28 września 2013

Lecz koniec żałosny (Barbara Kosmowska, "Ukrainka")

Lecz koniec żałosny
Kilka lat temu widziałam pomysłową książeczkę dla dzieci. Niestety, nie zapamiętałam tytułu i autora. To były przecięte na trzy części obrazki przedstawiające zwierzęta, osadzone na kołonotatnikowym grzbieciku. Mały czytelnik mógł samodzielnie tworzyć zaskakujące stwory, mieszając głowy, tułowie i ogonki. Wczoraj na stronie wydawnictwa Dwie Siostry przeczytałam, że nowa książka Aleksandry i Daniela Mizielińskich będzie oparta na bardzo podobnym pomyśle.

Dlaczego opowiadam o układance, skoro ma być mowa o „Ukraince”? Książka Barbary Kosmowskiej kojarzy mi się z taką właśnie obrazkową wariacją: wyobraźcie sobie potoczystą powieść obyczajową, do której znienacka doklejono zakończenie à la skandynawski kryminał. To był zgrzyt, który mnie po prostu ogłuszył, a zaznaczam, że lubię fabularne niespodzianki. Cenię też dobre kryminały. Wyznam szczerze, że byłam na autorkę wściekła. Moim zdaniem nic tego finału nie uzasadnia. Jest jak przeszczep. Jak ogon norweskiego łososia doczepiony do wiewiórki.

Zrobiło mi się przykro, bo pisarka zdobyła mój szacunek za to, że nie boi się tematów wstydliwie pomijanych. Jej książka to między innymi próba odpowiedzi na pytanie, jak wygląda życie Ukraińców w Polsce. Nie jest łatwo: Ta ich Polska - Iwanka ogarnia spojrzeniem umęczonych podróżników - to tylko wielki wspólny grobowiec. Leżą w nim od dawna, wyzuci z godności i zdrowych paznokci. Przekonani, że wciąż żyją, od lat nerwowo śnią o celniku. Budzą się, strachem podszyci. I dalej śnią.”[1] Czytelnikom, którzy nie ufają beletrystyce, polecam ten artykuł. Też mógłby posłużyć jako kanwa powieści.

W opowiedzianej przez Barbarę Kosmowską historii Iwanki Matwijenko, wiolonczelistki ze Lwowa, która przyjeżdża do Warszawy, dominują bardzo ciemne kolory. Autorka nie owija w bawełnę: my, Polacy, mamy poważne problemy z ksenofobią. Jesteśmy agresywni wobec obcych. Z niejasnych powodów uważamy się za o niebo lepszych, o czym świadczy chociażby sławna wymiana zdań na radiowej antenie, która wywołała burzę. Oczywiście ta rozmowa nie została przywołana w książce, ale trudno o niej zapomnieć. 

Kolejny problem, z którym Kosmowska zmierzyła się w „Ukraince”, to awans społeczny niektórych ludzi pochodzących ze wsi, który tak naprawdę jest moralną degradacją. Owszem, zrobili karierę, mieszkają w stolicy i opływają w luksusy - stać ich nawet na służące, ale do swoich rodzinnych korzeni odnoszą się z lekceważeniem i pogardą, a ich system wartości jest mocno rozklekotany. Przykładem jest zblazowany Bruno, który kiedyś był Bronisławem.

Wprawdzie głębia psychologiczna głównych postaci pozostawia sporo do życzenia, a wrażenie, że wszystkie polskie rodziny są dysfunkcyjne, po pewnym czasie drażni, ale książka Kosmowskiej jest ciekawa pod względem językowym – w wypowiedziach bohaterów z Ukrainy pisarka umiejętnie podkreśla, również pisownią, urokliwy zaśpiew: - Już i granica - szept handlarki przechodzi w lament. - Bagaż panienki żaden, to może te moją torbę kraciastą na chwilę? Jedną sekundę potrzymać przy sobie, póki nie pójdą... Nużda ciężka z bachorami, na utrzymaniu ich mam, po córce łajdaczce, co poszła z chałupy gdzieniewiadomododziś, bajstruki zostawiła... I męża mam, mójbożechorego, choreńkiego... A żyć jakoś musowo... Choć odechciało się, ale co robić, pańska wola, nasza dola, raz matka rodziła, raz umierać mamy... ”[2] 

Opowieść o Iwance czasem brzmi jak ballada, a wrażenie lekkiego odrealnienia potęgują opisy snów i bajeczna dobroć młodziutkiej Ukrainki. Szkoda, że to taka pesymistyczna, przytłaczająco ponura historia bez najmniejszego cienia uśmiechu, co było dla mnie szokiem po „Bubie”! Na ile zdążyłam poznać literackie predyspozycje Barbary Kosmowskiej, mroczny melodramat nie był trafnym wyborem, podobnie jak patetyczne zdjęcie na okładce książki. Te same uczucia można było wyrazić w bardziej naturalny sposób. A o zakończeniu to w ogóle mówić hadko...
 
________
[1] Barbara Kosmowska, Ukrainka, WAB, 2013, s.13.
[2] Tamże, s. 12.

Moja ocena: 3

Barbara Kosmowska.

22 września 2013

„I to, i tamto, i owo” (Mikołaj Gogol, „Ożenek”)

„I to, i tamto, i owo
Kiedy podczas premiery Ożenku w 1842 roku car Mikołaj I po kilku scenach ostentacyjnie wyszedł z teatru, a pozostali widzowie również demonstracyjnie dawali upust swojemu oburzeniu, chyba nikt nie miał pojęcia, że właśnie spostponowano jedną z najlepszych komedii w historii światowej literatury. Publiczność była zbulwersowana nie tylko jadowitą satyrą, ale również nietypową formą sztuki Gogola. Podobno inscenizacja i gra aktorów też pozostawiały sporo do życzenia.

Gdyby nie Marlow, ja też nie doceniłabym w pełni Ożenku. Bardzo dziękuję za skuteczną zachętę, popartą dobrym przykładem. A wszystko zaczęło się od naszej komentarzowej rozmowy na temat dramatów i tego, że ich recenzje tak rzadko pojawiają się na blogach książkowych. Chlubne wyjątki to na przykład interesujące uwagi Zacofanego w lekturze o nowym przekładzie Makbeta, pamiętny tekst Momarty oraz ożywiona klubowa dyskusja u Ani.

Być może w czytaniu utworów, które z definicji przeznaczone są na scenę, czai się coś sztucznego, ale według mnie warto je mieć na uwadze. Poza kilkoma dramatami omawianymi w szkole reszta zwykle leży odłogiem, a szkoda. Z różnych powodów wyprawa do dobrego teatru bywa w sferze trudnych do zrealizowania marzeń. Poza tym ostatnio wśród niektórych reżyserów i filmowców panuje przekonanie, że dramaty trzeba bezwzględnie uwspółcześniać i uatrakcyjniać, dostarczając publiczności estetycznych wstrząsów. Czasem dodatkowe atrakcje wprawiają w osłupienie i skutecznie odwracają uwagę od samego tekstu. Dorzućmy jeszcze do tego rozmaite efekty specjalne, które zapewniają specyficzni widzowie. Niedawno pisała o tym Kasia, a przykłady w jej notce i w komentarzach naprawdę robią wrażenie.

Ożenek, spektakl TeatruTelewizji, reż. Ewa Bonacka.
Jestem wdzięczna Marlowowi za inspirację, a również za jego bardzo ciekawą recenzję „Rewizora”, bo Ożenek okazał się wyśmienity! Na pewno duża w tym zasługa tłumacza, a był to sam Julian Tuwim. Dotychczas komedię Gogola znałam tylko ze słynnej adaptacji Teatru Telewizji w reżyserii Ewy Bonackiej. Ten spektakl oglądałam wielokrotnie, z niezmiennym zachwytem, zawsze parskając, chrumkając i  chichocząc. Przy całym szacunku dla uwielbianych przeze mnie wybitnych kreacji aktorskich w tej sztuce, a już zwłaszcza Anny Seniuk w roli Agafii, wydaje mi się, że reżyserka skupiła się na komicznych i prześmiewczych urokach sztuki Gogola, pomijając zaskakujące, melancholijne drugie dno. Zauważyłam je dopiero czytając tekst.

Pisząc o Rewizorze, Marlow podkreślał jego uniwersalność. Na temat Ożenku można powtórzyć jota w jotę to samo. Wprawdzie swatki to już zamierzchła przeszłość, ale ich funkcję prężnie pełnią portale randkowe i biura matrymonialne. Tak współcześnie brzmi propozycja Żewakina: „Może przysłać jakieś dokumenty? Maturę... kartę kwalifikacyjną. Może umiłowana będzie chciała przejrzeć! Zaraz polecę i przyniosę... ”[1]

Temat takiego małżeństwa, w którym o miłości czy przyjaźni w ogóle się nie mówi w przeciwieństwie do pieniędzy i stanowiska, również okazuje się nadspodziewanie aktualny. W Ożenku prawie wszystko zostaje sprowadzone do transakcji handlowej. Fiekła Iwanowna mówi: „Na to jest towar, żeby go oglądać”. Tak więc chociaż podtytuł komedii Gogola brzmi „Zdarzenie całkiem niewiarygodne”, wyczuwam w nim spory sarkazm. A zdarzenie jest całkiem wiarygodne, nawet po 171 latach.
Ożenek, mal. D. Dubinski, ilustracja z wydania
rosyjskiego z 1953 roku.
Prawie wszyscy bohaterowie komedii planują ślub. Motywacje i oczekiwania wobec poszukiwanych partnerów bywają różne, ale łączy je materializm, egoizm i powierzchowność. Oto mały przegląd wymagań.
Żewakin:
ma życzenie, aby panna swoje ciało na sobie miała, a chuderlawych zupełnie nie lubi”.
Iwan Pawłowicz Jajecznica:
Ty mi [...] głupstwami głowy nie zawracaj, że panna taka czy owaka. Ty mi od razu na stół całą prawdę: ile ruchomego majątku, ile nieruchomego?
Nikanor Iwanowicz Anuczkin:
Ja [...] wymagam, żeby panna przystojna była, wychowana i żeby po francusku mówić umiała.
Według Podkolesina małżeństwo to również lek na depresję:
w końcu rzeczywiście trzeba się ożenić. Bo i co? Dzień za dniem przechodzi, aż się wreszcie wszystko przykrzy, wstręt człowieka bierze.
Natomiast doświadczony w tej dziedzinie Koczkariew zwiastuje rewolucyjne zmiany, które obejmą też wyposażenie wnętrz:
Ale kiedy będziesz miał żonę, wszystko się zmieni! Zaraz się zjawi kanapa... piesek... jakiś czyżyk w klateczce, ręczna robótka...
Bez względu na gusta i guściki nie da się ukryć, że małżeństwo to prawdziwe wyzwanie: 
 Ciężka, psiakrew, sprawa — ożenek. I to, i tamto, i owo. Żeby i to było w porządku, i tamto... Nie takie to, u diabła, łatwe, jak powiadają.” 
Bez wątpienia Ożenek jest sztuką bardzo zabawną. Na pewno jest w tym spora zasługa tłumacza, a był to sam Julian Tuwim. Rubaszny humor iskrzy się od pierwszej sceny do samego końca. Bardzo rozśmieszyły mnie na przykład fragmenty o Sycylii. Gogol po raz kolejny błysnął talentem ironicznego karykaturzysty. Jest jednak maleńkie ale. Świetnie wychwycił je ilustrator książkowego wydania komedii, Georges Pogedaieff.
Ilustracja do Ożenku, rys. Georges Pogedaieff. [Źródło]
Bohaterowie Gogola to postacie śmieszne, groteskowe, ale też nieprzewidywalne i tak naprawdę trochę przerażające. Wystarczy posłuchać tego, co i jak mówią. W towarzystwie, na którym chcą wywrzeć dobre wrażenie absztyfikanci Agafii są uprzedzająco grzeczni, natomiast kiedy gra pozorów się kończy, potrafią sypać obelgami jak z rękawa. Ich adresatką jest najczęściej Fiekła Iwanowna. Sama oblubienica mimo początkowych oporów też w pewnym momencie zawoła: „Wont, durnie!”

Poza tym osaczony przez Koczkariewa i swatkę, a przede wszystkim przez społeczne normy i nakazy Podkolesin to postać do bólu komiczna i żałosna, ale w swoim irracjonalnym zagubieniu przypomina też trochę bohaterów Kafki i Gombrowicza. Wydaje mi się, że zaskakujący finał sztuki to nie tylko zabawna, trochę absurdalna niespodzianka - kaprys starego kawalera, ale też rozpaczliwa próba ucieczki. Zniknięcie Podkolesina jest wręcz surrealistyczne. Natychmiast skojarzyło mi się z tym obrazem Magritte'a:
Nabokov, znawca i miłośnik twórczości autora Ożenku, ostrzega, że w miarę jej poznawania „oczy czytelnika mogą zostać zgogolizowane i może zacząć dostrzegać drobiny jego świata w najbardziej nieoczekiwanych miejscach”. Nie chcę Was martwić, ale zaczynam u siebie dostrzegać pierwsze objawy gogolizacji. Uprzedzam, to jest zaraźliwe.
_____
[1] Mikołaj Gogol, Ożenek. Rewizor, tłum. Julian Tuwim, Państwowy Instytut Wydawniczy, 2006. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.
 
Moja ocena: 5,5 

Mikołaj Gogol.

14 września 2013

Gruzja, miłość i archeologia (Leonid Leonow, "Mrs Eugenia Iwanowna")

Gruzja, miłość i archeologia
Ostatnio kilka razy złorzeczyłam na opracowanie graficzne książek. Dziś pora na powieść, której okładka spodobała mi się tak bardzo, że kupiłam ją w ciemno, nie wiedząc kompletnie nic ani o niej, ani o jej autorze. Wabikiem był również intrygujący tytuł. 

Okazało się, że los uśmiechnął się do mnie, a nawet błysnął złotym zębem. Książka z 1965 roku wygląda tak, jakby zdjęto ją właśnie z regału z nowościami i podano mi na aksamitnej poduszeczce. Kolejna miła niespodzianka: akcja „Mrs Eugenii Iwanowny” toczy się w Gruzji, a to kraj bliski mojemu sercu, choć do tej pory jest to związek na odległość. Wszystko zaczęło się od filmu Tengiza Abuładze „Pokuta”. Być może w zakamarkach podświadomości czai się też aksamitne spojrzenie Grigorija z „Czterech pancernych i psa”, który we wczesnym dzieciństwie był moim  serialowym idolem? A Gruzja w książce Leonowa jest naprawdę malownicza:
Zapadał wieczór... tym łatwiej można było teraz na pociemniałym błękicie rozróżnić oddzielne pasma górskie, odzia­ne w las, w zielony plusz alpejskich łąk, w różo­we obłoczki, w ziejącą pustkę. Wyobraźnia usta­wiała na nich kolejno mnichów, pasterzy, orły i aniołów... Wkrótce widok ten zapadł się z lewej strony za wzgórza, jakby obciągnięte wielbłądzią skórą. Rozmowa ucichła. Szybki wieczór biegł na spotkanie podróżnym, z obydwóch stron drogi zwi­sały podlane mgłą cyprysy.”[1]
Baśniowe skojarzenia wywołuje też gruziński targ:
Rymarze z Sygnachi, rozłożywszy się na trawie, dawali baczenie na swoje dumne arcydzieła: zgrabne siodła o wdzięcznie wygiętych łękach,  lezgińskie komplety uprzęży z emaliowanymi sprzączkami, kubaczyńskie uzdy i pasy w cyzelowanym oksydowanym   srebrze, które pochwaliłby sam Beka  Opizari,  i  najdroższe  z marzeń dżygita — pantofelki z  wytłaczanego szagrynu ze złotymi obcasikami, które aż się proszą na   nóżkę   ukochanej... Szarówka   podwajała   tajemny  urok  rozrzuconych   na   ziemi   skarbów.[2]
Opowieść zaczyna się kilka lat po rewolucji. Tytułowa Eugenia to Gruzinka, która wyszła za mąż za dystyngowanego pana Pickeringa, znanego angielskiego archeologa. Mieszkają w Wielkiej Brytanii. Genie bardzo tęskni za ojczyzną i stąd pomysł krótkiej podróży sentymentalnej do Związku Radzieckiego. Jak się domyślacie, zderzenie mentalności brytyjskiej z gruzińską duszą wykrzesze snopy iskier, a dodajmy do tego jeszcze niespodziewane spotkanie, które zamieni tę historię w poruszający dramat. Zakończenie jest jeszcze bardziej zaskakujące. 

Napięcie buzujące od pierwszych chwil między Eugenią, Pickeringiem a Stratonowem wywołuje silne emocje. Mnie udzieliło się natychmiast. Gdybym miała umieścić prozę Leonida Leonowa na literackiej mapie, usytuowałabym ją gdzieś pomiędzy powściągliwością podszytą żarem à la Sándor Márai a psychologiczną przenikliwością Jhumpy Lahiri. W Polsce wydano kilka powieści Leonowa, a dramat i opowiadanie opublikowano w antologiach. Okazuje się, że jego twórczość cenił między innymi Teodor Parnicki.

W czasach literackiego fast foodu, bezkrytycyzmu autorów i morderczego tempa, jakie narzucają sobie niektórzy literaci, wprost szokuje wyznanie autora Mrs Eugenii Iwanowny, że liczącą 109 stron powieść pisał, przerabiał i poprawiał przez dwadzieścia pięć lat (1938-1963). A ja wczoraj przeczytałam ze zdumieniem, że pewna polska pisarka planuje w przyszłym roku opublikować sześć książek!

Leonid Leonow mówiący z wahaniem o swojej powieści w nocie na skrzydełku obwoluty: „Dopiero teraz, jak mi się wydaje, nadszedł czas, by ją wydać”, budzi szacunek pokorą i skromnością. Dopracowana w najdrobniejszych szczegółach „Mrs Eugenia Iwanowa” pięknie odwdzięczyła się za poświęcony jej czas i cierpliwość. Jest wciąż świeża i wzruszająca. Jak ja lubię takie odkrycia w zakurzonych zakątkach wirtualnych antykwariatów!
________________
[1] Leonid Leonow, Mrs Eugenia Iwanowna, tłum.Jerzy Jędrzejewicz, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1965, s. 70-71
[2] Tamże, s. 73.
 
Moja ocena: 5
Leonid Leonow.

11 września 2013

Co u pani słychać? (Luca Doninelli, "Wracaliśmy znad morza")

Co u pani słychać?
Zamachowców, buntowników i innych wywrotowców zwykle wyobrażamy sobie jako młodych desperatów. Mało kto snuje domysły, jak potoczyły się ich dalsze losy. Czy ktoś zachodzi w głowę, co stało się z tą panią, kiedy już zawiodła lud na barykady? Marianna zawsze pozostanie symbolem i roznegliżowaną rewolucjonistką. Nie zastanawiamy się nad tym, czy lubiła konfitury i jakie bajki opowiadała wnukom.

W przeciwieństwie do zwykłych śmiertelników pisarze czują mocniej i nie boją się trudnych pytań. Na przykład Luca Doninelli próbuje dociec, jak wygląda teraz życie ludzi, którzy w latach siedemdziesiątych we Włoszech należeli do partii ultralewicowych, a mówiąc wprost, byli terrorystami. Swoje gorzkie przemyślenia utkał w migotliwą powieść Wracaliśmy znad morza.

Bezkompromisowi włoscy rebelianci, którzy kiedyś nie tylko głosili szumne manifesty, ale i w ich imię zabijali, zniknęli tylko pozornie. Są wszędzie i wiedzie im się całkiem nieźle. To dzien­nikarze, pisarze, lekarze, poeci, autorzy programów telewizyjnych, prawnicy. Ukrywają się pod maską cynizmu, a ich system wartości można sprowadzić do kilku słów: pieniądze, kariera, władza i tęsknota za przeszłością. Okrutny paradoks: teraz są dokładnie tym, czego nienawidzili w latach siedemdziesiątych. Z zaangażowaniem odgrywają rolę zacnych obywateli. Czy na przykład o terrorystyczny epizod w młodości posądzilibyście Ester, kompetentną, elegancką dyrektorkę szkoły? Tymczasem jej córka, Irene, studentka prawa, przypadkiem wpada na trop rodzinnej tajemnicy.

Powieść Doninellego mówi przede wszystkim o ciężarze odpowiedzialności za życiowe wybory, a również o tym, że nawet jeśli wyrzekamy się niewygodnych wspomnień, one i tak natrętnie wracają. To również subtelny portret matki i córki, siateczki skomplikowanych uczuć, które je oplatają. A wszystko zaczęło się od tego zdjęcia. Fotografia z 1969 roku zainspirowała Doninellego do napisania książki.
Wspomnienie z Öland, fot. Enzo Nocera,1969 r. Zdjęcie z książki.

Ważną rolę w powieści odgrywa też zdanie, które posłużyło za jej tytuł. Po włosku brzmi jak  magiczne zaklęcie: Tornavamo dal mare. Mniej czarujący i troszkę zbyt rzewny wydał mi się wątek miłosny. Podoba mi się natomiast to, że Doninelli potrafił zamknąć taką bolesną opowieść w stonowaną, wręcz eteryczną formę.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Ani (Czytanki Anki), której serdecznie dziękuję. 


Luca Doninelli, Wracaliśmy znad morza, tłum. Joanna Ugniewska, Państwowy Instytut Wydawniczy, 2010.

Moja ocena: 4,5

Luca Doninelli.

7 września 2013

Jak zamordować kryminał (Karin Fossum, "Czarne sekundy")

Jak zamordować kryminał
Gdybym wyobraziła sobie przeczytane dotychczas książki jako archipelag, wyspa o nazwie Skandynawskie Kryminały miałaby dość niewyraźne kontury. Mglistość wiąże się nie tylko z chłodnym klimatem. Również z tym, że autorzy powieści detektywistycznych z północnej Europy są zwykle toksycznie przywiązani do kilku motywów i w mojej pamięci ich książki często zlewają się w  zamazaną całość. Zaczęło mi to przeszkadzać. Do tego stopnia, że niedawno po kilku stronach porzuciłam trzeci tom cyklu mojego ulubieńca, Nessera. Wszystko wskazywało na to, że przez parę godzin będę uczestniczyć w wiwisekcji klasycznego socjopaty, a moje nikłe potrzeby w tej dziedzinie już dawno zostały zaspokojone przez takich speców jak Larsson czy Mankell.

Na tle kryminalnego monolitu w czytelniczych wspomnieniach z ostatnich lat wyróżnia się „Utracona” Karin Fossum. Wprawdzie repertuar tematów był dość typowy, ale moją uwagę zwróciły walory literackie tej powieści, a już zwłaszcza ciekawie rozegrane zakończenie. Dlatego z nadzieją kupiłam wydane w ubiegłym roku „Czarne sekundy” tej autorki. „Norweskiej królowej kryminału”, jak dowiedziałam się z okładki. 

Książka została przełożona z języka angielskiego, co mnie zdziwiło. Czyżby liczba tłumaczy literatury norweskiej w Polsce niebezpiecznie zbliżała się do populacji ptaków dodo? Trochę to dziwne, biorąc pod uwagę skalę emigracji i zainteresowanie Skandynawią w ostatnich latach. Wydawca chyba poszedł na łatwiznę i niestety podobnie postąpił autor przekladu „Czarnych sekund”. Tekst czasem brzmi chropawo. Konkrety? Proszę bardzo:
- A ojciec Idy. Anders. Ma dwóch braci, którzy także mieszkają niedaleko. Wujków Idy.
Przytaknęła. - Tore i Kristian Joner. Oboje mają żony i dzieci.
” [1]

- Przez kilka godzin uczę na zastępstwo w szkole w Glassverket – odparła.” [2]

Strach był tysiącami insekcich skrzydełek trzepoczących w jego ciele.” [3]

Podobnie jak w przypadku „Utraconej” spore wrażenie zrobiła na mnie duszna, niepokojąca, pełna napięcia atmosfera „Czarnych sekund”. Emocje są naprawdę duże, choć w przeciwieństwie do czytelników angielskich czy francuskich my jeszcze przed przeczytaniem pierwszego zdania książki, dowiadujemy się, co się stało z zaginioną Idą Joner Zadbał o to polski projektant okładki. Graficzny spoiler wprowadził mnie w osłupienie. I tak dobrze, że kłosy nie układają się w imię zabójcy. Dla porównania pomysły innych wydawnictw.
Krwawe plamy sugerują sporą dozę makabry, tymczasem „Czarne sekundy” to na szczęście raczej sprawnie napisana powieść psychologiczna niż przerażający kryminał. Gdybym w literaturze sensacyjnej najbardziej ceniła błyskawiczne i szokujące zwroty akcji, przypuszczalnie poczułabym się rozczarowana. 

Karin Fossum słynie z bezpardonowego, wnikliwego prześwietlania charakterów i tak było tym razem. Rozczarował mnie trochę policjant rozwiązujący zagadkę, Konrad Sejer. Wypadł blado i nijako. Poza tym, że jest wdowcem, ma wnuki i sędziwego leonbergera oraz lubi whisky, dowiadujemy się o nim naprawdę niewiele.

Na szczęście w „Czarnych sekundach” typowa dla skandynawskich kryminałów krytyka społeczna nie występuje w wersji łopatologicznej. Tym razem pisarka zwraca uwagę na problem osób z zaburzeniami psychicznymi i ich bliskich. Państwo zostawia ich bez wsparcia i opieki.

Z kilku powodów lubię i cenię literaturę sensacyjną. Wprawdzie nie mam aż tak ortodoksyjnych poglądów jak Raymond Chandler, którego zacytował kiedyś Zbyszek: „Pokażcie mi kogoś (bez względu na płeć), kto nie znosi kryminałów, a powiem wam, że to dureń, może nawet niepozbawiony jakiejś tam inteligencji, ale du­reń ponad wszelką wątpliwość.”[4], ale według mnie napisanie dobrej powieści detektywistycznej to prawdziwa sztuka i tak naprawdę udaje się niewielu autorom. Mimo to zaskoczyło mnie porównanie  „Czarnych sekund” do „Zbrodni i kary” w nocie wydawcy na okładce. Kryminał Fossum jest całkiem niezły, ale nie ubierałabym krasnoludka w siedmiomilowe buty . 
__________
[1] Karin Fossum, Czarne sekundy, tłum. Marcin Kiszela, Papierowy Księżyc, 2012, s. 56.
[2] Tamże, s. 71.
[3] Tamże, s. 304.
[4] Cytat pochodzi z blogu Zbyszka Zjadcz liter.

Moja ocena:  4
Karin Fossum.

4 września 2013

Mała historia Lety (Helena Kutyłowska, "Wspomnienia z Podola 1898-1919")

Mała historia Lety
Ostatnio rozsmakowałam się w literaturze wspomnieniowej. W „Oczarowaniach” Ireny Lorentowicz[1] przeczytałam, że tak lubiane przeze mnie podpatrywanie dziejów przez dziurkę od klucza Francuzi nazywają la petite histoire. Ładnie.

Wspomnienia z Podola 1898-1919
Heleny (Lety) Kutyłowskiej to właśnie taka mała historia, opowiedziana prościutko, oszczędnie i bez ozdobników. Kresy i Warszawę oglądamy oczami brzdąca, a potem roztropnego podlotka. Pamiętnik został napisany po wielu latach, przede wszystkim z myślą o wnuczce, której jest dedykowany. Niestety, wspomnienia urywają się dość raptownie. Nigdy nie powstał ciąg dalszy, a szkoda. Książkę kończy krótka notatka o tym, jak potoczyły się losy autorki i jej bliskich w późniejszych latach.

Leta pochodziła z zamożnej rodziny ziemiańskiej. Państwo Kumanowscy mieszkali w okazałym majątku w powiecie lityńskim na Podolu. Autorka wspomina Kumanowce z zachwytem:
Czy były ładne? Dla mnie piękne: każda ścieżka, każde drzewko było mi znane i bardzo bliskie. Wieś leżała czę­ściowo na płaskim terenie, częściowo na siedmiu pagórkach. Z oddali widniały chatki białe lub malowane na niebiesko, otoczo­ne zielenią wiśniowych sadów i kwiatami.”[2]
Wspomnienia z Podola to próba rekonstrukcji świata kresowego dzieciństwa, który mimo upływu czasu wciąż urzeka. Nawet zdrobnienia imion miały wtedy inny smak – te Henrysie, Zygmusie i Maryńcie…
Leta w 1912 r. [Zdjęcie z książki.]
Nieczęsto zdarza się w pamiętnikach, że o charakterze autorki dowiadujemy się raczej niewiele. Leta na pewno nie jest dworkową dzierlatką. Wykazuje antytalent do robótek ręcznych, za to interesuje się myślistwem, końmi, psami. Jest aż nadto samodzielna, odważna, trochę rozhukana, a w dodatku wiecznie niezadowolona ze swojego wyglądu. Wprawdzie nie ma nic wspólnego z posłusznym dziewczątkiem, ale okazuje szacunek starszym. Kutyłowska kilka razy podkreśla, że tego konsekwentnie uczyli ją rodzice. Na przykład niegrzeczne zachowanie wobec koniuszego skończyło się wielką aferą i dziewczynka musiała go publicznie przeprosić. 

W pamięci autorki dwór w Kumanowcach zapisał się jako miejsce wyjątkowe. Celebrowano tam nie tylko życie rodzinne, ale i tradycje patriotyczne. Na ścianie wisiał haftowany kilim z orłem, poza tym Kumanowscy prowadzili tajne nauczanie języka polskiego i czytali zakazane przez cenzurę książki. Od rana do wieczora dwór tętnił życiem i słynął z gościnności. Kutyłowska wspomina, że rodzice przygarnęli przyjaciela, który przeżył załamanie nerwowe. Traktowany był jak domownik. Poza tym
zapraszano na wakacje koleżanki Lety.

Przy dość wystawnym trybie życia gospodarzy potrzebna była liczna służba, która w specjalnych uniformach pełniła najprzeróżniejsze funkcje. Zatrudniano nawet tak zwanego dojeżdżacza (pomocnika psiarza, który w czasie polowań prowadził charty na smyczy). Była to grupa silnie zhierarchizowana, zdarzały się różne charaktery i starcia silnych osobowości. Swoją drogą dziwię się, że chyba żaden ówczesny polski pisarz nie zainteresował się głębiej tematem dworu od kuchni,
ogrodu lub stajni.

Z relacji córki wynika, że choć to wcale nie było normą na podolskich dworach, właściciele Kumanowców bardzo dbali o chłopów, a szczególnie troszczyli się o ich zdrowie i edukację dzieci. Z drugiej jednak strony sporo o tamtych czasach mówi ceremonia zapraszania dziedzica na ślub, której punktem kulminacyjnym było padnięcie na twarz przed panem.
Dwór w Kumanowcach, rys. Irena Bojarska, 1911 r. [Rysunek z książki.]
Z przyjemnością chłonęłam opisy wnętrz, posiłków i życia codziennego. Szczególnie barwnie Leta opowiada o świętach. Czas był wtedy zupełnie inną kategorią, o czym świadczy chociażby sposób przygotowania dań wigilijnych czy wielkanocnych. Na przykład kulinarne misteria związane z pieczeniem bab:
Baby piekło się w piecach do chleba, które miały palenisko z półkolistym sklepieniem. Rozpalało się drewnem i paliło ogni­sko z przodu. Gdy sklepienie było wystarczająco rozgrzane, wstawiało się formy z ciastem i zamykało otwór odpowiednią zastawą. [...] Dwie dziewczyny stawały naprzeciw siebie, wbijały do niecki kopę żółtek, białka odrzucały do garnka czy miski. Przez pół godziny bez przerwy dłońmi ubijały tę kopę jaj. Gdy żółtka zaczynały trochę gęstnieć i bielały, klucznica dodawała cukier, a dziewczyny znowu ubi­jały pół godziny żółtka z cukrem. Dopiero do tej ubitej masy wsypywano mąkę. Mam wrażenie, że na kopę żółtek brano mniej więcej dwa funty mąki. Znowu całą godzinę mieszano. W końcu dodawano drożdże, roztopione masło, zapachy i znów pół godziny mieszano ciasto.
Następnie całą zawartość niecek okrywano bardzo staran­nie w ciepłym miejscu i mniej więcej po godzinie rośnięcia wle­wano do dobrze wysmarowanej masłem formy do jednej trze­ciej jej wysokości. W formach ciasto rosło dalej. Gdy już dobrze podrosło, wstawiano je do gorącego pieca. Z kopy żółtek wy­chodziły dwie baby, petynetowa tylko jedna.
Największą sztuką było wydobycie upieczonych bab z for­my! Układano je na przykryte prześcieradłami poduszki, a potem lekko i bardzo ostrożnie turlano aż do ostygnięcia. Tę ostatnią czynność wykonywano po to, by uniknąć zakalca, cia­sto bowiem było tak delikatne, że po wyjęciu z pieca bardzo łatwo mogło opaść. Robienie bab było pracą naprawdę nie lada. Dwie pary dziewcząt często zmieniały się. Baby były świetne, a znakomity ich smak mogą znać tylko ludzie, którzy kiedykolwiek jedli coś podobnego. Dzisiejszych bab nikt by podówczas nie tknął
.”[3]
Jedną z najważniejszych rozrywek w dworze w Kumanowcach, a jednocześnie ogromną pasją Lety były polowania. Książka obfituje w opisy łowów. Przy tych fragmentach nie byłam w stanie wykrzesać z siebie ani ociupiny entuzjazmu: nie potrafię pojąć, jak można czerpać satysfakcję ze zwycięstwa w pojedynku: oszalałe z przerażenia zwierzę kontra grupa ludzi uzbrojonych w broń palną, na koniach, ze sforą psów. Argument autorki, że przecież zostało jeszcze tyle zajęcy, jakoś
mnie nie przekonał. Szczególnie przygnębiła mnie historia o oswojonych dzikach:
W tak zwanej Stepowej Dębinie w czasie polowań na bażanty, których tam było mnóstwo, wypuszczano na wpół oswojone dziki, a myśli­wi mieli wiele radości, zabijając odyńca czy maciorę.”[4]
Mały Książę chyba dostałby zawału.

Radość sprawiły mi natomiast wątki pensjonarskie. Leta ciekawie opisuje naukę w szkole w Warszawie. Bardzo zainteresowały mnie też uwagi o książkach jej dzieciństwa i młodości. Wśród najulubieńszych autorów pojawiają się między innymi: Amicis, Defoe, Mickiewicz, Sienkiewicz, Słowacki, Kra­szewski, Prus, Orzeszkowa, Rodziewiczówna, Konopnicka, Gąsiorowski, Przyborowski, Żuławski, Verne, Weyssenhoff, a z lektur wówczas obowiązkowych Puszkin, Lermontow, Turgieniew, Kryłow.

Kiedy czytałam o dzieciństwie tak beztroskim i dostatnim, w mój błogi nastrój wwiercała się natrętnie świadomość, że przy pozorach kresowej sielanki wśród stepów, kurhanów i oczeretów to było życie na wulkanie. Kapryśna historia zaplanowała dla Lety i jej rodziny trudną próbę. Z czasem wydarzenia polityczne stają się coraz bardziej obecne w opowieści. To daje się odczuć również w nastroju i tempie relacji. Ostatnie strony pamiętnika, opisujące dramatyczne przedzieranie się Lety do Polski z Odessy, czytałam z dużymi emocjami. Końcówka jest też lepsza pod względem literackim.

Tak bardzo żal, że skrupulatnie opisany w tej książce świat przestał istnieć. Zniknął właściwie z dnia na dzień. Mimo to wspomnienia Kutyłowskiej uczą cieszyć się chwilą, bardziej  doceniać czas, który dane jest nam spędzić z najbliższymi i lepiej rozumieć znaczenie słowa dom, choć autorka nie porusza tych tematów wprost. Książka Lety to pełna godności lekcja utraty, tęsknoty i przemijania. Bez wielkich słów, bez nienawiści do tych, którzy dwór w Kumanowcach i poczucie bezpieczeństwa roznieśli w pył. Milczenie czasem mówi więcej niż krzyk rozpaczy: „Losów domu, parku, koni, psów nie opisuję, bo to zbyt bolesne…”[5]
___________
[1] Irena Lorentowicz, Oczarowania, Instytut Wydawniczy PAX, 1972, s.147.
[2] Helena (Leta) Kutyłowska, Wspomnienia z Podola 1898-1919, Czytelnik, 2003, s. 18.
[3] Tamże, s. 36-37.
[4] Tamże, s. 65.
[5] Tamże, s. 97.

Moja ocena: 4,5
Leta w 1918 r. [Zdjęcie z książki.]