26 października 2013

„Podróże muszą być wierszami” (Carol Dunlop, Julio Cortázar, „Autonauci z kosmostrady”)

„Podróże muszą być wierszami”
To chyba będzie wyjątkowy rok w mojej historii czytania. Jeden z powodów nazywa się Julio Cortázar. W „Opowieściach o kronopiach i famach”  przyzwyczaił mnie do tego, że niespodzianki to jego specjalność, ale i tak „Astronauci z kosmostrady” wielokrotnie wprawiali mnie w osłupienie, wywoływali niekontrolowane ataki chichotu i wyprowadzali w pole. Tak naprawdę to wcale nie w pole, tylko na Autostradę Południową we Francji.

Książka jest pisaną na cztery ręce relacją z wyprawy, którą pisarz odbył z żoną, Carol Dunlop. Obydwoje uznali ją za „nieco szaloną i dość surrealistyczną”[1]. Dwuosobowa ekspedycja rozpoczęła się 23 maja 1982 roku i trwała 33 dni. Carol i Julio podróżowali mikrobusem, zwanym Fefnerem lub Smokiem. Trasa wiodła autostradą Paryż-Marsylia. Zatrzymywali się na wszystkich parkingach, a było ich aż sześćdziesiąt pięć, i prowadzili skrupulatne obserwacje, przypominające wręcz badania naukowe. W książce zamieszczono mnóstwo zdjęć z podróży, a również ilustracje autorstwa czternastoletniego syna Carol, Stephane’a Heberta.
Fefner alias Smok. [Źródło zdjęcia]
Czy warto poznać obszerne sprawozdanie z tej dziwacznej eskapady? Przed podjęciem ostatecznej decyzji proponuję próbę ogniową: najpierw przeczytajcie dedykację „Astronautów z kosmostrady”:
Naszą wyprawę i jej kronikę
dedykujemy wszystkim pomyleńcom świata,
a w szczególności pewnemu
osiemnastowiecznemu angielskiemu kawalerowi,
którego imienia nie możemy sobie przypomnieć
i który dystans dzielący Londyn od Edynburga
przebył wędrując tyłem i wyśpiewując
hymny anabaptystów
.” [2]
Zaliczenie do kategorii pomyleńców napawa Was oburzeniem, a porównanie z ekscentrycznym kawalerem odrazą? Cóż, lektura książki wyłącznie na własną odpowiedzialność. Jeśli natomiast pojawił się chociaż leciutki cień uśmiechu, relację Carol i Julia naprawdę warto czytać dalej.

Wbrew deklaracjom na początku kroniki jej główną bohaterką wcale nie jest autostrada. Wśród komicznych żartów i refleksji na serio, autorzy zahaczają o rozmaite tematy, z wojną o Malwiny i potworem z Loch Ness włącznie. Beztroskie wygłupy przenikają się się z fenomenologią, a Carol i Julio często opowiadają o swojej miłości: „Znaleźliśmy siebie nawzajem i to był nasz Graal na tej ziemi”[3].
Carol [Zdjęcie z książki.]
Dziwaczność formy „Astronautów z kosmostrady” świetnie współgra z osobliwą treścią. To właściwie nie książka, a zbiór dokumentów. Dominują zapiski Carol i Julia - ich drobiazgowy dziennik podróży, inspirowany pamiętnikami dawnych odkrywców i badaczy, ale to nie wszystko. Są też opatrzone zabawnymi tytułami cytaty, między innymi mój ulubiony, o koncercie z fonografu dla pingwinów, a poza tym fragmenty powieści, notatki, mapki, korespondencja, przemyślenia filozoficzne, fotokopie dokumentów, wycinek z gazety, fragmenty poradnika. Prawda miesza się ze zmyśleniem, autentyczne pamiątki sąsiadują z wytworami wyobraźni autorów.

„Astronauci z kosmostrady” to również brawurowa żonglerka rozmaitymi stylami, nastrojami, gatunkami literackimi i konwencjami. Autorzy z przymrużeniem oka nawiązują do reportażu z podróży, literatury fantastycznej, pracy naukowej, diariusza odkrywcy, powieści awanturniczej i epistolarnej, eposu rycerskiego, legendy i baśni: Julio często występuje jako Wilk, a Carol to Niedźwiedzica lub Misiunia. Od mnogości pastiszy chwilami kręci się w głowie! Zapiski Dunlop i Cortazara to feeria humoru, stylistycznego bogactwa i zdumiewających metafor. Od poetyckich: „Autostrada to różowa rzeka, nad którą unosi się ledwo dostrzegalna liliowa mgiełka”[4], aż po absurdalne: „Obserwujemy dużego zająca wielkości małego psa, w kolorze kury, który skacze, jakby chciał naśladować lot motyla.”[5].

Skoro mowa o stylistycznych fajerwerkach, oklaski należą się również polskiej tłumaczce. Na pewno praca nad rozwichrzonym tekstem nie była łatwa. Poza tym chyba mało kto odważyłby się stanąć w translatorskie szranki z Zofią Chądzyńską, która wyśmienicie tłumaczyła książki Cortázara. Marta Jordan zadedykowała swoją pracę poprzedniczce, nazywając ją „niedoścignioną Mistrzynią”. Okazało się, że jest osobą nie tylko skromną, ale i utalentowaną, bo trudne zadanie wykonała świetnie!
Julio. [Zdjęcie z książki.]
Autorzy książki twierdzą, że „podróże muszą być wierszami”[6]. Taka jest właśnie wyprawa Niedźwiedzicy i Wilka. Jednak pointa, która na rozbawionego czytelnika czai się w Postscriptum, przypomina lodowaty prysznic. Ja zupełnie nie byłam przygotowana na zakończenie, które do tej historii dopisał los. Cała opowieść nabrała innego sensu, bo dopiero wtedy dowiedziałam się, czym naprawdę była ta zwariowana eskapada. Czytając „Astronautów z kosmostrady”, czasami miałam wrażenie, że relacja jest zbyt szczegółowa, ale teraz pietyzm wcale mnie nie dziwi. Jak dobrze, że polski wydawca nie zdradził finału na okładce. Ja też tego nie zrobię. Tym bardziej, że słowa więzną w gardle.
_________
[1] Carol Dunlop, Julio Cortázar, Autonauci z kosmostrady albo ponadczasowa podróż Paryż-Marsylia, tłum. Marta Jordan, Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA, 1999, s. 13.
[2] Tamże, s. 9.
[3] Tamże, s. 325.
[4] Tamże, s. 232.
[5] Tamże, s. 43.
[6] Tamże, s. 312.

Moja ocena: 5
Julio Cortázar.

22 października 2013

„Trzeba znać duszę bibliofila!” (Halina Maria Pfeiffer, „Jak zostałam księgarzem”)

„Trzeba znać duszę bibliofila!”
Niedawno Kasjeusz napisała bardzo ciekawą notkę o księgarniach. W komentarzu napomknęłam o powieściach Penelope Fitzgerald i Helen Hanff, ale na śmierć zapomniałam o wspomnieniach Haliny Marii Pfeiffer „Jak zostałam księgarzem”, które przeczytałam w czerwcu. Wprawdzie to literatura faktu, ale pasuje idealnie.

Pfeiffer opowiada o swojej pracy w firmie wydawniczo-księgarskiej „Gebethner i Wolff”, a konkretnie w w warszawskim antykwariacie na ulicy Zgoda 12, w którym była zatrudniona od października 1940 r. do lipca 1944 r. Autorka boleje nad tym, że w historycznych opracowaniach niewiele miejsca poświęca się personelowi, a to głównie dzięki niemu księgarnie cieszyły się uznaniem.

Tak naprawdę panna Halina nie zaliczała się do grona zwykłych pracowniczek, ponieważ była siostrzenicą Jana Gebethnera, ówczesnego dyrektora. Nie starała się wykorzystać tej sytuacji i dużo od siebie wymagała. Kiedy 1 października 1940 r. stremowana stażystka pojawiła się w księgarni, usłyszała od wuja: „Będę Cię traktował surowiej niż innych pracowników, bo jesteś moją siostrzenicą”[1]. Z opowieści wynika, że mimo koneksji Pfeifferówna rzeczywiście nie występowała w roli rozkapryszonej pupilki.
Halina Maria Pfeiffer. [Zdjęcie z książki.]
Początki pracy w antykwariacie okazały się stresujące, ale z czasem było coraz lepiej i nawet klient kategorycznie domagający się publikacji z dziedziny pedologii lub gemeliologii nie wywoływał u panny Haliny ataku paniki. Zdarzały się też sytuacje komiczne:
Raz zadyszany człowiek zapytał:
- Czy jest „Niemcewicz od przodu i od tyłu”?
- Nie, nie ma, bo jest wyczerpany! - odpowiedziałam równie głupio, jak było zadane pytanie. Dopiero, gdy klient wyszedł, wybuchnęłam śmiechem, uświadamiając sobie, że moja odpowiedź była co najmniej dwuznaczna.”
[2]
Ogromnie żałuję, że dziś antykwariat na ulicy Zgoda 12 możemy odwiedzić tylko wirtualnie. Doszczętnie spłonął w czasie Powstania Warszawskiego. Wielki, świetnie zorganizowany, z kompetentnym i życzliwym personelem, przyciągał klientów, choć czasy bynajmniej nie sprzyjały spokojnej lekturze. Miał nawet jednoosobowy dział włoski, a również dział nut z pianinem na zapleczu.

Na szczęście panna Pfeifferówna od czasu do czasu zerkała spoza stosów książek i bacznie obserwowała współpracowników. Był to zespół tak barwnych osobowości, że nawet spisując wspomnienia w wieku osiemdziesięciu kilku lat, autorka pamiętała kolegów doskonale. Na przykład pana Jana Wyderkę o nieskazitelnym charakterze, niestrudzonego wychowawcę młodzieży. Jednak we wspomnieniach nie ma mowy o hagiografii. Również z imienia i nazwiska wymieniony jest jeden ze sprzedawców, który oficjalnie sączył herbatkę z termosu, a potem ku oburzeniu adeptki dziwnym trafem roztaczał wokół siebie zapach spirytualiów. Ponoć księgarze muszą pić, aby przepłukać gardło z kurzu, który łykają w pracy.

Równie ciekawe są gawędy autorki o warszawskich bibliofilach, na przykład „Starym Bibularzu”, Władysławie Idzikowskim, i również te o cennych książkach, które pojawiły się w antykwariacie, o kradzieżach, o ówczesnych bestsellerach. Mimo anegdot to jest opowieść o wojnie, więc przeplatają się też wątki tragiczne. Dopiero po wyzwoleniu Halina Pfeiffer dowiedziała się, że jej koledzy z pracy uczestniczyli w ruchu oporu. W antykwariacie ukrywano mapy sztabowe i wydawnictwa szkoleniowe dla przyszłych podchorążych, ponadto w gmachu księgarni mieli tajne spotkania członkowie Warszawskiej Organizacji Wojskowej. Pracownicy z narażeniem życia ratowali też cenne zbiory, na przykład przewożąc je ukryte w sianie w wozie drabiniastym.

W czasie okupacji hitlerowcy stworzyli spis zakazanych polskich książek, który otwierali „Krzyżacy” Sienkiewicza. Czasem wściekłość Niemców wywoływały zaskakujące tytuły.
Dietrich, chcąc uchodzić za klienta, szedł wolnym kro­kiem, lustrując lady i młodych adeptów księgarstwa, którzy dzielnie udawali, że się nie boją. Zbliżał się do antykwa­riatu. Obie z Helą zmartwiałyśmy, kiedy stanął naprzeciwko nas. Zaczął oglądać książki rozłożone na kontuarze. Gdy zobaczył małą książeczkę „Kodeks honorowy” Boziewicza, porwał ją, rzucił na ziemię, w furii deptał ją i kopał. Jedno­cześnie wściekły krzyczał po polsku:

- Nie ma honoru Polaków! Nie ma Polski! Już nigdy jej nie będzie!”[3]
Na szczęście książki z czarnej listy mogły być przechowywane w zamkniętej piwnicy. Jak nietrudno zgadnąć, często w tajemniczych okolicznościach z niej znikały. 
Antykwariat, w którym pracowała H. M. Pfeiffer.
[Zdjęcie z książki]
 O wojennych realiach dużo mówi też ta historia:
Co tydzień lub co dziesięć dni przychodził pewien bibliofil (nazwiska nie pamiętam), który zdaje się częś­ciej sprzedawał jakąś książkę, niż kupował. Zawsze bardzo uprzejmie się ze mną witał, całując mnie w rękę. Miał wielką, długą do pasa brodę, więc ten „kares" bardziej mnie irytował niż rozczulał. Zawsze udawał się w głąb antykwa­riatu, aby porozmawiać z panem Tarkowskim, naszym sze­fem. Wychodził z pośpiechem, jakby się czegoś wstydził. Dopiero wtedy szłam do szefa z prośbą, aby zadziałał, żeby ten starszy pan nie całował mnie w rękę, bo bardzo tego nie lubię.

- Najgorsza jest ta jego wielka okropna broda - skar­żyłam się.

-  Ależ pani Halino, niech pani mu daruje. On dla­tego nosi tę brodę, bo nie ma koszuli! Stale przynosi coś do sprzedania, gdyż brak mu pieniędzy na życie! Z bólem uszczupla swoje zbiory, dlatego zawsze wymyka się chył­kiem, jakby czuł się winny. Trzeba znać duszę bibliofila!

Zrobiło mi się ogromnie przykro i odtąd starałam się być bardzo uprzejma dla tego starszego pana.”[4]
Szczególnie zaciekawiły mnie rozdziały poświęcone edukacji w Trzyletniej Szkole Księgarskiej, do której uczęszczała panna Pfeifferówna. Lista przedmiotów jest imponująca, a ze wspomnień wynika, że zajęcia były na wysokim poziomie. Uczniowie kształcili się między innymi w następujących dziedzinach: historia literatury polskiej i powszechnej, historia księgarstwa polskiego, inwentarz, samokształcenie pracownika księgarskiego, hurtownia księgarska, nuty, praca praktykanta, bibliografia i bibliofilstwo, sprzedaż, księgowość, kwarantanna (system zawiadamiania księgarzy przez wydawców i hurtowników o nowościach). Były też obowiązkowe zajęcia praktyczne:
przyniesiono z księgarni do naszej klasy regał, w którym znajdowało się po kilkanaście książek z różnych dziedzin. W charakterze lady ustawiono podłużny stół. Przygotowano papier i sznurek do pakowania zakupionych książek. Na tę pokazową niby „klasówkę” została zaproszona Komisja Szkoleniowa w komplecie.

Od godziny ósmej do dziewiątej pan „profesor” był klientem, a słuchacze II (czy III ?) kursu - ekspedientami. Kol. Tarkowski wcielał się w przeróżne typy kupujących: był księdzem, potem chłopem ze wsi, raz osobnikiem wymagają­cym, po chwili niezdecydowanym lub nerwowym. Kursanci, przeważnie już dobrze znający sprzedaż frontową z własnej praktyki - ekspediowali go inteligentnie, uprzejmie, starając się wykazać maksimum wiedzy i dobrych chęci.

Wykładowca był niezmordowany. Zmusił nawet swe audytorium, aby go sobie wyobraziło jako nudną klientkę, która szuka odpowiedniej książki dla młodzieży w takim a takim wieku. Wśród wesołego nastroju na sali „młodym sprzedawcom trudno było zachować powagę i zwracać się do starszego kolegi per „Szanowna pani”.. Tym nie­mniej uporali się z domniemaną kupującą ku zadowoleniu „klientki” i nauczyciela w jednej osobie, choć do dyspozycji mieli tylko uszczuplony sortyment.”[5]
A w czasie egzaminu autorka musiała dowieść, dlaczego warto polecać klientkom „Trędowatą” Mniszkówny.

Książka Pfeiffer skłania do porównań personelu warszawskiego antykwariatu z lat czterdziestych ze współczesnymi sprzedawcami książek. W tym zestawieniu najsmutniej wypadają nasze wielkie księgarnie. Wkrótce problem i tak chyba sam się rozwiąże, bo wszyscy rozszerzają ofertę o inne produkty i dla literatury zaczyna brakować miejsca. Nie jestem gołosłowna – regularnie buszując po lubelskich filiach pewnej znanej sieci, zawsze natykam się na tytuły, które powinny znaleźć się na zupełnie innym regale. Poza tym niech tylko autor polski ma nazwisko brzmiące lekko z cudzoziemska, to gwarantowane, że jego książka zostanie umieszczona w dziale literatury zagranicznej. Z wiedzą na temat książek bywa krucho. Właściwie każde zapytanie klienta wymaga natychmiastowego zajrzenia do komputera. O dłuższych rozmowach na temat literatury i wgryzaniu się w duszę bibliofila można zapomnieć, bo pracownicy to zwykle osoby bardzo zabiegane. Plus coś, co nazywam błędem psychologicznym - założenie, że działy książkowe w polskich sieciowych sklepach powinni obsługiwać ludzie bardzo młodzi. A ja do tej pory z przyjemnością wspominam rozmowę z sympatycznym starszym panem z działu obcojęzycznego w księgarni w Helsinkach, który świetnie mówił po angielsku i doskonale orientował się w nowościach.

Z pewnością jest mnóstwo wyjątków, ale to, co opisałam, obserwuję naprawdę regularnie. O wiele lepiej jest w mniejszych księgarniach, również w tematycznych i połączonych z kawiarniami.  Na szczęście dzięki wspomnieniom Haliny Pfeiffer możemy poznać księgarnię i antykwariat z prawdziwego zdarzenia. Warto poświęcić kilka chwil tej niepozornej broszurce. Nie pretenduje do rangi wszechstronnego opracowania zagadnień kultury w czasie okupacji. To tylko garść wspomnień z okresu, który autorka skromnie zamyka w kilku słowach: „Zdobywałam wiedzę księgarską i pokochałam książki”[6].
______
[1] Halina Maria Pfeiffer, Jak zostałam księgarzem. Wspomnienia o ludziach i książkach, Dom Wydawniczy Elipsa, 2008, s. 9.
[2] Tamże, s. 29.
[3] Tamże, s. 33.
[4] Tamże, s. 28-29.
[5] Tamże, s. 44.
[6] Tamże, s. 94.

Moja ocena: 4
Halina Maria Pfeiffer.

19 października 2013

Cięgi dla ciągów (dalszych) (Krystyna Siesicka, "Pejzaż sentymentalny", "Zatrzymaj echo")


Cięgi dla ciągów (dalszych)
Wyobraźcie sobie, że po wielu latach spotykacie przyjaciół z podstawówki. Najpierw wzruszenie odbiera Wam głos i jesteście zachwyceni tym, że w końcu udało się Wam zobaczyć. Jednak podczas rozmowy powoli dociera do Was smutna prawda: tak lubiane kiedyś osoby teraz wydają się pretensjonalne, nieszczere i powierzchowne. Szybko kończą się wspólne tematy i rozstajecie się z uczuciem gorzkiego zawodu. Ostatnio przeżyłam właśnie takie spotkanie. Na szczęście tylko literackie. 

Pod koniec szkoły podstawowej uwielbiałam książki Krystyny Siesickiej. „Zapałka na zakręcie” to już w ogóle był szał zachwytu. Wtedy przeczytałam tę powieść kilka razy, zawsze z wielkim wzruszeniem. Dopiero niedawno odkryłam, że powstały dwa kolejne tomy. Pierwszy z nich to „Pejzaż sentymentalny”, wydany trzydzieści trzy lata po części pierwszej. Dowiedziałam się też, że ostatnio pisarka publikowała co roku nową książkę, a czasem nawet dwie. To powinno było mnie lekko zaniepokoić, ale radość z rychłego spotkania z Madą i Marcinem była silniejsza.

Tych, którzy podobnie jak ja mieli bzika na punkcie „Zapałki na zakręcie”, ostrzegam: nie warto sięgać po „Pejzaż sentymentalny”, bo będzie bolało. Przede wszystkim jest to książka o niczym. Razem z bohaterami jałowo drepczemy w kółko, najczęściej w pamiętnej Osadzie. Szare komórki czytelnika ulegają stopniowej hibernacji w rytm dźwięku saksofonu, na którym grywał Kacper. Nie pomogło ani motto z „Portretu damy” Jamesa, ani refleksja o książkach Iris Murdoch, ani powiew egzotyki w osobie pana Achmeda, ani nawet aromat wykwintnej herbaty. Powieść jest mdła, jej styl manieryczny, a postacie sprawiają wrażenie bladych kalkomanii.

Od momentu, w którym rozstaliśmy się z bohaterami części pierwszej, upłynęło wiele lat. Mada i Marcin są już dorosłymi ludźmi, mają kilkunastoletnie dzieci. Choć zakończenie „Zapałki na zakręcie” sugeruje happy end, ich drogi rozeszły się  dramatycznie. Mada, tłumaczka literatury francuskiej, wyszła za Dawida, himalaistę, który zginał w Tybecie. Marcin jest dobrze sytuowanym chirurgiem plastycznym. Ożenił się z demoniczną Mariolą, która w  pierwszym tomie skutecznie sprowadzała go na złą drogę. Ich małżeństwo zakończyło się fiaskiem. 

Mada i Marcin rozstali się dawno temu, teraz obydwoje są samotnymi rodzicami. Nawet bez umiejętności dedukcyjnych Sherlocka Holmesa odgadniemy, że córka Marcina, Tina, i syn Mady, Kacper, spotkają się przypadkiem, który pod koniec powieści znienacka okaże się chytrze zaplanowaną intrygą. A resztę doprawdy nietrudno odgadnąć.

„Pejzaż sentymentalny” kończy się tuż przed pierwszym spotkaniem Mady i Marcina po latach. Licząc na promyk nadziei, desperacko przeczytałam też tom trzeci, „Zatrzymaj echo”, napisany dziesięć lat później. Tym razem wkracza do akcji sama autorka. Książka niewiele różni się od części drugiej poza tym, że jest jeszcze słabsza i bardziej nijaka.

Tak więc boleśnie przekonałam się o tym, że czasem lepiej nie wiedzieć, co stało się dalej. A nawiązując do osobliwych okładek powieści Siesickiej, nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. To, co bylo kiedyś wartkim potokiem, może okazać się mętnym bajorkiem.
_________
Krystyna Siesicka, Pejzaż sentymentalny, Akapit-Press, [2010].
Moja ocena: 2

Krystyna Siesicka, Zatrzymaj echo,  Akapit-Press, [2009].
Moja ocena: 1
Krystyna Siesicka. [Źródło]

16 października 2013

Kudłacze na włoskich dróżkach (Anna Wyrzykowska, Michał Wyrzykowski, "Kudłacze w podróży")

Kudłacze na włoskich dróżkach
Wprawdzie pogoda za oknem bynajmniej nie sprzyja rozmowom o wakacjach, ale książka, o której chcę Wam dzisiaj opowiedzieć, naprawdę pachnie latem. Dowiedziałam się o niej dzięki notce na blogu Moja Toskania. Opinia Aleksandry i sympatyczna okładka zachęcały do wyruszenia w drogę z rodziną państwa Wyrzykowskich, więc natychmiast kupiłam „Kudłaczy w podróży”. Włochy plus psy - takiej kombinacji po prostu nie mogłam zignorować.

Książka jest relacją z wakacyjnej wyprawy camperem, którą autorzy odbyli w 2012 roku. Była to również podróż sentymentalna – siedemnaście lat wcześniej pani Anna i pan Wojciech poznali się na wycieczce do Italii. Wrażenia ze zwiedzania przeplatane są bardzo praktycznymi radami dla turystów. Autorzy pamiętali o adresach stron internetowych, a nawet współrzędnych GPS, tudzież lokalizacji darmowych toalet. Myślę, że książka szczególnie przyda się właścicielom camperów, między innymi z powodu ciekawych informacji na temat Fattore Amico - stowarzyszenia rolników włoskich, którzy promując lokalne wyroby, zezwalają podróżnikom na jeden bezpłatny nocleg na terenie swojej posiadłości.

Trochę żałowałam, że opisana w książce wycieczka często przebiegała utartym  szlakiem - Werona, Wenecja, Rzym, etc. Najciekawsze były dla mnie fragmenty dotyczące mniej popularnych miejscowości i włoskiej prowincji. Czasem przeszkadzało mi to, że niektóre informacje miały charakter encyklopedyczny, podobały mi się natomiast bardziej osobiste fragmenty.

Rzecz jasna dodatkową atrakcją było dla mnie to, że ekipa podróżników składała się również z psów, a konkretnie trzech szkockich owczarków collie. Jeśli ktoś z Was ma jeszcze wątpliwości, czy warto podróżować z czworonożną częścią rodziny, przykład Kudłaczy przekona Was, że bez wątpienia tak. Choćby dlatego, że „psy mają cudowną zdolność wywoływania nawet niecodziennych spotkań, przyciągania sympatycznych nieznajomych”.[1] Trzyosobowa rodzina z rudo-białą, puchatą miniwatahą, wędrująca obok najsłynniejszych zabytków Italii, wywoływała prawdziwą sensację wśród turystów i tubylców:
wyciągają aparat i robią nam zdjęcia albo, co odważniejsi, sami pozują do zdjęć wśród nas i latających gołębi. Później matki z córkami, młode małżeństwa, miłe starsze panie na rowerach opowiadają nam o swoich psach, które niestety zostawili w domu, a nawet pokazują nam ich zdjęcia w telefonach. Radość, śmiech, rozmowa (nawet bez znajomości języka), nowe znajomo­ści... wszystko dzięki psom. Co my byśmy bez nich zrobili?”[2]
Wakacyjne wspomnienia z Włoch przelali na papier mama i syn, piętnastoletni Mikołaj. Rozdziały ich autorstwa przeplatają się, a niektóre opracowali wspólnie. Muszę przyznać, że bardziej podobały mi się bezpretensjonalne, ciepłe teksty napisane przez panią Annę. Z całym szacunkiem dla ambicji pisarskich gimnazjalisty Mikołaja, który notabene wydał już jedną powieść, jego impresje eseistyczno-filozoficzno-literackie nie przemówiły do mnie. Odnoszę wrażenie, że problem jest prosty do rozwiązania i leży w fascynacji prozą Coelho, nawiasem mówiąc cytowanego w książce (s. 263). Fascynacji tak dużej, że młodemu pisarzowi chwilami trudno było przemówić własnym głosem, a szkoda, bo rozdziały, w których nie był piętnastoletnim mędrcem-filozofem, a ciekawym świata chłopcem z poczuciem humoru, bystrym i wrażliwym obserwatorem, czytało mi się bardzo dobrze.

Niestety, przyziemna strona techniczna „Kudłaczy w podróży” też pozostawia sporo do życzenia, choć wizualnie książka robi miłe wrażenie, między innymi dzięki wielu zdjęciom. Wydawnictwo jest chyba rodzinnym przedsięwzięciem państwa Wyrzykowskich i zapewne uznano profesjonalną korektę i redakcję za całkowicie zbędne fanaberie. To był błąd. W czasie lektury irytowały mnie literówki, tudzież zawirowania interpunkcyjne, a zwłaszcza nadaktywna spacja. Pojawiły się też błędy w słowach włoskich (na przykład „finalimente”). 

Mimo potknięć całkiem przyjemnie wspominam „Kudłaczy w podróży” i mam nadzieję, że tegoroczna wakacyjna wyprawa do Prowansji, ktorą śledziłam na blogu, również zostanie opisana w wersji książkowej. Państwo Wyrzykowscy sprawiają wrażenie  pozytywnie nastawionych do świata, pogodnych osób, z którymi czytelnik chętnie by się zaprzyjaźnił i wyruszył w podróż nie tylko wirtualnie. Przede wszystkim z żelazną konsekwencją realizują marzenia: „Nasza rodzina działa według zasady: jeśli coś już robić, to robić to całym sobą”[3]. Mnie zarazili swoim entuzjazmem tak bardzo, że natychmiast po przeczytaniu „Kudłaczy w podróży” zaczęłam planować podróż do Włoch.
_____
[1] Anna Wyrzykowska, Mikołaj Wyrzykowski, Kudłacze w podróży: Włochy na trzy collie,  Rudy Smok, 2013, s. 64. 
[2] Tamże, s. 68.
[3] Tamże, s. 22.

Moja ocena: 4-
Kudłacze  zwiedzają Włochy. [Zdjęcie z książki]

12 października 2013

Internetowa plaża muszli - odcinek dwudziesty siódmy

Paul Cesar Helleu, Czytelniczka. [Źródło]
Zamiast wpadać w lepkie macki jesiennej depresji, wybierzmy się lepiej na kolejną przechadzkę po Internetowej Plaży Muszli. Zapraszam i przypominam o ciepłych skarpetkach i szalikach.
*
Na początek garstka ciekawostek o pisarzach i ich pupilach. Nie tylko czworonożnych, czasem kończyn bywało więcej!
Z góry przepraszam za ewentualne powtórki - podobne informacje znalazłam kilka miesięcy temu w magazynie Książki. Ja posiłkowałam się tekstem znalezionym tutaj.
• Dziewiętnastowieczny francuski poeta Gerard De Nerval hodował homara i co noc udawał się z nim na przechadzkę, używając wstążki jako smyczy.
• Na biurku, przy którym pracował Charles Baudelaire, znajdowała się klatka, a w niej nietoperz.
Edith Wharton. [Źródło]
• Skoro mowa o ekstrawaganckich mieszkańcach biurek literatów, Henryk Ibsen hodował na nim skorpiona.
• Alfred Tennyson miał kucyka, który zwykle ciągnął unieruchomioną na wózku inwalidzkim żonę pisarza
•  Robert Burns pisywał wiersze o ulubionej owieczce.
•  Wszelkie rekordy bije chyba lord Byron - był posiadaczem niedźwiedzia, dziesięciu koni, sześciu psów, trzech małp, pięciu kotów, orła, papugi, wrony, sokoła i pięciu pawi.
•  Josephowi Conradowi czasami dotrzymywała towarzystwa jego małpka.
• Antoni Czechow miał oswojonego żurawia, który nie odstępował go na krok.
• Ulubionym zwierzakiem Roberta Louisa Stevensona był osioł.
• Ciekawą menażerią mógł pochwalić się Dante Gabriel Rossetti. Wśród jego domowych ulubieńców były koty, psy, małpy, zebry, kruki, wombaty, pawie, opos, szopy i pancernik.
Tutaj więcej przykładów z ilustracjami.
A tutaj zdjęcia i cytaty.
Tu jeszcze więcej zdjęć.
Okazuje się, że w potocznym języku angielskim są wyrazy, które wymyślili pisarze. Tutaj ciekawe zestawienie. Miła niespodzianka: jedno z moich ulubionych angielskich słówek, a mianowicie serendipity, również zalicza się do tej kategorii
Gdyby powstała podobna lista wyrazów w języku polskim, a mam wielką nadzieję, że ktoś ją stworzy, na pewno kilka razy pojawiłoby się nazwisko Melchiora Wańkowicza.
*
Wprawdzie do karnawału jeszcze kilka miesięcy, ale czytelniczki, które zdecydują się na taką kreację...

[Źródło]
...czeka naprawdę wiele pracy, więc można już wybierać książki, które trzeba będzie poświęcić.
*
Tutaj znalazłam informacje na temat oryginalnej kampanii przeciwko analfabetyzmowi we Francji.
*
A propos pomysłowych kampanii, teraz przenosimy się do Izraela. Powstała tam seria zabawnych reklam promujących sieć księgarni, zaprojektowana przez agencję ACW Grey pod hasłem Ksiązka zawsze dotrzyma Ci towarzystwa.

[Źródło]
*
Miłośników fotografii vintage może zainteresować ciekawa galeria zdjęć, przedstawiających osoby czytające w przeróżnych sytuacjach i okolicznościach.
*
Teraz o szczególną uwagę proszę miłośników książek Beatrix Potter, do których zresztą sama się zaliczam, czemu wyraz kiedyś dałam tu
Mam dla Was dwie wiadomości. Dobrą: właśnie powstaje serial na podstawie opowiastek o Piotrusiu Króliku i jego przyjaciołach. I wiadomość zła: zobaczcie, jak wygląda wersja unowocześniona subtelnych rysunków Potter - uwaga, wskazane jest założenie okularów przeciwsłonecznych:
[Źródło]
Mimo zapewnień producentów, że do oryginału podeszli z ogromną dbałością, według mnie to już nie jest Beatrix Potter. To są landrynki. 
Od razu przypomniała mi się przepaść między Kubusiem Puchatkiem w wersji Shepparda a Disneyowską adaptacją.
*
Sądząc po wyszukiwanych słowach kluczowych, na blogi książkowe bardzo często trafiają namiętni poszukiwacze streszczeń. Interesuje ich wszystko, począwszy od lektur pierwszej klasy szkoły podstawowej po klasyków. Wychodząc naprzeciw ich potrzebom, podaję link do graficznej rekapitulacji cyklu powieściowego J. K. Rowling, The Summharry. Wystarczy tylko kliknąć obrazek, żeby go powiększyć.
I jeszcze bonus w postaci mapy Hogwartu.
*
Do obszernej listy zalet Colina Firtha niniejszym dopisujemy zainteresowanie literaturą. Oto dowód:
[Źródło]
*
Pora na krótki kurs układania książek po japońsku. Poglądowe zdjęcia znajdziecie tutaj. Bardzo dziękuję Ani (Czytanki Anki) za link.
*
Na zakończenie  spaceru - niespodzianka. Zapraszam na degustację unikalnej serii piw, zaprojektowanej specjalnie z myślą o bibliofilach. Zresztą zobaczcie sami. 
[Źródło]
Wprawdzie te piwa naprawdę nie istnieją, to tylko artystyczny projekt, ale dla miłośników fikcji literackiej to na pewno nie będzie żaden problem.

Dziękuję Wam za kolejny spacer i serdecznie zapraszam na następne!

7 października 2013

Disce puella latine (Lidia Winniczuk, "Nad Zbruczem, Stryjem, Wisłą")

Disce puella latine
Do tej pory nazwisko Lidii Winniczuk wywoływało we mnie mroczne skojarzenia, bo zapamiętałam ją jako współautorkę podręcznika do łaciny, a wspomnień z tego lektoratu nie pielęgnuję z pietyzmem. Teraz żałuję, że nie poświęcałam mu więcej uwagi, ale nie zawrócę Wisły kijem, że nie wspomnę o Stryju czy Zbruczu. W ramach pokuty od dwóch lat uczę się języka włoskiego i go uwielbiam.

Winniczuk zajmowała się nie tylko łaciną, ale i historią starożytną. Ma w tych dziedzinach spore zasługi i zdziwił mnie króciutki, suchy biogram w Wikipedii. Niedawno odkryłam, że napisała też zupełnie inną książkę: Nad Zbruczem, Stryjem, Wisłą. Jako że moja fascynacja zakurzonymi pamiętnikami wciąż goreje silniej niż olimpijski znicz, postanowiłam przeczytać jej wspomnienia.  Tym razem intuicja nie spłatała mi figla.

Opisane ze swadą i talentem literackim dzieje Lidii Winniczuk i jej rodziny to kolejny przykład zagmatwanych polskich losów. Razem z autorką i jej najbliższymi wędrujemy na trasie: galicyjskie Podwołoczyska – Stryj – Warszawa. Wpadamy też na moment do Brna. Czytelniczą marszrutę wyznaczają trzy tytułowe rzeki.
Lidka z rodzicami.
W czasach, kiedy tyle osób obwinia swoich rodziców o różne życiowe porażki i pisze o tym posępne książki, tak miło czyta się wspomnienia kogoś, kto matkę i ojca wręcz uwielbiał i na całe życie zapamiętał jako nieskazitelne autorytety. Winniczuk im właśnie dedykowała swoje wspomnienia, a tytuł jednego z rozdziałów mówi właściwie wszystko: „Szczęśliwe, cudowne dzieciństwo”. To ważne wyznanie, bo dziejowe zawieruchy nie oszczędziły Lidki i jej rodziny.

Dziewczynkę wychowano w szacunku dla wiedzy i różnych kultur. Miała dwie przyjaciółki o imieniu Rózia: Żydówkę i katoliczkę. Rodzice kładli nacisk na rozwijanie ciekawości świata i samodzielności córki. Naukowy sukces Lidki w dziedzinie wówczas zdominowanej przez panów świadczy o tym, że wspaniale im się to udało, choć sami nie byli osobami wykształconymi według naszych kryteriów.

Wspomnienia Winniczuk to kopalnia wiedzy na temat przedwojennej szkoły. Dziewczynka nie chodziła do podstawówki, uczyła ją w domu mama. Home schooling, którym od niedawna zachłystują się Amerykanie i Kanadyjczycy, był wtedy w Polsce popularny. Lidka jako tak zwana „prywatystka” zdawała tylko egzaminy. Potem zaczyna uczęszczać do gimnazjum, a następnie przenosi się na pensję dla panienek do Warszawy. Uwieńczenie naukowych peregrynacji to studia w stolicy, a potem doktorat.

Szkolnych smaczków obyczajowych jest mnóstwo! Na przykład witając się z wychowawczynią, należało ją z szacunkiem pocałować w rękę. Na pensji obowiązywały mundurki w kolorze lila, którego Lidka wprost nie znosiła, a na co dzień nosiło się czarne fartuchy z długimi rękawami. W klasie siódmej było pięćdziesiąt dziewcząt! Autorka dokładnie opisuje dzienniczek ucznia i regulamin szkoły. Przedstawia też dość obszernie nauczycieli. Niektórych możemy nawet obejrzeć na zdjęciach. Warto podkreślić, że w przedwojennym prowincjonalnym gimnazjum większość grona pedagogicznego miała stopień doktora. 
Lidia Winniczuk.
Relacjonując swoje studia, Winniczuk kreśli barwne portrety naukowców. Szczególnie zapadł mi w pamięć Tadeusz Zieliński, który został przedstawiony jako wielki pasjonat starożytności, a jednocześnie osoba roztargniona i oderwana od prozy życia, o czym świadczy chociażby historia tajemniczego zaginięcia pracy doktorskiej Lidki, którą profesor miał zrecenzować. Po rozpaczliwych poszukiwaniach rękopis znaleziono w szafce z konfiturami.

W opowieściach autorki pojawiają się znane postacie. Lidka chodziła do klasy z Jankiem Sztaudyngerem, który - o dziwo! - wtedy wyróżniał się powagą i pisywał wiersze liryczne. Koleżanką z pensji panny Winniczukówny była Wanda Jasińska, matka Szymona Kobylińskiego. Wśród profesorów Uniwersytetu Warszawskiego, z którymi autorka miała zajęcia, pojawia się wielu znanych naukowców, między innymi Władysław Tatarkiewicz.

Wspomnienia kończą się raptownie w momencie, gdy Lidka uzyskuje stopień doktora i wyjeżdża na wakacje. Bardzo żałuję, że nie powstał ciąg dalszy, choć w czasie lektury Nad Zbruczem, Stryjem, Wisłą trochę przeszkadzało mi to, że autorka dość natrętnie podkreśla wyższość metod wychowawczych swoich rodziców nad współczesnymi trendami. Irytowały mnie też powtarzające się narzekania na dzisiejszą młodzież.

Mimo to mam dług wdzięczności wobec roztropnej Lidki. Uświadomiła mi to, że moja wiedza o starożytności to właściwie wielka, bezkresna, biała plama z kilkoma punkcikami zaczepienia. Poczułam się z tym źle i postanowiłam choć odrobinę zapełnić próżnię.
_________
Lidia Winniczuk, Nad Zbruczem, Stryjem, Wisłą. Wspomnienia (1905-1927), Wydawnictwo Literackie, 1988.

Moja ocena: 4,5

Lidia Winniczuk.

2 października 2013

Za dużo Małgorzaty (Małgorzata Potocka, Krystyna Pytlakowska, "Obywatel i Małgorzata")

Za dużo Małgorzaty
Pisząc dziś o tej książce zakłócam chronologię, bo przeczytałam ją w ostatni weekend, a moje zaległości sięgają hen, daleko, kilka miesięcy wstecz, ale postanowiłam opowiedzieć Wam o niej natychmiast. Przede wszystkim dlatego, że wywołała we mnie dużo negatywnych emocji i nie chcę ich w sobie miętosić.  

Lubię utwory Republiki i Obywatela GC, choć słucham ich już rzadko i bez emocjonalnych dygotów. Jednak prawo pierwszych połączeń jest silne i dotyczy również muzyki, więc kiedy w zapowiedziach wydawniczych zobaczyłam „Obywatela i Małgorzatę”, od razu wiedziałam, że bez tego zakupu się nie obejdzie.

Liczyłam przede wszystkim na to, że dowiem się czegoś więcej o Ciechowskim. To był błąd. Książka Potockiej okazała się formą psychologicznej autoterapii, próbą pogodzenia się z losem i publicznego obwieszczenia, że zdrada została wybaczona, podczas gdy wiele fragmentów świadczy o tym, że wcale tak nie jest. Moim zdaniem stanowczo za wcześnie na drenowanie blizn, a właśnie tego jesteśmy świadkami. 
[Źródło]
Książka „Obywatel i Małgorzata” składa się z dwu części. Pierwsza to obszerny wywiad z Potocką, przeprowadzony przez Krystynę Pytlakowską. Rozmowa bez taryfy ulgowej, z trudnymi pytaniami. Drugą część stanowi dziennik pani Małgorzaty, a właściwie surowe notatki z kalendarzy, urwane zdania, strzępki myśli, chaotyczne rozważania. Znaczna część tych wpisów mówi dokładnie o tym samym, co zostało już powiedziane w wywiadzie. Oto przykładowy fragment memuaru:
19 MARCA
Mamy zostać, ale nagle Józek chce wrócić do Łodzi. Wracamy. Jakieś napięcie. Co się z nim dzieje? Głupio myślę, przecież ze mną się też dzieje. Nie da się tak normalnie, jakby nigdy nic.
Imieniny Józka.
”[1]
Niewątpliwie te zapiski to dla autorki cenna pamiątka. Mogły mieć też moc terapeutyczną i chwała im za to, ale w moim odczuciu nie zasługiwały na wydanie książkowe. Zaznaczam, że nie wymagam od Potockiej talentu pamiętnikarskiego na miarę Nałkowskiej, ale dla osoby, która wielokrotnie podkreśla, że jedno z jej zawodowych wcieleń to scenarzystka, parująca niewygasłymi emocjami, ciągnąca się przez 110 stron sieczka, to najzwyczajniej w świecie antyreklama. 

Powstrzymam się od drobiazgowej analizy psychologicznej autorki, obszernej oceny jej osoby i postępowania, choć ekshibicjonizm niektórych fragmentów wręcz do tego zachęca. Skupię się tylko na tym, co najbardziej mnie uderzyło. Wprawdzie Potocka dyskretnie podkreśla, że Ciechowski w porównaniu z nią był mało obyty i to dzięki niej na przykład po raz pierwszy jadł ostrygi, jednak moim zdaniem sama nie zawsze zachowuje się z klasą. 

Niesmaczne wydały mi się na przykład niektóre uwagi na temat drugiej żony Obywatela GC, a zwłaszcza porównywanie się do niej pod względem osobowości i intelektu. O wynikach tych zestawień nie muszę chyba mówić. Do tego wzmianki o tym, że w kolejnym związku Ciechowski był nieszczęśliwy. I jeszcze dziwny relatywizm w ocenie zdrady. Kiedy Potocka mówi o swoim odejściu od męża, jest to rozważane w kategoriach wielkiego dramatu i cierpień. Kiedy ona stała się tą porzuconą, postępowanie Grzegorza i Anny bez wahania nazywa nikczemnością. Najwyraźniej mimo deklaracji: „Najważniejsze, że nie mam negatywnych uczuć”[2] autorka tłumi w sobie nadal sporo żalu i złości.

Nie najlepsze wrażenie robiło na mnie również to, że Potocka uważa siebie za osobę tak samo lubianą i popularną jak Ciechowski:
byliśmy rozpoznawalni, ludzie na nas patrzyli - wydawaliśmy się im niezwykle barw­ni, energiczni, dynamiczni, awangardowi. Nada­waliśmy ton, na nas się ubierano, na nas się cze­sano. Teraz jak przeglądam zdjęcia i trafiam na swoją pierwszą fotografię z Grzegorzem, którą zro­bił nam Józek Robakowski przed naszym domem w Łodzi przy mojej wielkiej ciężarówce, widzę, że oboje wyglądamy rewelacyjnie. Niewiarygodnie wystylizowani, byliśmy wtedy guru stylu i zacho­wania dla naszych rówieśników.”[3]
Rzeczone zdjęcie. [Źródło]
Z książki wynika, że kontakty Potockiej były imponujące, znane nazwiska przelatują przed naszymi oczami z prędkością światła, a Ciechowski nazywał ją swoim „oknem na świat”. To wszystko na pewno bardzo pomogło w karierze, ale bez przesady. 

Rozterki uczuciowe plus - nazywając rzecz po imieniu - pranie brudów, zajmują sporo miejsca. Na ciekawe informacje o Ciechowskim już go nie wystarczyło, a szkoda, bo inne sfery jego życia też na pewno zasługiwały na uwagę. Owszem, autorka pisze o jego muzycznych pasjach, o relacjach z rodziną, o tym, że był wspaniałym ojcem, o jego zamiłowaniach kulinarnych, o psach, ale akcent pada na erotykę.

Najczęściej były partner Potockiej występuje w charakterze szarpanego rozterkami amanta w miłosnym dramacie. Liczyłam na przykład na więcej wzmianek o literaturze – w wywiadach Obywatel GC często dawał do zrozumienia, że książki odgrywają ważną rolę w jego życiu, czasem wymieniał tytuły. Przyznam, że to dzięki niemu w liceum przeczytałam „1984” Orwella i „Rzeźnię numer 5” Vonneguta. W książce Potockiej temat pojawia się rzadko.

Mimo wielu irytujących fragmentów wspomnienia Potockiej mają na pewno jedną zaletę. To ciekawy materiał do przemyśleń na temat anatomii miłości i związków, w którym ścierają się silne osobowości, o wzajemnym "pożeraniu się" partnerów. Potocka twierdzi, że dla miłości zrezygnowała z kariery i wyszła na tym kiepsko. To również dramatyczna opowieść o zdradzie, rozstaniu i siedmioletniej depresji. Niestety, z oczywistych przyczyn poznajemy racje tylko jednej strony.

Na koniec ciekawostka o fankach, które teraz często ograniczają się do śledzenia tabloidów. W tamtych czasach było inaczej. Okazuje się, że grupa dziewczyn zafascynowanych Ciechowskim aktywnie uczestniczyła w życiu jego rodziny: wielbicielki prały, prasowały, robiły zakupy, sprzątały, pomagały przy przeprowadzkach. Dodam, że jedną z nich była późniejsza żona idola. Potocka tak komentuje ich relacje z fankami: „Dla nich to było największe szczęście, że mogą do­stąpić wejścia w naszą prywatność. Te dwie dziew­czyny były łącznikiem pomiędzy Grzegorzem, mną i resztą świata..”[4]

______
[1] Małgorzata Potocka, Krystyna Pytlakowska, Obywatel i Małgorzata, Wydawnictwo Czerwone i Czarne,  2013, s. 165.
[2] Tamże, s. 149.
[3] Tamże, s. 43.
[4] Tamże, s. 64 .
 
Moja ocena: 2
Małgorzata Potocka. [Źródło]