Mała historia Lety
Ostatnio
rozsmakowałam się w
literaturze wspomnieniowej. W „Oczarowaniach” Ireny
Lorentowicz[1] przeczytałam,
że tak lubiane przeze mnie podpatrywanie dziejów przez dziurkę od klucza
Francuzi nazywają la petite histoire. Ładnie.
Wspomnienia z Podola 1898-1919 Heleny (Lety) Kutyłowskiej to właśnie taka mała historia, opowiedziana prościutko, oszczędnie i bez ozdobników. Kresy i Warszawę oglądamy oczami brzdąca, a potem roztropnego podlotka. Pamiętnik został napisany po wielu latach, przede wszystkim z myślą o wnuczce, której jest dedykowany. Niestety, wspomnienia urywają się dość raptownie. Nigdy nie powstał ciąg dalszy, a szkoda. Książkę kończy krótka notatka o tym, jak potoczyły się losy autorki i jej bliskich w późniejszych latach.
Wspomnienia z Podola 1898-1919 Heleny (Lety) Kutyłowskiej to właśnie taka mała historia, opowiedziana prościutko, oszczędnie i bez ozdobników. Kresy i Warszawę oglądamy oczami brzdąca, a potem roztropnego podlotka. Pamiętnik został napisany po wielu latach, przede wszystkim z myślą o wnuczce, której jest dedykowany. Niestety, wspomnienia urywają się dość raptownie. Nigdy nie powstał ciąg dalszy, a szkoda. Książkę kończy krótka notatka o tym, jak potoczyły się losy autorki i jej bliskich w późniejszych latach.
Leta pochodziła z zamożnej rodziny ziemiańskiej. Państwo
Kumanowscy mieszkali w okazałym majątku w powiecie lityńskim na Podolu. Autorka wspomina Kumanowce z zachwytem:
„Czy były ładne? Dla mnie piękne: każda ścieżka, każde drzewko było mi znane i bardzo bliskie. Wieś leżała częściowo na płaskim terenie, częściowo na siedmiu pagórkach. Z oddali widniały chatki białe lub malowane na niebiesko, otoczone zielenią wiśniowych sadów i kwiatami.”[2]
Wspomnienia z Podola to próba rekonstrukcji
świata kresowego dzieciństwa, który mimo upływu czasu wciąż urzeka. Nawet zdrobnienia imion miały wtedy inny smak
– te Henrysie, Zygmusie i Maryńcie…
Leta w 1912 r. [Zdjęcie z książki.] |
Nieczęsto zdarza się w pamiętnikach, że o charakterze autorki dowiadujemy się raczej niewiele. Leta na pewno nie jest dworkową
dzierlatką. Wykazuje antytalent do robótek ręcznych, za to interesuje się
myślistwem, końmi, psami. Jest aż nadto samodzielna, odważna, trochę rozhukana, a w dodatku wiecznie
niezadowolona ze swojego wyglądu. Wprawdzie nie ma nic wspólnego z posłusznym dziewczątkiem,
ale okazuje szacunek starszym. Kutyłowska kilka razy podkreśla, że tego konsekwentnie
uczyli ją rodzice. Na przykład niegrzeczne zachowanie wobec koniuszego
skończyło się wielką aferą i dziewczynka musiała go publicznie przeprosić.
W
pamięci autorki dwór w Kumanowcach zapisał się jako miejsce wyjątkowe.
Celebrowano tam nie tylko życie rodzinne, ale i tradycje patriotyczne.
Na
ścianie wisiał haftowany kilim z orłem, poza tym Kumanowscy prowadzili
tajne
nauczanie języka polskiego i czytali zakazane przez cenzurę książki. Od
rana do wieczora dwór tętnił życiem i słynął z gościnności. Kutyłowska
wspomina, że rodzice przygarnęli przyjaciela, który przeżył załamanie
nerwowe. Traktowany był jak domownik. Poza tym
zapraszano na wakacje koleżanki Lety.
Przy dość wystawnym trybie życia gospodarzy potrzebna była liczna służba, która w specjalnych uniformach pełniła najprzeróżniejsze funkcje. Zatrudniano nawet tak zwanego dojeżdżacza (pomocnika psiarza, który w czasie polowań prowadził charty na smyczy). Była to grupa silnie zhierarchizowana, zdarzały się różne charaktery i starcia silnych osobowości. Swoją drogą dziwię się, że chyba żaden ówczesny polski pisarz nie zainteresował się głębiej tematem dworu od kuchni,
ogrodu lub stajni.
Z relacji córki wynika, że choć to wcale nie było normą na podolskich dworach, właściciele Kumanowców bardzo dbali o chłopów, a szczególnie troszczyli się o ich zdrowie i edukację dzieci. Z drugiej jednak strony sporo o tamtych czasach mówi ceremonia zapraszania dziedzica na ślub, której punktem kulminacyjnym było padnięcie na twarz przed panem.
zapraszano na wakacje koleżanki Lety.
Przy dość wystawnym trybie życia gospodarzy potrzebna była liczna służba, która w specjalnych uniformach pełniła najprzeróżniejsze funkcje. Zatrudniano nawet tak zwanego dojeżdżacza (pomocnika psiarza, który w czasie polowań prowadził charty na smyczy). Była to grupa silnie zhierarchizowana, zdarzały się różne charaktery i starcia silnych osobowości. Swoją drogą dziwię się, że chyba żaden ówczesny polski pisarz nie zainteresował się głębiej tematem dworu od kuchni,
ogrodu lub stajni.
Z relacji córki wynika, że choć to wcale nie było normą na podolskich dworach, właściciele Kumanowców bardzo dbali o chłopów, a szczególnie troszczyli się o ich zdrowie i edukację dzieci. Z drugiej jednak strony sporo o tamtych czasach mówi ceremonia zapraszania dziedzica na ślub, której punktem kulminacyjnym było padnięcie na twarz przed panem.
Dwór w Kumanowcach, rys. Irena Bojarska, 1911 r. [Rysunek z książki.] |
Z
przyjemnością chłonęłam opisy wnętrz, posiłków i życia codziennego.
Szczególnie barwnie Leta opowiada o świętach. Czas był wtedy zupełnie
inną kategorią, o czym świadczy chociażby sposób przygotowania dań
wigilijnych czy wielkanocnych. Na przykład kulinarne misteria związane z pieczeniem bab:
„Baby piekło się w piecach do chleba, które miały palenisko z półkolistym sklepieniem. Rozpalało się drewnem i paliło ognisko z przodu. Gdy sklepienie było wystarczająco rozgrzane, wstawiało się formy z ciastem i zamykało otwór odpowiednią zastawą. [...] Dwie dziewczyny stawały naprzeciw siebie, wbijały do niecki kopę żółtek, białka odrzucały do garnka czy miski. Przez pół godziny bez przerwy dłońmi ubijały tę kopę jaj. Gdy żółtka zaczynały trochę gęstnieć i bielały, klucznica dodawała cukier, a dziewczyny znowu ubijały pół godziny żółtka z cukrem. Dopiero do tej ubitej masy wsypywano mąkę. Mam wrażenie, że na kopę żółtek brano mniej więcej dwa funty mąki. Znowu całą godzinę mieszano. W końcu dodawano drożdże, roztopione masło, zapachy i znów pół godziny mieszano ciasto.
Następnie całą zawartość niecek okrywano bardzo starannie w ciepłym miejscu i mniej więcej po godzinie rośnięcia wlewano do dobrze wysmarowanej masłem formy do jednej trzeciej jej wysokości. W formach ciasto rosło dalej. Gdy już dobrze podrosło, wstawiano je do gorącego pieca. Z kopy żółtek wychodziły dwie baby, petynetowa tylko jedna.
Największą sztuką było wydobycie upieczonych bab z formy! Układano je na przykryte prześcieradłami poduszki, a potem lekko i bardzo ostrożnie turlano aż do ostygnięcia. Tę ostatnią czynność wykonywano po to, by uniknąć zakalca, ciasto bowiem było tak delikatne, że po wyjęciu z pieca bardzo łatwo mogło opaść. Robienie bab było pracą naprawdę nie lada. Dwie pary dziewcząt często zmieniały się. Baby były świetne, a znakomity ich smak mogą znać tylko ludzie, którzy kiedykolwiek jedli coś podobnego. Dzisiejszych bab nikt by podówczas nie tknął.”[3]
Jedną
z najważniejszych rozrywek
w dworze w Kumanowcach, a jednocześnie ogromną pasją Lety były
polowania. Książka obfituje w opisy łowów. Przy tych fragmentach nie
byłam w stanie wykrzesać z siebie ani ociupiny
entuzjazmu: nie potrafię pojąć, jak można czerpać satysfakcję ze
zwycięstwa w
pojedynku: oszalałe z przerażenia zwierzę kontra grupa ludzi uzbrojonych
w broń palną,
na koniach, ze sforą psów. Argument autorki, że przecież zostało jeszcze
tyle
zajęcy, jakoś
mnie nie przekonał. Szczególnie przygnębiła mnie historia o oswojonych dzikach:
mnie nie przekonał. Szczególnie przygnębiła mnie historia o oswojonych dzikach:
„W tak zwanej Stepowej Dębinie w czasie polowań na bażanty, których tam było mnóstwo, wypuszczano na wpół oswojone dziki, a myśliwi mieli wiele radości, zabijając odyńca czy maciorę.”[4]
Mały Książę chyba dostałby zawału.
Radość sprawiły mi natomiast wątki pensjonarskie. Leta ciekawie opisuje naukę w szkole w Warszawie. Bardzo zainteresowały mnie też uwagi o książkach jej dzieciństwa i młodości. Wśród najulubieńszych autorów pojawiają się między innymi: Amicis, Defoe, Mickiewicz, Sienkiewicz, Słowacki, Kraszewski, Prus, Orzeszkowa, Rodziewiczówna, Konopnicka, Gąsiorowski, Przyborowski, Żuławski, Verne, Weyssenhoff, a z lektur wówczas obowiązkowych Puszkin, Lermontow, Turgieniew, Kryłow.
Kiedy czytałam o dzieciństwie tak beztroskim i dostatnim, w mój błogi nastrój wwiercała się natrętnie świadomość, że przy pozorach kresowej sielanki wśród stepów, kurhanów i oczeretów to było życie na wulkanie. Kapryśna historia zaplanowała dla Lety i jej rodziny trudną próbę. Z czasem wydarzenia polityczne stają się coraz bardziej obecne w opowieści. To daje się odczuć również w nastroju i tempie relacji. Ostatnie strony pamiętnika, opisujące dramatyczne przedzieranie się Lety do Polski z Odessy, czytałam z dużymi emocjami. Końcówka jest też lepsza pod względem literackim.
Tak bardzo żal, że skrupulatnie opisany w tej książce świat przestał istnieć. Zniknął właściwie z dnia na dzień. Mimo to wspomnienia Kutyłowskiej uczą cieszyć się chwilą, bardziej doceniać czas, który dane jest nam spędzić z najbliższymi i lepiej rozumieć znaczenie słowa dom, choć autorka nie porusza tych tematów wprost. Książka Lety to pełna godności lekcja utraty, tęsknoty i przemijania. Bez wielkich słów, bez nienawiści do tych, którzy dwór w Kumanowcach i poczucie bezpieczeństwa roznieśli w pył. Milczenie czasem mówi więcej niż krzyk rozpaczy: „Losów domu, parku, koni, psów nie opisuję, bo to zbyt bolesne…”[5]
___________Radość sprawiły mi natomiast wątki pensjonarskie. Leta ciekawie opisuje naukę w szkole w Warszawie. Bardzo zainteresowały mnie też uwagi o książkach jej dzieciństwa i młodości. Wśród najulubieńszych autorów pojawiają się między innymi: Amicis, Defoe, Mickiewicz, Sienkiewicz, Słowacki, Kraszewski, Prus, Orzeszkowa, Rodziewiczówna, Konopnicka, Gąsiorowski, Przyborowski, Żuławski, Verne, Weyssenhoff, a z lektur wówczas obowiązkowych Puszkin, Lermontow, Turgieniew, Kryłow.
Kiedy czytałam o dzieciństwie tak beztroskim i dostatnim, w mój błogi nastrój wwiercała się natrętnie świadomość, że przy pozorach kresowej sielanki wśród stepów, kurhanów i oczeretów to było życie na wulkanie. Kapryśna historia zaplanowała dla Lety i jej rodziny trudną próbę. Z czasem wydarzenia polityczne stają się coraz bardziej obecne w opowieści. To daje się odczuć również w nastroju i tempie relacji. Ostatnie strony pamiętnika, opisujące dramatyczne przedzieranie się Lety do Polski z Odessy, czytałam z dużymi emocjami. Końcówka jest też lepsza pod względem literackim.
Tak bardzo żal, że skrupulatnie opisany w tej książce świat przestał istnieć. Zniknął właściwie z dnia na dzień. Mimo to wspomnienia Kutyłowskiej uczą cieszyć się chwilą, bardziej doceniać czas, który dane jest nam spędzić z najbliższymi i lepiej rozumieć znaczenie słowa dom, choć autorka nie porusza tych tematów wprost. Książka Lety to pełna godności lekcja utraty, tęsknoty i przemijania. Bez wielkich słów, bez nienawiści do tych, którzy dwór w Kumanowcach i poczucie bezpieczeństwa roznieśli w pył. Milczenie czasem mówi więcej niż krzyk rozpaczy: „Losów domu, parku, koni, psów nie opisuję, bo to zbyt bolesne…”[5]
[1] Irena Lorentowicz, Oczarowania, Instytut Wydawniczy PAX, 1972, s.147.
[2] Helena (Leta) Kutyłowska, Wspomnienia z Podola 1898-1919, Czytelnik, 2003, s. 18.
[3] Tamże, s. 36-37.
[4] Tamże, s. 65.
[5] Tamże, s. 97.
[2] Helena (Leta) Kutyłowska, Wspomnienia z Podola 1898-1919, Czytelnik, 2003, s. 18.
[3] Tamże, s. 36-37.
[4] Tamże, s. 65.
[5] Tamże, s. 97.
Moja ocena: 4,5
Leta w 1918 r. [Zdjęcie z książki.] |
Autorka wspomnień wcale nie była takim wyjątkiem jako rozhukana panienka z dwiema lewymi rękami do robótek. Weźmy Pannę z mokrą głową Makuszyńskiego, a z postaci realnych Marię Ginter, też wolała konie i polowania od salonowych konwersacji:)
OdpowiedzUsuńŚlady w literaturze zostały po tych rozhukanych, o tabunach poczciwych nikt już nie pamięta. :) Dawno czytałam Ginter, ale o ile dobrze pamiętam, jako nastolatka była trochę bardziej niepokorna niż Leta. Ale ona to już rocznik 1922, wtedy wychowanie na pewno było bardziej liberalne.
UsuńBo o tych grzecznych to chyba Buyno-Arctowa pisała?
UsuńNiestety, nic nie czytałam, ale "Słoneczko: Powiastka o złotowłosej Marysieńce" wygląda obiecująco. :)
UsuńTaaa, sam podtytuł wskazuje, że to o jakiejś sierotce o dobrym serduszku:)
UsuńTutaj więcej o "Słoneczku". Zaczynam żałować, że nie czytałam. To jest chyba taka polska Pollyanna. :)
UsuńZa bardzo lubię oryginalną Polyannę, żeby mieć ochotę na polski klon:)
UsuńA propos polskich klonów, "Ania z Zielonego Wzgórza" też ponoć się doczekała. Podobno cykl "Ania z Lechickich Pól" Marii Dunin-Kozickiej wykazuje liczne podobieństwa, ale jeszcze nie miałam okazji sprawdzić.
UsuńAnia wiecznie żywa, do dziś zresztą, właśnie kolejna polska autorka się "zainspirowała" klasyką:P Pani Dunin-Kozicka ponoć się mocno zestarzała.
UsuńNie mam najlepszych przeczuć, ale może kiedyś na te Lechickie Pola się zapuszczę. :)
UsuńPowodzenia:)
UsuńDzięki. :)
UsuńJako, że mnie również oczarowały kiedyś "Oczarowania" Ireny Lorentowicz, zaufam Twojemu dobremu gustowi i poszukam "Wspomnień z Podola", zapowiadają się smakowicie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie - nowa i zielona w blogosferze :-)
Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że nie tylko mnie oczarowały "Oczarowania". :) To jedno z odkryć tegorocznych wakacji. Myślałam, że książka jest zupełnie zapomniana. Uprzedzam, że pod względem językowym i literackim pani Lorentowicz zdecydowanie góruje, ale Leta też zasługuje na uwagę.
UsuńSerdeczności. :)
Przytoczony przez Ciebie przepis pozwala zrozumieć, dlaczego tradycyjna kuchnia polska nie jest obecnie zbyt bogato reprezentowana w książkach kucharskich:) Problem z dostępnością kilku par dziewcząt to raz (z uwagi na delikatność wyrobu nie da się ulokować jego produkcji w Bangladeszu), koszty to dwa (zwłaszcza w dobie kryzysu), ale trzy, to fatalne informacje na temat wartości odżywczych! (chyba że istnieje jakaś dieta oparta na spożywaniu potwornej ilości jajek? może ona mogłaby to udźwignąć!)
OdpowiedzUsuńMnie też opis tej procedury wprowadził w osłupienie. A już zwłaszcza ilość czasu. Tu pół godzinki, tu godzinka... Najwyraźniej doba była wtedy bardziej rozciągliwa. Przygotowania do świąt rozpoczynano chyba miesiąc wcześniej. Wizja baby z 60 jaj (bo był wariant, w którym z tych składników powstawała tylko jedna) silnie przemawia do mojej wyobraźni. Przy założeniu,że jedno jajko surowe to około 70 kalorii, wychodzi dość imponująca liczba. :)
UsuńNie tylko Mały Książę, zapewniam Cię. Na sam krótki opis zareagowałam gwałtownym haustem powietrza.. Literatura wspomnieniowa - tak, życie w dworkach ziemiańskich - jednak najwyraźniej nie. Już przemilczę relacje z chłopami i padanie plackiem u stóp gospodarza podczas zapraszania na ślub. Ale dzików nie mogę darować. Wrr.
OdpowiedzUsuńMnie też dziki przygnębiły, a to był tylko epizod. O polowaniach jest naprawdę sporo, zamieszczono też zdjęcie dumnej Lety z pierwszym zabitym przez siebie bażantem. :( Nie widzę siebie w roli uczestniczki jakichkolwiek łowów, ale ten wariant z zającem i grupą uzbrojonych jeźdźców ze sforą psów, to już w ogóle dziwna historia. Może coś mi umyka, ale jak coś takiego może dawać radość?
UsuńTo umyka nam obu. Nigdy nie zrozumiem czerpania przyjemności z osaczania, zastraszania, zabijania..;/
UsuńWłaśnie. Nikt z moich bliskich nigdy nie pasjonował się łowiectwem, więc tak naprawdę nie mam pojęcia, na czym polega jego urok. Czy to, że się przechytrzyło kaczkę, podnosi czyjeś ego? Mam nadzieję, że ktoś mi to kiedyś wytłumaczy.
UsuńTeż lubię takie wspomnienia czytać i wchodzić chociaż na chwilę w tamten świat.Świat dworków, w których życie upływało zupełnie inaczej niż nam obecnie nawet choćby w nie wiem jakim nowoczesnym pałacu. Tam życie tętniło, domowe i towarzyskie.Żyto w bliskości z naturą i to sprawiało, że i ludzie byli inni, mniej nerwowi, zalatani.Ech, żal.
OdpowiedzUsuńMnie się czasem nie chce z tego dworkowego świata wracać do rzeczywistości. :) Oczywiście zdaję sobie sprawę, że wspomnienia bywają wyidealizowane, ale mimo wszystko. Wtedy czas płynął zupełnie innym rytmem, ale o dziwo, choć bez technicznych udogodnień proste czynności pochłaniały go znacznie więcej niż teraz, co nawet widać w tym przepisie na baby, jakoś nie brakowało go na rzeczy, na które my go zwykle nie mamy.
UsuńA to dlatego, że wtedy nie było złodziei czasu typu telewizor, internet, czy gadżety, które staną się przekleństwem przyszłości.
UsuńMyślę, że już w tej chwili sporo osób ma z nimi problem.
UsuńJeśli kiedyś zostanie wynaleziony wehikuł czasu, to jednym z pierwszych celów mojej podróży na pewno będzie kresowy dworek z końca XIX wieku. :)
Jestem cioteczną wnuczką Heleny Kumanowskiej. Tak bardzo sie ciesze że Cioci udało sie wydać te wspomnienia.Dzieki nim świat moich Dziadków i Pradziaków jeszcze trochę żyje.W moim współczesnym domu staram sie wszystkie tradycje które przekazano mi kontynuować- moze moje dzieci, ponosa je dalej.Pozdrawiam serdecznie Państwa i zachecam do lektury.
OdpowiedzUsuńA ja jestem bardzo szczęśliwa, że zechciała Pani tu zajrzeć i napisać kilka słów!
UsuńDzięki wspomnieniom Pani Cioci Kumanowce ocalały od zapomnienia, stały się znowu miejscem tętniącym życiem, pełnym zapachów, smaków, dźwięków i kolorów. Jestem pewna, że do książki wrócę jeszcze nie raz. Cieszę się, że ją mam.
Moc serdeczności i jeszcze raz z całego serca dziękuję.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńКуманівці?
UsuńЦе неподалік мого містечка Хмільник. Всього лише 12 кілометрів. Буваю в цьому селі проїздом. Там люди пам'ятають добре про цю сім'ю, і згадують їх як добрих людей. По їхнім розповідям я знаю трішки історії про цю родину. Жодного поганого слова про Кумановських ніхто не говорив. Українці - Куманівчани теж добре згадують цю сім'ю з теплими словами.
А того маєтку Кумановських вже немає, його пограбували і спалили ще в 1917 році. Зостались тільки старі панські льохи біля місця, де стояв маєток Кумановських. Також немає вже і костелу, його повністю знищили більшовики в 1940 році. Перед тим зробивши з нього зерносклад, а потім конюшню. Після повного знищення костелу, католики поставили великий Хрест, і там молились. Але недовго. Тодішній сільський голова наказав спиляти Хрест. І на місці, де стояв костел, построїли сільський клуб в 1955 році. З каменю, якого був збудований Кумановецький костьол, збудували ферму при в'їзді до Куманівець. Католики - Поляки в селі також є. Але вони вже змішалися з Українцями - Православними. І їх все менше і менше. Приблизно, років 10 назад, місцеві католики відкрили капличку, неподалік того місця, де стояв Костел. Куманівчани як Поляки, так і Українці, всі поважають одне одного. Разом ходять і до каплички і до церкви. Релігійних і між етнічних непорозумінь в них немає.
Можливо хто має фотографію Куманівецького костелу, будь-ласка завантажте ось за цією адресою...
19071987eduard42@gmail.com
Немає і того парку і саду, як описала Гелена в своїй книжці. Його вирубали ще в 1920-их роках. З того парку і саду, жодних слідів не зосталось, нажаль.
Я маю також і друзів з Куманівець. Років зо 3 назад. Я придбав книжку Гелени Кумановської. І ми переклали її Українською, видали кілька екземплярів, і подарували для Куманівчан.
То справді гарне село, також там і добрі люди, привітні. Якби була б можливість, я вам вислав би фото, де стояв колись костел і де колись стояв маєток цієї родини Кумановських.
Jestem prawnuczką Heleny i dopiero teraz znalazłam komentarz. Szkoda, że kontakty rodzinne zanikły. Jeżeli rodzina ma ochotę na odnowienie, to można nas nadal znaleźć na grochowie.
OdpowiedzUsuńOlga Tarłowska
OdpowiedzUsuń