć."[3]

W centrum zainteresowania znajduje się rezolutny psiak, ale dzięki niemu towarzyszymy też losom właścicielki. Były niezwykle romantyczne, jak na epokę przystało. Początkowo poznajemy chorą, bezsilną Elizabeth, zdominowaną przez ojca i liczne rodzeństwo. Wszystko zmienia się w chwili, gdy nasza melancholijna trzydziestodziewięcioletnia dama poznaje Roberta Browninga - zupełnie obcego człowieka, który zachwycił się tomikiem jej wierszy i postanowił za wszelką cenę poznać ją osobiście. Najpierw wymieniają listy, później spotykają się. Dalsze wydarzenia mogłyby posłużyć jako kanwa dramatycznego filmu (ucieczka z domu, potajemny ślub, podróż do Włoch). Wraz z Flushem obserwujemy przemianę anemicznego  bluszczu w świadomą swojej kobiecości, dojrzałą osobę.

Książka Virginii Woolf na pewno ucieszy miłośników jej niepowtarzalnego stylu. Miłym odkryciem była dla mnie wyraźna sympatia autorki do psów i jej wiedza na temat upodobań, sposobu postrzegania świata, charakterystycznych zachowań czworonogów: "Flush żył przede wszystkim w świecie zapachu. Miłość była głównie zapachem; kształt i barwa były zapachem; muzyka i architektura, prawo, polityka i nauka."[4].

Podobał mi się dość wszechstronny obraz dziewiętnastowiecznego Londynu, oglądanego z psiej perspektywy. Odniosłam wrażenie, że przepisy były dość liberalne. Elizabeth zabiera swojego pupila wszędzie - do parku, na zakupy, a nawet podróżuje z nim pociągiem.

Nie wiem, jak potoczyły się losy Wydawnictwa Alkazar, które opublikowało przeczytany przeze mnie egzemplarz, ale mam złe przeczucia. Wypożyczona przeze mnie książka roiła się od literówek.
_____________
[1] Virginia Woolf, "Flush: Biografia", tłum. Maria Ryć, Wydawnictwo Alkazar, 1994, s. 36.
[2] Tamże, s. 36.
[3] Tamże, s. 117.
[4] Tamże, s. 117.

Moja ocena: 4+
Rysunek z roku 1843 przedstawiający Elizabeth z Flushem, wykonany przez brata poetki, Alfreda Barreta.

21 lutego 2011

Internetowa Plaża Muszli - odcinek jedenasty

Przede wszystkim bardzo dziękuję Wam za pamięć, gratulacje i piękne jubileuszowe życzenia.
Pałam rumieńcem niczym dzięcielina i obiecuję dołożyć wszelkich starań, aby 20 lutego w przyszłym roku była okazja do świętowania kolejnej rocznicy.
 *
Na początek Lektury Lirael zamieniają się w tabloid - proponuję wizytę w bibliotekach sławnych i bogatych.
Ciekawa jestem, która wersja księgozbioru podoba się Wam najbardziej?
Moją bratnią duszą okazał się Karl Lagerfeld. Różni nas jedynie powierzchnia dysponowanej przestrzeni. :)
 *
Od dawna marzył mi się literacki przewodnik po Londynie. Wczoraj nie wierzyłam własnym oczom, gdy znalazłam dokładnie to, o czym wielokrotnie myślałam. Maga-mara spełniła moje marzenie. 
Oto literacka mapa Londynu. Mam nadzieję, że kiedyś będę miała okazję ją wykorzystać.
 *
Czytanie cudzych listów nie jest eleganckie, ale epistoła Henryka VIII do Anny Boleyn stanowi pokusę nie do odparcia! Po lekturze "W komnatach Wolf Hall" temat jest mi szczególnie bliski. Wydaje mi się, że charakter pisma króla świadczy o jego zdolnościach artystycznych. Te wszystkie zawijaski, a jego H to już prawdziwe mistrzostwo.
*
Jeśli intryguje Was pochodzenie tak często stosowanego przez nas wyrażenia OK, odsyłam do tego ciekawego artykułu.
  *
Tym razem zapraszam do obejrzenia dość oryginalnych podpórek, które stawiamy na półkach, by książki nie spadały. Okazuje się, że projektanci w nie również wkładają dużo serca.
Inspirującą kolekcje znalazłam tu
*
W ubiegłym tygodniu ogromnie podobały mi się blogowe obchody Międzynarodowego Dnia Kota. Zdjęcia Waszych cudnych pupili, często gustownie zakomponowanych na tle księgozbioru, sprawiły mi ogromną radość! Dzień Psa obchodzony jest 1 lipca. Mam nadzieję, że psie lobby blogowe spisze się również na medal, prezentując swoich ulubieńców. Do czego ja również się zobowiązuję. Obyśmy tylko nie zapomnieli tej daty. W międzyczasie garść ciekawych psich portretów.
Tymczasem wszystkim życzę pogody ducha, refleksyjnego stosunku do rzeczywistości i olimpijskiego spokoju, jaki reprezentuje uroczy Shironeko, zwany kocim mistrzem zen. :)
 *
Jeśli rutyna wkrada się również w Wasze czytelnicze nawyki, warto pomyśleć o urozmaiceniach. Na przykład takich:

20 lutego 2011

Bawełniana rocznica

To było równo rok temu. Pamiętam niepewność i emocje towarzyszące pierwszemu wpisowi. Decyzja o założeniu bloga okazała się jedną z lepszych, jakie podjęłam.

Stosując dziwne nazewnictwo rocznic, ta dzisiejsza jest bawełniana. :)

Lektury Lirael kończą dziś rok.

Z całego serca dziękuję Wam za obecność, odwiedziny, inspiracje, komentarze, wszelkie reakcje na to, co piszę. Tym, którzy są stałymi gośćmi i tym, którzy zaglądają tu od czasu do czasu. Tym, którzy zostawiają po sobie ślad - czasem bardzo obszerne i bardzo osobiste komentarze - i tym, którzy składają wizytę w ciszy. Jak pisze jeden z moich ulubionych autorów, John Fowles, "bywają chwile, kiedy milczenie jest wierszem".

Cieszę się ogromnie, że mogę odwiedzać Wasze blogi. To dzięki Wam lista książek do przeczytania rośnie w zastraszającym tempie. Jestem Wam wdzięczna za wzruszenia, olśnienia i emocje, jakie przeżywam chłonąc Wasze recenzje. Dziękuję za to, że dzielicie się ze mną swoją miłością do literatury.

18 lutego 2011

Nicholas Delbanco, "Dawne sprawki"


Sex, drugs. No rock and roll.

Nigdy nie podkochiwałam się w żadnym nauczycielu ani wykładowcy. Może dlatego bohaterowie powieści "Dawne sprawki" Nicholasa Delbanco wydali mi się tacy papierowi.

Kiedy nasza opowieść się rozpoczyna, Paul Ballard, profesor filozofii na uniwersytecie Catamount (dzięki Nai dowiedziałam się, że uczelnia istnieje naprawdę), ma 35 lat, zaś jego studentka, Elizabeth Sieverdsen, jest seksowną dwudziestolatką.  Paul i Beth nawiązują ognisty romans. Jest rok 1969 - czasy Flower Power i wolnej miłości, którą nasi bohaterowie łapczywie uprawiają, narkotykami wzbogacając swoje doznania.

Potem następują dramatyczne wydarzenia, które na długie lata rozdzielą kochanków. Autor sięga po bogaty repertuar tanich chwytów sprawdzonych w telenowelach (wypadek, utrzymana w tajemnicy ciąża, adopcja, poszukiwanie biologicznych rodziców, spotkanie kochanków po latach). Oczywiście nie zdradzę finału. Powiem tylko, że decyzje bohaterów są chwilami kompletnie irracjonalne.

Morał opowieści brzmi: za niefrasobliwość i beztroskę trzeba kiedyś zapłacić.  Dominuje ponury determinizm. Podejmowane decyzje wpływają na nasze losy, więc kierowanie się nastrojem chwili i rozbuchanymi emocjami grozi niebezpieczeństwem. Niezbyt fortunny wydaje mi się przekład tytułu. "Sprawki" sugerują drobne grzeszki, tymczasem bohaterowie przeżywają poważne dramaty.
 
Aby uszlachetnić powieściową materię, polano ją filozoficznym sosem, sugerując, że mamy do czynienia z pozycją ambitną. Podobny cel miało zapewne osiągnąć motto z Villona. Niestety, mimo tych starań "Dawne sprawki" zieją intelektualną pustką. To przykre, że przedstawiciel amerykańskiej awangardy lat sześćdziesiątych napisał tak banalną, przewidywalną do bólu  powieść.

Autor szczodrze inkrustuje swoją swoją książkę bardzo dosłownym erotyzmem. Dość zaskakujący jest w tym kontekście dobór okładki. Nie jestem pewna, czy pensjonarskie, kwieciste giezłeczko pasuje do pikantnej powieści. Dodam, że florystyczne motywy nie mają nic wspólnego z akcją, co nie zmienia faktu, że są ładne.

Przekład "Dawnych sprawek" wprawił mnie w osłupienie. Styl jest czasami  zdumiewającym konglomeratem archaizmów z lekkimi naleciałościami gwarowymi. Czy pod koniec lat sześćdziesiątych naprawdę tak mówili studenci i młodzi pracownicy naukowi?
"Wtenczas, kiedy odpowiadałaś na pytanie o demograficzną teorię Malthusa, zauważyłyście, jak się oblizywał?" (s. 15)
"Lubił widok jej sutek wystoperczonych pod koszulką" (s. 30)
"Więc czemu nie miałby zaproponować tej młódce, by jesienią podjęli swój romans?" (s. 32)
 "Przygotowałem ołówek, pogapiłem się trochę na pustą kartkę i po prostu odłożyłem ten przybór." (s. 65)
 "Przeto p a m i ę t a m." (s. 70)
"Uwielbiałem pracę naukową, samaś mi świadkiem" (s. 73)
"Odwieziemy twój welocyped" - chodziło o rower! (s. 94)
"Jaki obierzemy temat? Pogoda?" (s. 108)
"Pogwałciciele cudzego terytorium" (s. 130)

To nie wszystko. Dowiedziałam się, że istnieje rasa "retriever złocisty" (s.18). To Królewna Śnieżka, nie Złotowłoska, odwiedziła dom trzech niedźwiadków (s. 21). Elizabeth trzyma "krążek maciczny w szufladzie stolika przy łóżku" (s. 35). A poza tym Cortona  we Włoszech jest wioską.

Na koniec zachowałam diamencik:
"Moją najsłabszą stroną (o czym wiesz najlepiej) jest trudność, z jaką przychodzi mi łatwość, zawiłość ścieżek, jakie mnie prowadzą do prostoty; oksymoroniczne pary przeciwieństw są dla mnie nader typowe."[1] 

Dla mnie nader typowa jest alergia na pseudointelektualny bełkot. A ścieżki tym razem powiodły w nicość.

____________
[1]  Nicholas Delbanco, "Dawne sprawki", tłum. Łukasz Nicpan, Świat Książki, 1999, s. 76.

Moja ocena: 2+

16 lutego 2011

Aharon Appelfeld, "Badenheim 1939"

 
Uwierzyliśmy megafonom.
Uprzejmie wszak ostrzegły nas
Po co stać w deszczu na peronie,
Skoro przed nami jeszcze czas?
Jacek Kaczmarski, Poczekalnia
Truskawki na wulkanie

Wbrew skojarzeniom nasuwanym przez tytuł książka Aharona Appelfelda nie opowiada o bitwie. Badenheim to miasteczko, położone około 200 kilometrów od Wiednia. Uroczy kurort, przyciągający turystów. Mieszka w nim wielu Żydów, wielu przyjeżdża na wczasy. 

Jest rok 1939. Burzliwe wydarzenia historyczne wydają się omijać Badenheim szerokim łukiem. Przyjezdni, w tym liczni stali bywalcy, beztrosko wypoczywają, a kuracjusze poddają się zabiegom leczniczym. Doktor Shutz uwodzi nastolatkę. Sally i Gerti, prostytutki wkraczające w smugę cienia, przechadzają się po deptaku. Leon Semicki z nostalgią i zachwytem wspomina Polskę.: "Tam się pije prawdziwy alkohol, a nie te piwne pomyje."[1] Doktor Pappenheim organizuje kolejny festiwal muzyczny. Trude pogrąża się w depresji. Kelnerzy podają truskawki ze śmietaną. Relaksowi sprzyja rozleniwiająca pogoda. "Wiosenne światło było łagodne, kojące, jak co roku. Po południu ludzie spotykali się w kawiarni i zajadali różowe lody."[2] Nie widzą, a może nie chcą zobaczyć, miecza Damoklesa, który wisi na coraz cieńszym włosku.

Aharon Appelfeld przedstawia ciekawą galerię wczasowiczów. Na sielankowym obrazie stopniowo dostrzegamy niepokojące rysy. "Tutaj znajdziesz gimnazjalistkę, która rzuciła naukę, uśmiechniętego mężczyznę o wychudłej twarzy, któremu książki wydrążyły mózg, postawne kobiety, kryjące jakieś tajemnice pod wysokimi, gładkimi czołami."[3]

Bohaterowie nie wywołują sympatii. Snują się po miasteczku, a ich bierność, marazm i dekadencki nastrój w obliczu hekatomby, która nastąpi lada moment, wywołują w czytelniku irytację. Tak jak podróżni z piosenki Jacka Kaczmarskiego "Poczekalnia" drzemią, marzą i flirtują, w wolnych chwilach łapczywie jedzą słodycze i słuchają muzyki. Tak naprawdę nic ich jednak nie łączy. Nawet w obliczu tragedii.

Podstawową zaletą powieści jest jej nastrój, pełen melancholii ze szczyptą ironii. Autor stawia czytelników w trudnej roli. My wiemy, do jakiego finału zmierza ta opowieść i w żaden sposób nie możemy ostrzec bohaterów. Tak jakbyśmy przez lustro weneckie patrzyli na bliskie osoby, które za chwilę spotka coś bardzo złego. My możemy tylko bezsilnie patrzeć.

Autor sugestywnie przedstawia narastającą atmosferę zagrożenia. Najpierw pojawiają się sporadyczne kontrole wydziału sanitarnego, obejmujące tylko lokale należące do Żydów. Z czasem zdarzają się coraz częściej. Ludzie stają się podejrzliwi i nieufni. Potem pojawia się konieczność rejestracji obywateli pochodzenia żydowskiego. Następny krok to intensywne zachęcanie ich do wyjazdu do Polski, którą plakaty i foldery przedstawiają jaką rajską krainę. Później jest już ostatni etap. To koszmarna niespodzianka, jaka czeka na nich na dworcu.

Moim zdaniem powieść Aharona Appelfelda można odczytać jako parabolę, nie patrząc na nią tylko przez pryzmat Holokaustu. Sportretowani w "Badenheim 1939" ludzie, którzy oddają się beztroskim rozrywkom, nie mają odwagi, by spojrzeć prawdzie w oczy, by zmierzyć się z trudną rzeczywistością. Mamieni opowieściami o wspaniałym kresie podróży, kończą w bydlęcych wagonach. 
I gorzko się zapatrzyliśmy
W zabrane nam dalekie strony
I w duszach swych przeklinaliśmy
Tę łatwą wiarę w megafony.
Jacek Kaczmarski, Poczekalnia 
______
[1] Aharon Appelfeld, "Badenheim 1939", tłum. Henryk Szafir, WAB, 2004, s. 52.
[2] Tamże, s. 6.
[3] Tamże, s. 18. 

Moja ocena: 4+

 

Jacek Kaczmarski, "Poczekalnia"

14 lutego 2011

Iwona Kordzińska-Nawrocka, "Japońska miłość dworska"


Kwiaty wiśni za mgłą

"Ani na jawie, ani we śnie nie było nam dane się spotkać, 
a smutek ani na jawie, ani we śnie nie mija.
 Jakże wielka jest moja miłość do Ciebie, 
choć widziałem Cię, jak przez mgłę dostrzega się w górach kwiaty drzew wiśni." 
Ki no Tsurayuki[1]

Jeśli nie utonęliście w powodzi walentynkowych serduszek i różowych pluszaków, zapraszam na  kolejną przejażdżkę wehikułem czasu. Tym razem celem naszej podróży będzie Japonia w epoce Heian (VIII-XII wiek naszej ery).

Choć książka "Japońska miłość dworska" Iwony Kordzińskiej-Nawrockiej jest opracowaniem naukowym, nabrzmiałym od przypisów i cytatów, pochłonęłam ją z zapałem, błyskawicznie i z dużą przyjemnością. Nie dajcie się zwieść przyciężkawemu wstępowi! Kolejne rozdziały są fascynujące. Komentarze i interpretacje autorki prowokują do myślenia, ale jeszcze bardziej oczarowały mnie przywoływane przez nią we fragmentach przykłady japońskiej literatury z okresu Heian.

Iwona Kordzińska-Nawrocka skupiła się na rekonstrukcji miłosnych zachowań bohaterów literackich oraz przedstawiła środki wyrazu składające się na wzorzec miłości dworskiej. Gatunki, które poddane zostały szczegółowej obserwacji, to opowieści dworskie, pamiętniki intymne i szkice literackie.

To co uderzyło mnie szczególnie, to fakt, że literatura japońska w VIII-XII wieku była tak rozwinięta i wysublimowana. Niektóre fragmenty czyta się jak dzieła współczesne. Nie mogłam uwierzyć, że powstały dziesięć wieków temu. My omdlewamy z zachwytu nad "Rozmową mistrza Polikarpa ze śmiercią", podczas gdy w Japonii  powstawały dzieła o niebo subtelniejsze.

Zachwyciło mnie to, że delektowanie się literaturą w epoce Heian było w wyższych sferach czymś naturalnym. Co ciekawe czytelnicy nie występowali tylko w roli biernych konsumentów. Wspólna lektura, powielanie i wykonywanie ilustracji, przepisywanie tekstu z wprowadzonymi przez siebie modyfikacjami stanowiły nie tylko formy spędzania wolnego czasu, ale wręcz zalecano je jako narzędzie edukacji młodych kobiet.

Dla zaostrzenia Waszego apetytu kilka słów o ludziach żyjących w epoce Heian. Dominuje wówczas poligamia. Autorka cytuje Fujiwarę Michinagę, który namawiając syna do kolejnego mariażu, konstatuje z oburzeniem: "Czy to normalne, żeby mężczyzna miał tylko jedną żonę? Przecież to głupota".[2] Kobiety akceptują ten stan rzeczy z filozoficznym spokojem i nie oczekują od partnerów wierności. Wśród pań obowiązuje hierarchia. Najważniejsza jest "pierwsza żona" zwana też "główną". Często starsza od męża, posiada majątek i koneksje. Bynajmniej nie musi być niewiastą urodziwą. Kolejne miejsce zajmuje druga żona, zwana "późniejszą" lub "następną". Najczęściej rówieśniczka męża. Jej zadanie to prowadzenie domu i  interesów. Trzecia żona, młoda i piękna, pełni funkcję lekarstwa na długowieczność. Do tego dochodzi tłumek pozostałych małżonek, kochanek, nałożnic i osobistych służących. Tu sytuacja była dynamiczna, a niektóre znajomości miały charakter przelotny.

Mężczyzna mieszka z żoną główną, zaś pozostałe wybranki odwiedza sporadycznie i bez zapowiedzi. Kobiety czekają i tęsknią. Na szczęście dla nas przelewają swoje cierpienia na papier, pozostawiając teksty piękne i wzruszające: "Zniknąłeś jak ta rosa. Rękawy mych szat są mokre od łez. Niebo pokrywały dziś chmury. Jak bardzo mi źle!" (Michitsuna no Haha).[3]

Autorka szczegółowo i sugestywnie opisuje dworskie obyczaje ślubne: zaloty i ceremonię małżeńską. Życie erotyczne arystokracji miało charakter subtelnej, wyrafinowanej gry, w której nadrzędną wartość stanowiły dworska elegancja, miyabi, u której podłoża leżał kult piękna. Wytworne konwenanse wpływały na styl zachowań miłosnych.

Większość środków poetyckich wyrażających miłość odwoływała się do piękna przyrody, zmian pór roku, liczne były symbole zwierzęce i roślinne. Na przykład:
robaczek świętojański - gorąca namiętność;
chryzantema - zmienność w uczuciach;
niezapominajka - przemijanie;
jesień - melancholia, nuda;
kukułka - smutek miłosny.[4]

Uczucie rozwijało się według ściśle określonego scenariusza: etap I - miłość poszukiwana, etap II - miłość spełniona, etap III - miłość utracona. Rytuały miłości dworskiej były wprawdzie wyrafinowane i eleganckie, ale jednocześnie wydają mi się sztuczne i wyzute ze spontaniczności.

Bardzo ważną rolę odgrywała miłosna epistolografia. W japońskim świecie kultury dworskiej list miłosny podniesiono do rangi sztuki, Na jego wartość składało się mnóstwo elementów: gatunek papieru, jego kolor i zapach, charakter pisma, sposób złożenia arkusza, dołączony kwiat lub gałązka, pora doręczenia, osoba, która list przekazała. W cenie były pomysły oryginalne. Książę Genji otrzymał list od ukochanej na wachlarzu, a poeta Ariwara Narihira wysłał wiersz miłosny na skrawku swojej szaty z wytłoczonym wzorem kwiatu paproci.

W epoce Heian niepodzielnie króluje kult piękna, dążenie do zaspokajania wyrafinowanych potrzeb estetycznych. Do ulubionych rozrywek zaliczają się turnieje malarskie i poetyckie, konkursy robienia perfum, koncerty, bale, podziwianie piękna kwiatów śliwy, wiśni, glicynii, czerwonej barwy klonu, pełni księżyca.

Przydałoby się choć trochę miyabi przenieść do naszego świata. Coraz mniej mamy czasu na to, by wpatrywać się w krople rosy. Szkoda, bo można w nich zobaczyć tak wiele: To twoją postać ujrzałam dzisiaj, odbijającą się w pokrytych rosą płatkach powoju.[5]
____________
[1] Iwona Kordzińska-Nawrocka, "Japońska miłość dworska", Wydawnictwo TRIO, 2005, s. 95.
[2] Tamże, s. 3. 
[3] Tamże, s. 36.
[4] Tamże, s. 93. 
[5] Genji monogatari. Tamże, s. 130.

Moja ocena: 5
Księżniczka z epoki Haian

13 lutego 2011

Internetowa Plaża Muszli - odcinek dziesiąty, poniekąd jubileuszowy

Jennifer Zwick, The Reader

Dzięki Chihiro przeczytałam ciekawy artykuł o tłumaczeniach literatury pięknej, który Wam polecam.
Ciekawe, czy "Lampart" Lampedusy, który stał się "Gepardem", będzie zachwycał tak samo? Czy naprawdę “To co zwiemy różą, słodko pachniałoby pod każdym innym imieniem”?
Gdyby nie to, że czasu tak mało, a książek tak wiele, z przyjemnością czytalabym niektóre teksty równolegle, porównując różne przekłady. Może kiedyś...
 *
Skoro mowa o tłumaczeniach: zdumiewa mnie zaufanie, jakim niektórzy darzą translatory. Zerknijcie na informacje o autorce w tym opisie aukcji.
Może to jakiś nowatorski eksperyment literacki?
*
Jak już wspominałam oskarżycielsko, to Pemberley jest odpowiedzialna za moje kompulsywne uzależnienie od statystyk. Oto kolejna porcja słów kluczowych wpisywanych w wyszukiwarkę z ostatniego tygodnia, które sprowadzają przypadkowych gości w progi Lektur Lirael:

balzakiana mięso wędliny
krasnoludek fragment powieści cudowna podróz streszczenie
destrukcyjny wplyw pieniadza
housekeeper Kraków
ptaki na jedenaście liter
anna gavalda chciałabym chomikuj
kadź i żona tekst Boccaccio
chomik lirael
dedykacja do książki napisane na moim czole
czy czlowiek moze byc kowalem swego losu

Oczywiście, goście są zawsze mile widziani, ale przykro mi, że najprawdopodobniej nie znajdują u mnie rozwiązania swoich problemów.
W kwestii chomików to chyba powinnam na stałe umieścić informację, że onomastyka gryzoni jest mi całkowicie obca. Zaniepokoiły mnie ptaki na jedenaście liter. Być może zwiastują wysyp zapytań o imiona dla kanarków i papużek falistych.
Zdumiewa mnie też fakt, że ktoś szuka w internecie dedykacji do konkretnej książki. Zdecydowanie nie ucieszyłby mnie taki skopiowany wpis.
*
Jeśli pod wpływem wydarzeń w Egipcie chcielibyście zapoznać się z literaturą tego kraju lub z nim związaną , to u Helen znajdziecie  ciekawą listę.
*
10 lutego 1840 roku królowa Wiktoria i książę Albert powiedzieli sakramentalne "tak". Z okazji niedawnej rocznicy zapraszam na wyśmienity tot weselny.
*
Na koniec propozycja na walentynkowy własnoręcznie wykonany upominek dla miłośniczki/miłośnika literatury. Tu znajdziecie instrukcje, a tu całkiem sympatyczny efekt końcowy.

11 lutego 2011

Nigel Barley, "Niewinny antropolog"


Obcy swój

Właśnie wróciłam z Kamerunu.

Egzotyczna podróż nie była efektem bilokacji, bądź też środków halucynogennych. Przeniosłam się do Afryki za sprawą książki "Niewinny antropolog".

Jeśli lubicie ludzi z pasją, którzy potrafią o niej opowiadać ciekawie, barwnie i dowcipnie, Nigel Barley bez wątpienia podbije Wasze serca.

Autor jest antropologiem. W książce relacjonuje swój pobyt w Afryce. Towarzyszymy mu w badaniach poświęconych plemieniu Dowayów, zamieszkującemu góry w północnym Kamerunie. Najczęściej spotkania naukowców z tubylcami obfitują w niespodzianki. Kiedy jednak badacz jest osobą młodą i niedoświadczoną, a w dodatku obdarzoną poczuciem humoru i zdrowym dystansem do własnej osoby, wiadomo już, że jego perypetie będą nas nieustannie zaskakiwać i wywoływać uśmiech.

Barley patrzy na Kameruńczyków z lekkim przymrużeniem oka, ale szanuje ich i nigdy nie traktuje przedmiotowo, jakby byli preparatem pod mikroskopem. On się z nimi po prostu zaprzyjaźnił. Stwierdza, że stali się "jego Dowayami na dobre i na złe."[1]

Dzięki "Niewinnemu antropologowi" dość dokładnie poznamy obyczaje tego plemienia. Nie zdradzę zbyt wielu szczegółów, by nie psuć wam radości  płynącej z ich odkrywania.

Zainteresowały mnie na przykład  kwestie lingwistyczne. Dowayowie znają zwykle dwa lub trzy języki. Skąd te poliglotyczne umiejętności? Nie wykonują żmudnych ćwiczeń koniugacyjnych. Uczą się... w czasie spotkań towarzyskich. Ta metoda na pewno zachwyciłaby moich gimnazjalistów. :)

Mowa Dowayów sprawia ogromne trudności Europejczykom. Jest to język tonalny - wysokość głosu podczas wymawiania wyrazu wywiera duży wpływ na jego znaczenie. W większości języków afrykańskich występują dwa tony. U Dowayów aż cztery. Mimo to antropolog heroicznie postanawia się nauczyć tego języka. Lingwistyczna edukacja Barleya obfituje w mnóstwo komicznych sytuacji, wywołanych niewłaściwym doborem słowa lub tonu. Jedna z najbardziej spektakularnych pomyłek miała miejsce wówczas, gdy  niewinne stwierdzenie "Pójdę już, bo właśnie gotuję mięso" z powodu błędnej intonacji w jego ustach zabrzmiało: "Pójdę już, bo właśnie kopuluję z kowalem."[2]

Być może ucieszyliście się, że przecież ojczyzna Dowayów to oficjalnie kraj dwujęzyczny, francusko-angielski, i w związku z tym w razie ewentualnej podróży poradzicie sobie świetnie, gdyż znacie któryś z tych języków? Nie chcę Was martwić, ale sytuacja nie wygląda różowo: Kameruńczycy dość kreatywnie podchodzą do prawideł angielskiej gramatyki i wymowy. "Jeśli na dawnych terytoriach brytyjskich ktokolwiek zagadnie cię w języku całkowicie niezrozumiałym, w którym nawet podstawowe dźwięki brzmią obco, będzie to prawdopodobnie angielski."[3] Gdyby Nigel Barley kiedyś postanowił przeprowadzić badania terenowe w  niektórych krajach europejskich, obawiam się, że mógłby odnieść podobne wrażenia.

Niepokojąco swojsko brzmi też fragment poświęcony szkołom w Kamerunie. Są obciążone niewyobrażalnym aparatem biurokratycznym. "Czas spędzany na zawiłym obliczaniu średniej wedle tajemnego przepisu jest co najmniej równy czasowi spędzanemu w klasie."[4] Na koniec mozolnej procedury dyrektor arbitralnie orzeka, że stopnie są za niskie i... podwyższa je wszystkim bez wyjątku!

Podczas pobytu w Kamerunie Barleya interesował głównie symbolizm kulturowy i świat wierzeń Doweyów. Zauważył, że mają skłonność do przesadnego oddawania czci, autorytetom. Pozwoliło mi to lepiej zrozumieć mechanizm "ubóstwienia" Kurtza w "Jądrze ciemności" Conrada. "Afrykanie we wszystkim mocno przesadzają. Ludzie przypochlebiają się i płaszczą, padają na kolana i biją pokłony w sposób trudny do do zaakceptowania przez człowieka Zachodu; jednak lekceważenie podobnych zachowań uważane jest za za skrajną niegrzeczność."[5]

Książka Barleya pogłębiła moje zainteresowanie Czarnym Lądem. Wynika z niej jednoznacznie, że tak naprawdę istnieją dwie Afryki. Pierwsza, "cywilizowana", skupiona w miastach, opiera się na łapówkach i biurokracji. Instytucje pracują opieszale, na przykład telegram wędruje przez dwa tygodnie, a ulokowane w banku pieniądze przy odrobinie szczęścia można odzyskać po pięciu miesiącach. Ponadto ceny są absurdalnie wysokie, a każde działanie poprzedza wypełnianie sterty formularzy. Urzędnicy to aroganccy, agresywni formaliści, łasi na przekupstwa. Druga Afryka, którą poznajemy dzięki Doweyom, jest zupełnie inna. To kraina prostolinijnych, gościnnych ludzi żyjących w zgodzie ze sobą i naturą. Tam "myśli się porami roku, a dni nie mają nazw".[6]

Książka zawiera też sporo informacji o pracy antropologa. Wniosek jest prosty. Żeby napisać skrząca się dowcipem książkę relacjonującą przebieg badań, trzeba przeżyć prawdziwą mordęgę, łącznie z atakami malarii i rozstrojem żołądka. Antropologowie nie tylko "siadują u stóp kapłanów hinduizmu, oglądają cudzych bogów i plugawe rytuały, odważnie udają się tam, dokąd przed nimi nikt nie dotarł. Otacza ich aura świętości i boskiego oderwania się od spraw przyziemnych."[7] Popularny, efektowny wizerunek przedstawicieli tego zawodu tuszuje pewne wstydliwe szczegóły. Antropologowie przez całe miesiące nie korzystają z bieżącej wody, odżywiają się rzeczami, których nie cierpią, tęsknią za najbliższymi, borykają się z dziesiątkami trudności dnia codziennego. Co nie zmienia faktu, że z dreszczem rozkoszy wyruszają w kolejną podróż.

Jest jeszcze jeden aspekt pracy antropologa, o którym nie myślimy zbyt często, a mianowicie nieuchronna konieczność licznych pożegnań. "Każde rozstanie pozostawia po sobie uczucie pustki i jest jak muśnięcie kosmicznej samotności."[8] Na szczęście z Barleyem nie rozstajemy się ostatecznie. Dalszy ciąg afrykańskich perypetii sympatycznego naukowca znajdziemy w książce "Plaga gąsienic: Powrót do afrykańskiego buszu".

---
[1] Nigel Barley, "Niewinny antropolog: Notatki z glinianej chatki", tłum. Ewa T. Szyler, Prószyński i S-ka, 1997, s. 13.
[2] Tamże, s. 64.
[3] Tamże, s. 17.
[4] Tamże, s. 152.
[5] Tamże, s. 53.
[6] Tamże, s. 204.
[7] Tamże, s. 9.
[8] Tamże, s. 202.

Moja ocena: 4+
A skoro mowa o antropologach...

10 lutego 2011

Joseph Conrad, "Jądro ciemmności"


W styczniu  "Jądrem ciemności" zainaugurował swoją działalność Klub Czytelniczy Ani (Czytanki Anki). Klubową dyskusję o powieści Conrada, w której uczestniczyłam, znajdziecie tu. Nie chciałabym powtarzać swoich opinii, więc zamiast tradycyjnej recenzji kilka luźnych przemyśleń.

Książka zalicza się do uwielbianego przeze mnie gatunku takich, które dopiero z czasem ujawniają, jak wielki na nas wywarły wpływ. Z tym też związane jest dość dziwne uczucie - książkę przeczytałam trzy tygodnie temu, a mam wrażenie, jakbym znała ją od lat. Często wracam do niej myślami.

Pozytywne doświadczenie z "Jądrem ciemności" uzmysłowiło mi, jak bezsensowne jest zakładanie z góry, że dany pisarz czy powieść jest na pewno nie dla mnie. Moje wcześniejsze doświadczenie z Conradem nie uskrzydliło mnie. Uznałam, że tworzył dzieła wartościowe, ale tematyka marynistyczna, za którą nie przepadam, całkowicie zwalnia mnie z dalszego zgłębiania jego twórczości. Gdyby nie Klub, raczej nie zmusiłabym się do lektury "Jądra ciemności". Ekscytują nas nowości, podczas gdy stara, dobra klasyka siedzi sobie spokojnie na półce i czeka jak przyjaciel, o którego względy nie musimy zabiegać, bo jest z nami "przez zasiedzenie".

Uważałam Conrada za specjalistę od etycznych dylematów. "Jądro ciemności" pod tym względem mnie nie zawiodło. Nie wiedziałam jednak, że Conrad był również tak wyrafinowanym czarodziejem słowa. Jestem zachwycona jego talentem lingwistycznym. Nauczyć się języka, obcego to sukces, ale tworzyć w nim literaturę na najwyższym poziomie, to osiągnięcie wyjątkowe. Tym bardziej, że pisarz zamieszkał w Anglii jako nastolatek.

Bardzo zaciekawiła mnie historia życia Jozefa Teodora Konrada Korzeniowskiego. Właściwie stanowi gotowy materiał na fascynującą powieść lub film. Postanowiłam w bliżej nieokreślonej przyszłości sięgnąć po jego biografię, bo w mojej głowie kłębi się kilka pytań, na które chciałabym znaleźć odpowiedź.

Spektrum problemów i dylematów moralnych poruszanych przez Conrada w "Jądrze ciemności" jest bardzo szerokie. Dla mnie jest przede wszystkim przejmującą opowieścią o jałowej mroczności serca [1], o tym, jak człowiek, z którego uczyniono boga, stopniowo staje się demonem. Conrad postrzega ludzi jako istoty żyjące w nieświadomości, że noszą w sobie zło, które w sprzyjających okolicznościach eksploduje, niszcząc nie tylko ich samych, ale również tych, którzy nieostrożnie się do nich zbliżą: Pierwotny szept odkrywał przed Kurtzem rzeczy, jakich sam o sobie nie wiedział i o jakich nie miał pojęcia, póki potężna głusza nie dała mu takiej szansy. Ów szept okazał się nieodparcie pociągający. Odbił się głośnym echem w pustym wnętrzu Kurtza. [2]

Marlon Brando jako demoniczny Kurtz w Czasie Apokalipsy

Utwór Conrada uzmysłowił mi, jak niewiele wiem jeszcze o czarnym lądzie. Mam tendencję do zamykania go w malowniczych obrazach z "Pożegnania z Afryką", a to przecież tylko jedno z obliczy tego kontynentu. Mam nadzieję, że dzięki książkom uda mi się choć odrobinę do niego zbliżyć.

Na koniec chciałabym opowiedzieć Wam o wydaniu "Jądra ciemności", z którego korzystałam. Książka kosztowała 3 złote, więc może nie mam prawa marudzić, ale to co zobaczyłam, wprowadziło mnie w osłupienie. Dla mnie "lektura z opracowaniem" to tekst książki plus przypisy, wstęp lub zakończenie z krótkim omówieniem, ewentualnie nota biograficzna o twórcy, może kilka pytań do dyskusji. Otóż myliłam się. 

"Lektura z opracowaniem" anno Domini 2006 dostarcza przeżyć niezapomnianych. Główne założenie autorów: czytelnik jest istotą rozleniwioną, z upośledzoną funkcją twórczego myślenia. Lektury raczej nie czyta. Przegląda ją w pośpiechu, na pięć minut przed lekcją lub zajęciami, jednocześnie balansując kubkiem z kawą i kanapką, więc sporządzanie jakichkolwiek notatek ołówkiem czy nie daj Boże podkreślanie fragmentów tekstu w ogóle nie wchodzą w rachubę.

W książce na marginesach zastosowany jest system ikonek. Pozwoliłam sobie zeskanować dla Was legendę:
Czytamy fragment, nie wiemy, co to jest, patrzymy z desperacją na ikonkę i... eureka!To był opis przyrody!

Powyższe znaki znajdujemy potem na marginesie tekstu. To nie wszystko. Towarzyszą im komentarze słowne:
"Jądro ciemności" z pewnością nie zalicza się do lektur łatwych w odbiorze, ale zdumiała mnie nadopiekuńczość wydawcy. Moim zdaniem ikonki i natrętne komentarze na marginesach kaleczą tekst utworu. Z nostalgią wspominam tomiki Biblioteki analiz literackich, które inspirowały, a nie rozleniwiały.

Okazało się, że był to przedsmak tego, co znalazłam na końcu książki. Albowiem zamieszczono tam:
  • Życiorys autora;
  • Genezę utworu;
  • Streszczenie utworu;
  • Najważniejsze problemy utworu;
  • Tematy najczęściej pojawiających siuę wypracowań o Jądrze ciemności;
  • Przykładowe plany wypracowań o  o Jądrze ciemności;
  • Wykaz komentarzy do tekstu.
W obliczu tak bogatego wyposażenia książki czytanie tekstu lektury wydaje się wręcz zbędną ekstrawagancją.

Na usta ciśnie się okrzyk Kurtza wydany tuż przed śmiercią: Zgroza! Zgroza!

_____
[1] Joseph Conrad, Jądro ciemności, tłum. Ireneusz Socha, Wydawnictwo Zielona Sowa, 2006, s. 71.
[2] Tamże, s. 61.

Moja ocena: 5

P.S.
25 lutego Klub Czytelniczy Ani rozpoczyna dyskusję o Malowanym ptaku Jerzego Kosińskiego. W moim przypadku kolejna książka z serii to na pewno nie dla mnie. ;)
Będzie nam bardzo miło, jeśli zechcecie się przyłączyć.

Joseph Conrad

7 lutego 2011

Hilary Mantel, "W komnatach Wolf Hall "


 Człowiek człowiekowi wilkiem

Wydaje mi się, że wilki wyginęły, kiedy wycięto większość puszczy. 
To wycie, które słyszysz, to tylko londyńczycy.[1]

Nie pamiętam już, kiedy książka zmęczyła mnie tak okrutnie jak powieść Hilary Mantel. "W komnatach Wolf Hall" to istny wampir energetyczny.  Mimo wszystko heroicznie wytrwałam do końca.

Deszcz nagród, jakie spłynęły na tę pozycję - a są to wyróżnienia bardzo prestiżowe (Booker 2009, National Book Critics Circle Awards, Walter Scott Prize) - i jej triumfalny pochód przez blogi angielskojęzyczne to ważne przesłanie dla wydawców i pisarzy marzących o zaszczytach i popularności: otóż czytelnicy wciąż są spragnieni ciekawych opowieści o ludziach trawionych namiętnościami. Przypuszczam, że jurorzy chcieli też docenić wkład pracy autorki - napisanie tej powieści poprzedziło zapewne wiele miesięcy spędzonych w bibliotekach.

Moje wrażenia z lektury "W komnatach Wolf Hall" można przedstawić w formie sinusoidy. Zdarzały się chwile kryzysu, kiedy byłam bliska rzucenia książki w kąt, i momenty znużenia, połączone z drzemką, do czego przyznaję się pałając rumieńcem wstydu. Były też fragmenty świetne, dla których warto przeżyć tę drogę przez czytelniczą mękę. Zmagania z powieścią Mantel przypominają wędrówkę górską. Mozolnie posuwamy się do przodu, walcząc ze zmęczeniem. Nagle zachłystujemy się pięknem tego, co widzimy, w jednej chwili zapominamy o trudach wspinaczki i podążamy dalej.

Zdziwiło mnie to, że autorka wybrała okres w historii Anglii, który był tak często wykorzystywany w dziełach beletrystycznych i filmowych (przykłady z ostatnich lat to brytyjski serial o Tudorach i powieści Philippy Gregory oraz ich adaptacje), że wywołuje znużenie. Wprawdzie u Mantel światło reflektorów pada głównie na postać mniej znaną, ale mimo wszystko odnosimy wrażenie, że spotykamy się ze starymi znajomymi. Zaskakuje właściwie tylko portret Anny Boleyn, która zwykle przedstawiana jest jako uciśniona niewinność i ofiara sprośnego monarchy. Natomiast w "Komnatach Wolf Hall" niemile rozczarowuje nas swoim chłodem, umiejętnością manipulowania ludźmi, chorobliwą zazdrością i przebiegłością.

Przez karty powieści przewijają się dziesiątki postaci. Wprawdzie na początku książki umieszczono ich spis, który ma czytelnikowi ułatwić orientację, ale mimo to ogarnięcie tego tłumu bywa kłopotliwe. Identyfikacji osób nie ułatwia fakt, że niektóre imiona (na przykład Maria, Henryk, Tomasz) często się powtarzają.

Tomasz Cromwell jest postacią najciekawszą. Wywodzący się z nizin społecznych  człowiek, który doprowadził do perfekcji umiejętność miękkiego lądowania nawet w najgorszych okolicznościach. Dzięki sprytowi robi świetlaną karierę. Droga jego życia prowadzi z rynsztoku w Putney poprzez Hampton Court wprost do prywatnych komnat dworu królewskiego.

Żadna z postaci nie wywołała we mnie większej sympatii. Nawet w bohaterach, których losy budzą współczucie, jest coś odpychającego. Bije od nich lodowaty chłód, są przebiegli i wyrachowani. Jedyna sfera życia, która wymyka się im spod kontroli, to seks. Zastanawiam się, czy na dworze nie było ani jednej szczerej, życzliwej osoby? Domyślam się, że Mantel chciała pokazać otoczenie króla jako stado bezwzględnych egoistów i karierowiczów, ale we mnie wszelkie uogólnienia zawsze budzą wątpliwości.

Przypuszczam, że miłośnik wartkiej, trzymającej w napięciu akcji, z irytacją przerwie lekturę "W komnatach Wolf Hall" po kilkunastu stronach. Bardzo mylący jest dramatyczny i gwałtowny początek. W powieści dominują bowiem "gadające głowy", w tym koronowane. Rozmów jest mnóstwo. Powieść Hilary Mantel jest książką klaustrofobiczną. Większość scen (czytaj: rozmów) rozgrywa się w pomieszczeniach zamkniętych.

Książka przypomina sztukę teatralną lub scenariusz filmu. Otwiera ją spis bohaterów z rozbiciem na sceny. Narracja jest oszczędna, prowadzona w czasie teraźniejszym, niczym didaskalia. Choć nieustanne rozmowy czasami drażnią, to w naszych czasach, gdy często porozumiewamy się z najbliższymi za pomocą karteczek na lodówce, trochę zazdrościmy Anglikom z epoki Tudorów ciągłej, niespiesznej wymiany myśli.

Odebrałam "W komnatach Wolf Hall" jako dzieło przytłaczające, pozbawione polotu i wdzięku. Odchudzanie przydałoby się nie tylko sfrustrowanej Katarzynie Aragońskiej (nawiasem mówiąc wnuczce Izabeli Katolickiej, a córce Joanny Szalonej), ale również samej powieści. Czy potrzeba aż 656 stron, aby uświadomić czytelnikom, że świat polityki i władzy opiera się na fałszu?

Blogowi recenzenci anglojęzyczni często mieli za złe autorce używanie enigmatycznej formy "on". Przez chwilę nie wiadomo, o kogo chodzi, a zwłaszcza na początku nowego akapitu. Zwykle w takich sytuacjach pisarka miała na myśli Cromwella. Sądzę, że jest to zabieg celowy. Tomasz Cromwell to "everyman", każdy. Bo tak naprawdę na historię mają wpływ nie osoby, których imiona tłustym drukiem są wyróżniane w podręcznikach, a zwykli ludzie i ślepy los. "Co tam koronacje, konklawe i celebra. Świat zmienia się wskutek ruchu pionka na szachownicy, muśnięcia pióra przeformułowującego ostatnie zdanie i zmieniającego siłę jego wymowy, kobiecego westchnienia, ulotnej woni kwiatu pomarańczy lub wody różanej, niewieściej dłoni zaciągającej draperie łożnicy, cichego szelestu stykających się ciał."[2]

Ważną rolę w powieści odgrywają wilki. Kojarzą się z niebezpieczeństwem, wrogością, agresją. Obraz "wilka w owczej skórze" pasuje do bohaterów powieści Mantel, którzy często maskują prawdziwe intencje i uczucia, są hipokrytami. Kardynał Wolsey przestrzega: "Zawsze próbuj(...)dowiedzieć się, co ktoś nosi pod wierzchnim odzieniem, gdyż nigdy nie jest to tylko skóra."[3] Wilki symbolizują też rozwiązłość i uleganie instynktom. Lupanar, wilcza nora, to przecież synonim domu publicznego.[4]

Przywoływany kilkakrotnie Wolf Hall - siedziba rodu Seymourów - w oczach współczesnych jest siedliskiem rozpusty. Co ciekawe, cierpkie uwagi na jego temat wygłasza Anna Boleyn, która nie do końca stanowi wzór cnót niewieścich: "Boccaccio mógłby się wiele nauczyć od tych grzeszników z Wolf Hall."[5] "Oni tam, w Wolf Hall, nie mają pojęcia co to powściągliwość.[6]

Dość często pojawiają się też w powieści psy. Rodzina Cromwella zawsze ma czworonożnego pupila o dziedzicznym imieniu Bella. Wolsey porównuje Tomasza do psa bojowego. W owych czasach pies symbolizował wierność, co, biorąc pod uwagę upadek obyczajów na dworze królewskim, odczytać można w sposób ironiczny.

Nie zauważyłam, żeby książka Mantel zrobiła zawrotną karierę w naszym kraju. Przypuszczam, że polską wersję tytułu wymyśliła osoba, która nie przeczytała książki. "W komnatach Wolf Hall" wyraźnie sugeruje miejsce akcji, podczas gdy wzmiankowana rezydencja pojawia się zaledwie kilka razy i nie przenosimy się do niej nigdy. Uważam, że "Wolf Hall" brzmi znacznie lepiej i bardziej metaforycznie.

Podziwiam ogrom pracy tłumaczki. Przekład powstał błyskawicznie. Jedyny mankament to imiona, które tłumaczone są niekonsekwentnie. Część poznajemy w wersji polskiej, część w angielskiej. Z Jane Seymour zrobiono Joannę (jeśli już upierać się przy tłumaczeniu, bliższa prawdy byłaby chyba Janina).

Książka wydana jest starannie i efektownie (twarda oprawa, obwoluta, złocenia). Mam jednak zastrzeżenia do okładki: moim zdaniem wprowadza w błąd. Graficzna stylistyka i sfotografowane rekwizyty sugerują, że będziemy mieć do czynienia z opowieścią sensacyjną. Na pewno gwarantuje to powieści większą poczytność, ale mija się z prawdą. Szkoda też, że nie zatroszczono się o przypisy. Osoba nie znająca języka angielskiego nie zrozumie na przykład gry słów na stronie 270 (Mody/Muddy).

Tradycyjnie polowałam na polonica: autorka wspomina o samotnych handlarzach futer z Polski, którzy chcieli sprawdzić, czy ktoś przypadkiem nie mówi w ich języku. Tomasz Cromwell nie ma najlepszego zdania o naszej mowie ojczystej: "To gorszy język od walijskiego."[7] Mimo to postanawia się go uczyć.

Sándor Márai pisze w "Księdze ziół": "Książka potrafi być również wrogiem; trzeba stoczyć z nią pojedynek do samego końca."[8] Zastanawiam się, czy w przypadku powieści Hilary Mantel nie należało jednak wywiesić białej flagi kilkaset stron przed zakończeniem.

---
[1] Hilary Mantel, "W komnatach Wolf Hall", tłum. Urszula Gardner, Wydawnictwo Sonia Draga, 2010, s. 506.
[2] Tamże, s. 615.
[3] Tamże, s. 115.
[4] J.C. Cooper, "Zwierzęta symboliczne i mityczne", tłum. Anna Kozłowska-Ryś i Leszek Ryś, Dom Wydawniczy Rebis, 1998, s. 294-296.
[5] Hilary Mantel, op. cit., s. 308.
[6] Tamże, s. 449.
[7] Tamże, s. 118.
[8] Sándor Márai, "Księga ziół", tłum. Feliks Netz, Czytelnik, 2006, s. 85.

P.S.
Hilary Mantel pracuje właśnie nad drugą częścią powieści, która będzie zatytułowana The Mirror and the Light.

Moja ocena: 4

5 lutego 2011

Internetowa Plaża Muszli - odcinek dziewiąty

27 stycznia ogłoszono długą listę książek nominowanych do nagrody za najlepszy przekład na język angioelski, 2011 Best Translated Book Awards.
Radością napawa obecność książki Jerzego Pilcha.
Ogromnie ucieszył mnie też "The True Deceiver" Tove Jansson.
Krótką listę finalistów poznamy 24 marca.
Bardzo zdziwiła mnie informacja, że książki tłumaczone z innych języków stanowią trzy procent liczby pozycji wydawanych w Stanach Zjednoczonych, a  w przypadku beletrystyki i poezji liczba ta wynosi 0.7%. Potwierdzają to moje obserwacje poczynione w czasie lektury blogów anglojęzycznych. Raczej do rzadkości należą recenzje książek autorów zagranicznych.
Na książkę polską dotychczas natknęłam się raz. W dodatku autor bloga przeczytał ją w języku hiszpańskim.
Cóż, Amerykanie nie gęsi, swoich pisarzy mają. :)
Zastanawiają mnie przyczyny tego zjawiska. Na pewno przekład łączy się z dodatkowymi kosztami, ale nie stanowią one chyba problemu dla wydawniczych tuzów. Przypuszczam też, że w Stanach Zjednoczonych nie ma kłopotów ze znalezieniem tłumaczy z najbardziej egzotycznych języków.
Może to kwestia preferencji samych czytelników?
Odnoszę wrażenie, że u nas te proporcje wyglądają odwrotnie. Jesteśmy chyba bardziej otwarci na literacki świat.
*
Kolejna propozycja dla moli książkowych, którzy znudzeni są stertami książek na podłodze. Oto oryginalny regał na Wasze zbiory.
W naszym przypadku wskazane byłoby drzewko zdecydowanie solidniejszej postury, może baobab?
*
A skoro mówimy o awangardowych meblach do przechowywania księgozbioru, zerknijcie 
tu
tu 
i jeszcze tu
Szczególnie ekscytująca jest wersja trumienna. :)
*
Zachęcona przykładem Pemberley zajrzałam do statystyk mojego bloga, aby przekonać się, co sprowadza czytelników Lektur Lirael, którzy trafiają tu za sprawą wyszukiwarki.
Oto najciekawsze zapytania -  słowa kluczowe (pisownia oryginalna) wpisywane przez nich w Google:
  • założyc księgarnię
  • w jakim mieście leży latarnia o której jest mowa w lekturze
  • anna gavalda opel
  • arond chłopiec ze skandynawi - lektura
  • eugenia balzac
  • a.a milne imie dla chomika
Mam poważne obawy, czy te osoby znajdą w Lekturach Lirael odpowiedzi na nurtujące je pytania. Z góry przepraszam za ewentualne rozczarowania i frustracje.
Szkoda, że te wyszukiwania sa całkowicie anonimowe, bo ufundowałabym specjalną nagrodę za a.a milne imie dla chomika.
* 
Okazuje się, że nie tylko polskie biblioteki publiczne borykają się z kłopotami finansowymi. W Wielkiej Brytanii zawisło nad nimi widmo likwidacji. Na dziś, 5 lutego, zaplanowano Save our libraries day of action.
Jest to element społecznej kampanii, której cel to ocalenie zagrożonych bibliotek. Podobne zadanie mają spełnić zabawne plakaty. Wywołują uśmiech, ale wiele z nich ma charakter militarny, co podkreśla dramatyzm sytuacji.

Trzymam kciuki, żeby akcja się powiodła.

3 lutego 2011

Jon Katz, "A Dog Year" ("Psi rok")



 Dla swego psa każdy jest Napoleonem. 
To powód nieustającej popularności psów. 
Aldous Huxley

W języku polskim przymiotnik "psi" nie wywołuje szczególnie miłych skojarzeń. Psi los, psi obowiązek, psie pieniądze... Czy można spodziewać się czegoś dobrego po "Psim roku"?

Do przeczytania "A Dog Year" skłoniła mnie niezawodna Sygryda swoją wzmianką o adaptacji filmowej. Byłoby świetnie, gdyby każdy, kto rozważa powiększenie swojej rodziny o czworonoga, zapoznał się z tą pozycją. Uważam, że hodowcy psów rasy border collie powinni zalecać lekturę książki Katza potencjalnym nabywcom szczeniaczków, a następnie ich z niej przeegzaminować.

Zacznijmy od początku. Jon Katz, pisarz i dziennikarz, prowadzi życie sielankowe. Mieszka w malowniczej okolicy Nowego Jorku wraz z żoną, Paulą, i dwoma zdyscyplinowanymi labradorami, Juliusem i Stanleyem, które wywołują ogólną sensację swoim przemiłym charakterem, łagodnością i posłuszeństwem. Życie płynie leniwie i rozkosznie według ustalonych reguł.

Idealną harmonię zakłóca tornado o imieniu Devon. Jest dwuletnim psem rasy border collie, najbardziej neurotycznym psem, z jakim prawdopodobnie mieliście kiedykolwiek do czynienia. Już spektakularna gonitwa na lotnisku w czasie pierwszego spotkania z nowym właścicielem stanowiła zapowiedź tarapatów.

Jon postanowił adoptować Devona, o którym dowiedział się od hodowczyni. Ma do czynienia z psem po przejściach, najprawdopodobniej ofiarą przemocy fizycznej ze strony poprzedniego właściciela. Po latach uporządkowanej idylli w domu Jona następuje era chaosu, bo okiełznanie żywiołowego temperamentu bordera to nie lada wyzwanie. Tym bardziej, jeśli to jest border z zaawansowanym ADHD i inteligencją z piekła rodem. Książka poświęcona jest perypetiom autora, który za wszelką cenę usiłuje ucywilizować hiperaktywnego neurotyka na czterech łapach. Po pewnym czasie do stadka dołączy pewien wyjątkowy szczeniaczek o imieniu Homer. Oczywiście też border collie.

Jestem pod wrażeniem dobroci, jaką autor okazał Devonowi, zdecydowanie nie podoba mi się natomiast droga, jaką czasami wybierał , by okiełznać temperament  swojego bordera. Są to metody oparte na teorii dominacji Johna Fishera, który nawiasem mówiąc pod koniec życia sam uznał ją za błędną. Zżymałam się w momentach, gdy Katz wrzeszczał na psa, dawał mu klapsy, rzucał w niego łańcuszkami. Na szczęście pod koniec książki w charakterze ciekawej nowości pojawiła się informacja o szkoleniu pozytywnym, tak więc mam nadzieję, że autor teraz wybiera bardziej pracochłonną, ale przynoszącą znacznie lepsze rezultaty metodę.

Historia cywilizowania Devona dowodzi, że cierpliwość, konsekwencja, a przede wszystkim serce potrafią zamienić histeryczny kłębek nerwów w niezawodnego przyjaciela na śmierć i życie. Jon Katz zdecydowanie zalicza się do tych, którzy biorą pełną odpowiedzialność za to, co oswoili. "Psi rok" porusza też bolesny temat ostatecznego rozstania z naszymi czworonożnymi przyjaciółmi. Być może pamiętacie, że dla nas od maja to problematyka bardzo aktualna. 

Na okładce "Psiego roku" znajduje się informacja, że Katz zainspirował powstanie książki "Marley i ja". Johna Grogana. Obydwie pozycje weszły do żelaznego kanonu kynologicznych lektur. Silnie działają na emocje czytelnika, prowokując i do głośnego śmiechu, i do rzęsistych łez. Pod względem literackim książka Katza wydała mi się trochę mniej udana, aczkolwiek ton jego opowieści jest bardziej szczery i naturalny.

"A Dog's Year" nie dotyka tylko sfery uczuć. Prowokuje też do poszukiwania odpowiedzi na kilka pytań. Czy mamy prawo narzucać swoją pasję bliskiej osobie? Żona Katza niejednokrotnie daje do zrozumienia, że kynologia nie stanowi treści jej życia. Uratowanie psa po traumie jest wspaniałym gestem. Co ze zwierzętami, które są już naszymi domownikami? Odnosiłam wrażenie, że to, co zdarzyło się z Juliusem i Stanleyem, mogło mieć związek ze zmianami wywołanymi wytargnięciem w ich życie Devona. Kiedy nadchodzi właściwy moment, by podjąć decyzję o uśpieniu psa? Co jest wtedy ważniejsze, nasze emocje czy dobro i godność czworonożnego przyjaciela?

Jeśli kochacie psy, ta ciepła i wzruszająca historia umocni was w tym uczuciu. Jeśli ich nie znosicie, może kilka godzin w towarzystwie szalonego Devona, Homera, Stanleya, Juliusa i ich przyjaciół sprawi, że spojrzycie na nie łaskawszym okiem. Mam nadzieję, że Wasz psi rok będzie trwał znacznie dłużej niż dwanaście miesięcy.

P.S.
Książkę przeczytałam w oryginalnej wersji językowej.

Moja ocena: 4
 
 
Okładka polskiego wydania

Jon Katz i jego Bedlam Farm