30 marca 2010

"Książki i ludzie: rozmowy Barbary N. Łopieńskiej"

Dyszała woda spod zielonych pleśni, czyli wyznania czytelników

Dzięki szczodrości Paren spełniło się moje wielkie marzenie. Na zbiór wywiadów Barbary N. Łopieńskiej bezskutecznie polowałam przez kilka lat. Paczuszka, która błyskawicznie przebyła kilkaset kilometrów, sprawiła mi ogromną radość. Tym większą, że książka okazała się jeszcze lepsza, niż przypuszczałam!

"Książki i ludzie" to zapis rozmów przeprowadzonych z wybitnymi intelektualistami na temat ich księgozbiorów. Autorka rozmawia z nimi z szacunkiem, a jednocześnie bez onieśmielenia i z poczuciem humoru. Niestety, zdecydowana większość rozmówców Łopieńskiej już nie żyje. W roku 2004 zmarła również autorka książki. Kilka dni przed śmiercią zgodziła się przeprowadzić dla Gazety Wyborczej cykl wywiadów o tym, co zmieniło się w życiu polskich kobiet po roku 1989. Szkoda, że projekt nie został zrealizowany.

Domowe biblioteki, które odwiedzamy w "Książkach i ludziach", są wizualnie bardzo zróżnicowane. Począwszy od gigantycznych stert piętrzących się złowieszczo nawet w łazience (pierwsza reakcja Łopieńskiej na widok mieszkania Marii Janion: "O Matko Boska!"[1]), aż po pedantycznie usystematyzowaną kolekcję Janusza Tazbira.

Podziwiając ogrom niektórych kolekcji pamiętajmy o tym, że większość interlokutorów ma za sobą doświadczenie utraty rodzinnego księgozbioru w czasie drugiej wojny światowej. Wzruszające są fragmenty o książkowym exodusie, o dramatycznych próbach ocalenia gromadzonych przez wiele lat tomów z pożogi. Oglądane przez nas biblioteki odradzały się niczym Feniks z popiołów, na przekór historii.

Z wywiadów wynika, że czytanie pomaga odnaleźć się w trudnych chwilach, pozwala ocalić zagrożone człowieczeństwo, o czym opowiada na przykład Jacek Kuroń, odwołując się do swoich więziennych doświadczeń. Literatura pozwala też przetrwać osobiste trzęsienia ziemi i podnieść się po największej tragedii. Dowodem na to są bardzo osobiste wyznania Zofii Chądzyńskiej. Miłość do książek cementuje związki, co obrazują trzy urocze pary zaprezentowane przez Łopieńską.

Jestem bardzo wdzięczna Barbarze Łopieńskiej za możliwość bliskiego spotkania z ludźmi, których ogromnie podziwiam. Szkoda, że typ intelektualisty, jaki reprezentują, jest obecnie gatunkiem zagrożonym wyginięciem. Ludzie mądrzy, prawi, wszechstronni (na przykład Gustaw Holoubek wypowiada się o literaturze ze swadą profesora polonistyki), światli, o licznych pasjach i zainteresowaniach, znający wiele języków obcych. Przykładowo Zygmunt Kubiak czytał po angielsku, francusku, włosku, grecku, nowogrecku, łacinie, a ze słownikiem po niemiecku.

Drażliwym tematem okazało się pożyczanie książek. Wielu rozmówców Łopieńskiej wzdragało się na myśl o udostępnieniu swojego księgozbioru komukolwiek w obawie przed utratą ukochanych pozycji. Ciekawym wyjątkiem okazał się profesor mikrobiologii W. J. Kunicki-Goldfinger, który podkreślał brak przywiązania do księgozbioru: „Mam zupełnie obojętny stosunek do książek. Traktuję je tak samo jak skarpetki”[2].

Niektórzy hojnie obdarzają swoimi zbiorami biblioteki, inni z kolei otwarcie mówią, że nie planują tego czynić. Rozmówcy Łopieńskiej poruszają też kwestię książek nielubianych. Niekiedy wywołują one iście zbrodnicze instynkty. Profesor Jerzy Jedlicki skazuje je na zsyłkę do piwnicy, natomiast Andrzej Osęka pali w piecu "wyuzdaną grafomanię"[3].

W wywiadach znajdujemy też szczyptę sensacji. Jacek Kuroń przyznaje się do tego, że napisał 5-6 kryminałów pod nazwiskiem znanego twórcy tego gatunku. Uczynił to dla pieniędzy, ale w pewnym momencie zauważył, iż zaczęło go to bawić. Przyznał się też otwarcie do kopiowania maniery pisarskiej Hemingway'a. Niestety, zobowiązał się przysięgą, że nawet po śmierci tego twórcy nie zdradzi jego nazwiska. Oczywiście zachodzę w głowę, kto to mógł być. Kolejna ciekawostka: Czesław Apiecionek stwierdził, iż w książce opublikowanej w roku 1939 przez Gebethnera znajduje się informacja, iż wydawnictwo szykuje na gwiazdkę niespodziankę: drugi tom „Szatana z siódmej klasy” pod tytułem ”Drugie wakacje Szatana”. Sprawa jest tajemnicza, bo książka musiała być wówczas już gotowa. Ślad po niej zaginął i do tej pory losy manuskryptu są nieznane. Życzę Czesławowi Apiecionkowi, aby udało mu się rozwikłać tę zagadkę, co jest jego marzeniem.

Kolejne ciekawe zagadnienie to tempo wzrostu książkowych kolekcji. Wydaje się, iż przodują tu państwo Turowiczowie: "Nasz przyrost naturalny to co najmniej jedna książka dziennie"[4]. Paweł Hertz znajduje się na przeciwległym biegunie: "Nie kupuję w ogóle żadnych książek, bo już je mam"[5]. Jego zdaniem podstawę stanowi klasyka i nie czuje potrzeby posiadania czegokolwiek więcej. Skoro mowa o klasyce. Trzy nazwiska powtarzające się najczęściej i wywołujące krańcowo różne reakcje to Mann, Proust i Dostojewski. W dziedzinie literatury polskiej – Mickiewicz i Sienkiewicz.

Miło jest obserwować u wybitnych ludzi niepokojące objawy, które miłośnicy książek tak dobrze znają z autopsji. „Starodruki najlepiej pachną” oświadcza z zachwytem Jerzy Tazbir [6]. Jerzy Turowicz wyznaje: "Wchodzę do księgarni po jakąś książkę i nawet jeśli jej nie znajduję, wychodzę z trzema innymi”[7]. Maria Janion w pociągu do Gdańska przeżywa katusze , powstrzymując się od odczytania współpasażerom fragmentu "Grażyny", który poraził ją swoją urodą: "Dyszała woda spod zielonych pleśni"[8]. Chyba większość miłośników literatury ma na swoim koncie takie epizody.

Dzisiaj książka jest już w drodze powrotnej do Paren. Nie ukrywam, czuję się prawie tak, jakbym pożegnała na dworcu przyjaciela. Szczęśliwcom, którym kiedyś uda się zdobyć ten zbiór wywiadów, życzę owocnego myszkowania po bibliotekach rozmówców Barbary N. Łopieńskiej.

---
[1]"Książki i ludzie: rozmowy Barbary N. Łopieńskiej", wyd. Twój Styl, 1998, s.7.
[2] Tamże, s.89.
[3] Tamże, s. 79.
[4] Tamże, s. 236.
[5] Tamże, s. 17.
[6] Tamże, s.27.
[7] Tamże, s.236.
[8] Tamże, s.8.

Moja ocena: 6

P.S.
Ciekawe literackie tropy znalezione w wywiadach, którymi planuję ochoczo podążyć:
Italo Calvino, Niewidzialne miasta
George D. Painter, Marcel Proust
Maria Rzepińska, Historia koloru
Joanna Pollakówna, Myśląc o obrazach
Johannes Urzidil, Miedzioryt ze słoniem
Stanisław Lam, Książka wytworna
Magdalena Jonca, Sierota w literaturze polskiej dla dzieci w XIX wieku

Barbara N. Łopieńska

28 marca 2010

Internetowa Plaża Muszli - odcinek drugi

U Bookfy ("Lost in the Library") znalazłam wiadomość, która zapewne zelektryzuje fanów trylogii "Millenium" Stiega Larssona. Otóż powstał serial, który w dodatku zapowiada się bardzo interesująco.
Planowana jest też wersja hollywoodzka adaptacji filmowej. Ciekawa jestem, czy macie swoje typy w kwestii obsady? Kogo widzielibyście w roli Mikaela i Lisbeth?
Przede mną lektura jeszcze tylko trzeciego tomu "Millenium". Adaptacji filmowej jeszcze nie oglądałam. Jednym z powodów jest obawa przed zjawiskiem, które nazywam syndromem "Zmierzchu". Otóż moje uczennice, niegdyś zagorzałe fanki sagi Stephanie Meyer, powiedziały mi, że wersja filmowa tak strasznie je rozczarowała, tak gorzko zawiodła, że zdecydowanie osłabła ich sympatia wobec książki i jej bohaterów. Co ciekawe, mówiły mi o tym niezależnie od siebie różne osoby. Nie czytałam powieści Meyer, ani nie oglądałam filmu, ale współczuję rozżalonym dziewczynom.

*
Martwi mnie to, że księgarnie coraz bardziej przypominają bezduszne supermarkety.
Miłośników klimatycznych sklepów z książkami zapraszam do odwiedzenia dwóch niezwykłych miejsc: księgarni "El Ateneo" w Buenos Aires, która mieści się w budynku dawnego teatru, a także księgarni
w Rochester w Stanach Zjednoczonych, która zajmuje pomieszczenia niegdyś używane jako kino.
Jeśli planujecie w najbliższym czasie wizytę w Buenos Aires, zanotujcie ten adres: ulica Santa Fe 1865.
Filmowe impresje z "El Ateneo":


*
Okazuje się, że pracownicy bibliotek często w wolnych chwilach parają się literaturą. Oto lista dziesięciu najlepszych książek napisanych przez bibliotekarzy.
Wiele wspaniałych nazwisk!

*
Zaskoczyła mnie lista przeczytanych pozycji na jednym z amerykańskich blogów.
Autorka oprócz spisu książek podaje również liczbę stron, podsumowując te dane w skali miesięcznej i rocznej. Jak Wam się to podoba?
Z jednej strony może trochę pachnie Stachanowem i przodownikami pracy, tudzież rekordami Guinnessa, ale może te liczbowe zestawienia na autorkę bloga działają mobilizująco?
Hmmm... Może by zacząć zapisywać grubość przeczytanych książek w centymetrach? ;)

*
Na koniec kilka słów o zaginionym Bookerze.
W związku ze zmianą regulaminu i terminu przyznawania tej nagrody literackiej w roku 1970 nie otrzymał jej żaden pisarz. Teraz postanowiono nadrobić zaległości.
Tym razem zwycięzcę wybiorą czytelnicy. Zapraszam do głosowania. Decyzję należy podjąć do 23 kwietnia.
Oto lista nominowanych finalistów:
  • Nina Bawden: The Birds on the Trees
  • J.G. Farrell: Troubles
  • Shirley Hazzard: The Bay of Noon
  • Patrick White: The Vivisector
  • Mary Renault: Fire from Heaven
  • Muriel Spark: The Driver’s Seat
Guardian przedstawia krótko kandydatów.
Ogłoszenie wyników nastąpi 19 maja.
Nie czytałam żadnej spośród nominowanych pozycji, ale najbardziej intrygująca wydaje mi się powieść Muriel Spark.

26 marca 2010

Bill Bryson, "Ani tu, ani tam: Europa dla początkujących i średnio zaawansowanych"

Amerykanin w Europie
„Ani tu, ani tam” Billa Brysona odebrałam jako wielką pochwałę podróżowania: „Czy jest coś piękniejszego – naturalnie poza naprawdę dobrym torcikiem czekoladowym i niespodziewanym czekiem na dużą sumę, który czeka na poczcie – niż znaleźć się w pogodny wiosenny wieczór w zagranicznym mieście i spacerować nieznajomymi ulicami w długich cieniach rozleniwiającego zachodu słońca”[1]. Wędrowanie w pojedynkę wydaje się szczególnie cennym doświadczeniem. Nikt nas nie rozprasza. Chłoniemy obcy świat z większą intensywnością. „Ani tu, ani tam” to owoc takiej właśnie podróży Billa Brysona do Europy, z odwołaniami do jego wcześniejszych wojaży po naszym kontynencie.

Autor pochodzi ze Stanów Zjednoczonych. Napisał książkę bardzo amerykańską, w nie najlepszym tego słowa znaczeniu. Założenie jest następujące: ma być miło, zabawnie, zajmująco. Wiadomości ograniczone do minimum. Nie wymagajmy od czytelnika zbyt wiele! Najlepiej niczego. Na koniec zaserwujmy morał bez trudnych słów, podany na tacy: „W podróżowaniu jest coś takiego, co popycha nas do przodu, nie pozwala się zatrzymać”[2].

Autor dokłada wszelkich starań, aby odbiorca nie poczuł się od niego gorszy. Odrzuca rolę cicerone-erudyty. Nie jest też żadnym „Barbarzyńcą w ogrodzie”. Kreuje się na spontanicznego kumpla. Kultura europejska zupełnie go nie onieśmiela. "W ogóle nie rozumiałem tego obrazu"[3] stwierdza z rozbrajającą szczerością przed „Madonną z Dzieciątkiem w otoczeniu świętych” Piero Della Francesca. Wiedzę czerpie głównie z przewodników, które ocenia krytycznie. Muzea zalicza. Historia Europy nie robi na nim większego wrażenia. Jedyny okres, który go porusza emocjonalnie, to czasy drugiej wojny światowej.

Impresje z podróży Bryson suto okrasza dykteryjkami. Wyczuwamy, iż książka z założenia miała być zabawna. Poziom żartów jest bardzo nierówny. Były chwile, kiedy głośno chichotałam, wywołując niepokój wśród współpasażerów w autobusie. Były też momenty, gdy czułam się... dziwnie. Tych ostatnich, niestety, odnotowałam znacznie więcej. Dowcipy Brysona krążą głównie wokół procesów fizjologicznych. Szczególnie fascynujące są dla autora narządy i wydzieliny układu moczowo-płciowego oraz pokarmowego. Żarcikom na ten temat nie ma końca. Oto przykład subtelności autora: "Jeśli wyobrazicie sobie odgłosy wydawane przez człowieka, któremu wycinają nasieniowód bez znieczulenia z panicznym szarpaniem sitara w tle, będziecie z grubsza wiedzieli, jak brzmi turecka muzyka rozrywkowa.”[4] Ku uciesze gawiedzi warto też raz na jakiś czas rzucić mięskiem. Osobom reagującym alergicznie na wulgaryzmy w literaturze, odradzam "Ani tu, ani tam".

Pośród obserwacji poczynionych przez Billa Brysona nie znalazłam zaskakujących faktów. Jego spostrzeżenia wydały mi się dość powierzchowne. Królują rewelacje w rodzaju: "w Neapolu kradną", "we Florencji jest tłoczno", "Skandynawowie piją dużo wódki" i tym podobne. Autor porusza się utartymi szlakami. Jedyne ciekawe, nowe miejsca, które dla siebie odkryłam dzięki tej książce to Brugia i Durbuy. Opisane zostały pięknie i intrygująco.

„Ani tu, ani tam” opublikowano w roku 1991. Obecnie ma charakter dokumentu obrazującego, jak wyglądała wówczas Europa (na przykład Jugosławia była jeszcze monolitem), jak wówczas podróżowano. Autor przypomina o tym, że w dobie bez internetu problemem była rezerwacja miejsc w hotelu. Jego perypetie uświadamiają nam, że obecnie zwiedzanie świata jest zdecydowanie łatwiejsze.

Czytając tę książkę polowałam na polonica. Bryson nie zawitał w naszym kraju. Pojawiły się natomiast dwie niezbyt sympatyczne wzmianki. Opisując Sztokholm jako miasto zaniedbane, autor zauważa: ”Tak wyobrażałbym sobie Kraków czy Bratysławę”[5]. Ubolewa też nad faktem, iż Brytyjczyków zmuszono do zmiany paszportów na „nieestetyczne czerwone książeczki, które wyglądają jak dokumenty tożsamości polskiego marynarza”[6].

Jeśli potrzebujecie lekkiej, bezpretensjonalnej lektury o charakterze antydepresyjnym, jeśli przymkniecie oko na sztubacko-koszarowe dowcipy, „Ani tu, ani tam” na pewno pozwoli na kilka godzin z uśmiechem oderwać się od szarej rzeczywistości. Nie oczekujcie jednak niczego więcej.

---
[1] Bill Bryson, "Ani tu, ani tam: Europa dla początkujących i średnio zaawansowanych", tłum. T. Bieroń, Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2010, s.139.
[2] Tamże, s. 316.
[3] Tamże, s. 225.
[4] Tamże, s. 315.
[5] Tamże, s. 164.
[6] Tamże, s. 72.

Moja ocena: 3+

P.S.
Wiecej o autorze.

24 marca 2010

Nicolas Remin, "Śnieg w Wenecji"

Nawet w Wenecji czasem prószy
"Jamnik contessy, ponadpółmetrowy śliniący się wałek, przecisnął się przez szczelinę w drzwiach i szurając, przebiegł przez sypialnię. Przed lustrem odbił się i wylądował na prześcieradle, nim jednak jego wilgotny język zdołał dosięgnąć twarzy Trona, energiczny cios cisnął go z powrotem na dywanik przed łóżkiem." [1]

Scena ta w sposób symboliczny streszcza moje wrażenia z lektury "Śniegu w Wenecji". Nie ukrywam, poczułam się niczym czworonożny pupil hrabiny. Udany, dynamiczny początek powieści, moja euforia, a potem gorzkie rozczarowanie. Intryga stopniowo staje się coraz bardziej zagmatwana, fabuła coraz mniej prawdopodobna i coraz bardziej sztuczna. Bohaterowie wędrują przed naszymi oczami niczym korowód karnawałowych masek, pozbawionych psychologicznej głębi.

Najciekawsza postać to, moim zdaniem, commissario Alvise Tron, któremu przypadło w udziale rozwiązanie zagadki kryminalnej w powieści. Około pięćdziesięcioletni kawaler mieszkający z matką, wywodzący się ze zubożałej weneckiej arystokracji, niezbyt atrakcyjny, ale sympatyczny romantyk o specyficznym poczuciu humoru. Dość przekonująco wypadła też austriacka cesarzowa, sportretowana przez Remina jako kobieta sfrustrowana z powodu samotności i nudy, budząca we Włochach oburzenie lub nabożny szacunek.

Na skrzydełku okładki "Śniegu w Wenecji" czytamy, że autor spędził większość życia leżąc na kanapie i czytając książki. Może stąd wynikają problemy z odmalowaniem żywych, sugestywnych postaci? Powieść wydała mi się też przeładowana dialogami. Rozmowy stanowią istotny nośnik informacji w powieści kryminalnej, ale w przypadku "Śniegu w Wenecji" odczuwałam ich przesyt. Zalewają czytelnika niczym Canal Grande. Wydarzenia poznawane z drugiej ręki, poprzez konwersacje bohaterów, nie mają tak silnego wyrazu, jak fakty dziejące się bezpośrednio przed oczami czytelnika, jak zdarzenia, które musimy sami zinterpretować.

Największy walor książki Remina to obraz Wenecji. Nie tylko pora roku jest dość nietypowa – wszak na landszaftach przedstawiających Serenissimę króluje pogodna aura. Czy ktoś widział gondoliera w kożuchu? Tymczasem w Wenecji Remina króluje... śnieg. Ma on charakter metaforyczny, współgra ze smutnym nastrojem mieszkańców miasta, wynikającym z sytuacji politycznej. W naszych potocznych wyobrażeniach perła Adriatyku pławi się w przepychu i luksusowej beztrosce, tymczasem na czas akcji autor wybrał rok zdecydowanie chudy: 1862. Wtedy Wenecja należała do Austrii. Na kartach powieści pisarz uwiecznił ciekawe czasy, w których skandowane przez tłum słowo "VERDI" nie jest tylko nazwiskiem kompozytora, lecz także okrzykiem patriotycznym - akronimem "Vittorio Emanuele Re D’Italia". [2] Moja wiedza na temat tego okresu w historii Włoch była szczątkowa, a Remin mnie tematem zainteresował . Planuję przeczytać biografię cesarzowej Elżbiety. Będę w niej uważnie szukać śladów weneckich.

Plusem powieści jest też poczucie humoru autora. Wydaje mi się, że bez pastiszowego przymrużenia oka powieść kryminalna retro skazana jest na niepowodzenie, czego smutny dowód stanowi dla mnie "Świąteczna podróż" Anne Perry. Szkoda, że Nicolas Remin zamiast konstruować zawiłą intrygę kryminalną, nie skupił się na obyczajowych obserwacjach okraszonych lekko sardonicznym uśmiechem. Takie fragmenty w jego książce uważam za najlepsze.

Polska edycja "Śniegu w Wenecji" nie należy do szczególnie udanych. Korektor był najprawdopodobniej na diecie, stąd nazwa słynnego placu brzmi "Pizza San Marco”[3] . Tłumaczka też mnie nie zachwyciła. Na wielu stronach pręży się służbiście okropny "lejtnant”" Zdecydowanie wolę naszego swojskiego porucznika! "Lejtnant" kojarzy mi się z wojskami zza naszej wschodniej granicy. Irytowała mnie też niekonsekwencja w tłumaczeniu imion. Dlaczego zdecydowano się na cesarzową "Elisabeth", natomiast spolszczono ”Franciszka Józefa” i "arcyksięcia Zygmunta”? "Cesarzowa Elżbieta" lub "cesarzowa Sissi" polskiemu czytelnikowi byłaby bardziej bliska. Jestem przeciwniczką tłumaczenia na język polski nazw własnych, ale w przypadku w postaci tak mocno zakorzenionych w powszechnej świadomości należałoby zrobić wyjątek. Tłumaczce "Śniegu w Wenecji" zdarzają się też niezręczności stylistyczne i językowe, na przykład: "Czy u góry jest jeszcze kawa?"[4] , zamiast "na górze", w znaczeniu "piętro wyżej".

"Śnieg w Wenecji" jest pierwszym tomem serii powieści o komisarzu Tronie. Tom drugi został już wydany w Polsce. Jeśli ktoś po niego sięgnie, proszę, niech pozdrowi ode mnie commissario. Najprawdopodobniej "Weneckie zaręczyny" odbędą się bowiem bez mojego udziału.

[1] Nicolas Remin, "Śnieg w Wenecji", tłum. J. Filipek, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2008, s.14-15.
[2] Tamże, s. 85.
[3] Tamże, s. 85.
[4] Tamże, s. 18.

Moja ocena: 3+
Cesarzowa Elżbieta, w powieści Nicolasa Remina występuje jako detektyw amator :)
Portret autorstwa Franza Xavera Winterhalta.

P.S.
Krótki wywiad z Nicolasem Reminem w języku niemieckim.
Dzięki temu blogowi bywam w Wenecji codziennie :)

Wenecja w wersji folderowo-pocztówkowej

20 marca 2010

Colm Tóibín, "Brooklyn"

Nie brookliński most, czyli nowojorski blues o czwartej nad ranem
Kiedyś Irlandia była dla mnie szmaragdową wyspą i krainą tęczy, zachwycała mnie krajobrazem i celtycką mitologią. Teraz kojarzy mi się raczej z problematyką rynku pracy. Mimo wszystko nie straciła dla mnie uroku i mam nadzieję, że w końcu ją odwiedzę, co obiecałam sobie bardzo dawno temu. W tym roku dzień świętego Patryka postanowiłam uczcić książką napisaną przez Irlandczyka. Mój wybór padł na "Brooklyn” Colma Tóibína, powieść w ubiegłym roku nominowaną do nagrody Bookera.

Fabułę można streścić w kilku nieskomplikowanych zdaniach. Bohaterowie też są bardzo zwyczajni. Wydarzenia opisane w powieści również niczym szczególnym się nie wyróżniają. Oto fakty: Irlandia, początek lat pięćdziesiątych, przeciętna pod każdym względem dziewczyna, której marzeniem jest zostać księgową, emigruje do Stanów Zjednoczonych. Tam rozpoczyna nowe życie. Powoli wtapia się w Brooklyn. Potem… Tu dyskretnie zamilknę, aby nie zabierać Wam przyjemności lektury.

Przyjemność bowiem jest odczuwalna, pomimo dość banalnej tematyki. Mnie zauroczył sposób, w jaki to wszystko zostało opowiedziane. Trzeba sporej dozy talentu, żeby o bardzo zwyczajnym życiu bardzo zwyczajnych ludzi pisać tak, by czytało się o tym z napięciem. Literacki zapis rzeczywistości w wykonaniu Tóibína kojarzy mi się ze słonecznym, mroźnym porankiem, kiedy przejrzystość powietrza jest tak wielka, że wyraźnie dostrzegamy najdrobniejsze szczegóły. Tak właśnie precyzyjnie i wnikliwie pisze autor "Brooklynu". Wchodzimy w ten świat z ogromną łatwością i niechętnie z niego wracamy. Rzadko zabieram książkę ze sobą, wychodząc gdzieś z domu. Ta towarzyszyła mi w wielu różnych miejscach.

Dużą przyjemność sprawia też obcowanie z główną bohaterką powieści, która wydała mi się bardzo ludzka w swoim dojrzewaniu, w poszukiwaniu miejsca na ziemi, w swojej bierności wobec nurtu zdarzeń. Nieprzypadkowo zapewne pojawiają się sceny, gdy Eilis pływa. Dziewczyna unika podejmowania decyzji, natomiast dryfuje przez życie. Inne portrety psychologiczne też wywołują zainteresowanie (na przykład enigmatyczna panna Bartocci), ale w paru przypadkach przydałoby się odrobinę więcej głębi (chociażby brooklińskie sublokatorki Eilis, ciekawa i zabawna galeria osobowości, ale moim zdaniem niewystarczająco zindywidualizowana).

Autor urodził się w roku 1955, tak więc opisywane przez niego czasy zna z opowieści, mediów i książek, nie z autopsji. Widać wyraźnie, że z dużym zaangażowaniem zgłębił liczne źródła i potrafił w sposób nienachalny przekazać swoją wiedzę. Warstwa obyczajowa jest bardzo bogata, życie codzienne mieszkańców irlandzkiego miasteczka i Nowego Jorku oddane zostało z najdrobniejszymi szczegółami. Kontrast między dwiema kulturami, które wywierają wpływ na Eilis, między którymi nieustannie musi dokonywać wyboru, dodaje powieści dynamiki. "Brooklyn" jest uczciwym zapisem doświadczeń związanych z emigracją. Autor przedstawia cały wachlarz emocji wywoływanych przez pobyt w obcym kraju, od rozpaczliwej tęsknoty za bliskimi po radość z całkowicie nowych doznań i satysfakcję z umiejętności radzenia sobie w obcych realiach.

Książka została wydana bardzo starannie. Seria "Salamandra" wydawnictwa Rebis teraz prezentuje się dość elegancko - twarda okładka, obwoluta, dobrej jakości papier. Nurtuje mnie jednak pytanie dotyczące kolorystyki okładki. Dlaczego tak pogodną książkę przyobleczono w przytłaczającą, ponurą czerń? Pomysł grafiki wydaje się wysmakowany i ciekawy, ale jego związek z nastrojem, przesłaniem powieści jest moim zdaniem minimalny.

Moja ocena: 4+

Tak wyglądał Brooklyn w latach pięćdziesiątych. Uprzedzam, że muzyczka jest hmmm... specyficzna, ale stare zdjęcia idealnie wpisują się w temat.


Na koniec zapraszam na wycieczkę do Irlandii. Radzę zapiąć pasy ;)


P.S.
Jeśli ktoś ma ochotę zgłębić problematykę literatury irlandzkiej, oto sugerowana lista książek, które powinniśmy przeczytać w tym miesiącu. Cóż, może nie przesadzajmy z tym miesiącem, ale warto rzucić okiem.

17 marca 2010

Max Kirnberger, "Fotografie getta: Lublin 1940"


Lubelska Atlantyda

O Maksie Kirnbergerze wiemy niewiele. Pracował jako nauczyciel przedmiotów artystycznych w szkole dla niesłyszących. Prawdopodobnie pasjonował się fotografią. Przypuszczalnie posiadał talent plastyczny. Zapewne cechowała go wrażliwość, dar obserwacji i poczucie humoru. Na pewno był oficerem Wehrmachtu i w czasie wojny stacjonował w Lublinie.

Na album „Fotografie getta: Lublin 1940” składają się kolorowe zdjęcia dzielnicy żydowskiej. Wszystkie wykonał Max Kirnberger. Na dźwięk tytułu tej książki z niepokojem oczekujemy dramatycznych fotografii, odmalowujących śmierć i cierpienie. Tymczasem album zawiera obrazy powszedniego życia, portrety mijanych osób, scenki uliczne. Oglądani przez nas ludzie zdają się wierzyć, że kataklizm dziejowy można przezwyciężyć codzienną krzątaniną, skupieniem się na pozornie prozaicznych czynnościach. Rozmawiają, spacerują, sprzedają placki kartoflane, stoją w kolejce do studni, kupują deski do krojenia w kształcie świnek. Być może wbrew intencjom autora zdjęć, są one apoteozą codziennego heroizmu.

Gdybyśmy nie wiedzieli, że przedstawiają getto, najprawdopodobniej uznalibyśmy te zdjęcia za reporterskie wprawki. Jedynym elementem niepasującym do układanki są dziwne opaski na rękawach modelek i modeli, czasem lekko spłoszony wzrok, czasem spuszczona głowa. Jednak w oczach utkwionych w obiektyw nie czai się strach. Niektóre twarze wręcz rozpromienia uśmiech, odnosimy wrażenie, że fotografowi udało się nawiązać przyjazny kontakt z ludźmi, zanim zostali uwiecznieni na kliszy. Zdjęcia milczą na temat tego, co było potem. Czy spotkanie zakończyło się miłym pożegnaniem, czy wybuchem złości nadczłowieka?

Oprócz wzruszenia album wywołuje też ogólniejsze refleksje na temat etycznych aspektów sztuki. Kirnberger wiedział, co to jest getto. Miał świadomość, po co zostało stworzone. Takie miejsce musiało generować silne emocje, dramaty, nietypowe sytuacje – to istny raj dla fotografa! Może stąd pomysł podszytego okrucieństwem foto-safari w lubelskim getcie? A może było zupełnie inaczej? Może pogodnymi zdjęciami autor chciał uspokoić kogoś, kto na niego czekał w Niemczech, odchodząc od zmysłów ze zmartwienia? Może próbował ocalić ginący na jego oczach świat? Może nadając formę artystyczną okrutnej rzeczywistości, pragnął uratować samego siebie? Zmarł w 1983 roku i już nigdy nie poznamy odpowiedzi na te pytania. Przed śmiercią przeczuwając, że jego kolekcja zdjęć jest wartościowym dokumentem, przekazał je Deutches Historisches Museum w Berlinie. Stąd trafiły do Lublina.

Autora zdjęć najbardziej interesują ludzie. Budowle występują tylko jako tło, ale "Fotografie getta: Lublin 1940" to również ciekawa kronika architektury miasta. Pokazuje miejsca które już nie istnieją, natomiast tym, które ocalały nadaje nowy wymiar. Stanowi też kopalnię wiedzy na temat strojów i przedmiotów codziennego użytku. Nie ma już żydowskiej dzielnicy w Lublinie, ale dzięki fotografiom niemieckiego żołnierza wciąż istnieje ona w naszej pamięci.

Strona wizualna albumu jest bardzo ciekawa. Przede wszystkim daje się zauważyć staranna , widoczna nawet w doborze kroju czcionki, stylizacja na starą książkę, na ocalały z pożogi rodzinny album. Wstęp i komentarze przeczytać możemy po polsku, po hebrajsku i po angielsku, co nadaje publikacji charakter uniwersalny. Album wydany został przez Ośrodek „Brama Grodzka-Teatr NN”, który skupia grupę troskliwych strażników pamięci.

Podobno jeden obraz wart jest tysiąc wyrazów, ale mimo wszystko odnoszę wrażenie, że te zdjęcia czekają na poetę, który dodając do nich słowny komentarz sprawi, że staną się jeszcze bardziej żywe i przejmujące.

Album "Fotografie getta: Lublin 1940" dostępny jest w całości w wersji elektronicznej na stronie Biblioteki Multimedialnej Teatru NN.

Moja ocena: 5
+



Kilka zdjęć z albumu:



14 marca 2010

Alexander McCall Smith, "La's Orchestra Saves the World"

Watch out for La's Orchestra, Herr Hitler! *

Do przeczytania powieści Alexandra McCall Smith'a "La's Orchestra Saves the World" zachęciła mnie ta ciekawa recenzja. Bohaterka książki już od początku wzbudziła moją sympatię za sprawą imienia: Lavender, za którym nawiasem mówiąc nie przepadała. Uwielbiam lawendę, a jednym z moich marzeń jest zobaczyć kiedyś pola lawendowe. Motyw kwiatów lawendy w utworze powtarzał się zresztą, ku mojej radości, kilkakrotnie.

Pomimo faktu, że tłem wydarzeń jest druga wojna światowa, a losy bohaterki nie są usłane różami, książka emanuje ciepłem, spokojem i pogodą ducha. Przypuszczam, że świetnie sprawdza się w roli terapeutycznej lektury na rozterki, czy trudne chwile. Jej filozofia jest prosta, ale skuteczna. Aby czynnie przeciwstawiać się złu niekoniecznie trzeba być Wolnością wiodącą lud na barykady. Swoją niezgodę można manifestować poprzez codzienne trwanie pomimo wszystko, poprzez sprawianie, żeby życie innych ludzi stało się choć odrobinę lepsze. Tak jak La, która ratuje świat opiekując się kurami i prowadząc amatorską wiejską orkiestrę. Takie zakotwiczenie w szarej rzeczywistości pozwala funkcjonować nawet w warunkach ekstremalnych.

Książka ta nie jest wyłącznie wzruszającą historią miłosną, jest też peanem na cześć muzyki, która nie tylko daje przyjemność, pociesza, leczy, umożliwia ekspresję lęków i innych emocji, ale też odgrywa znacząca rolę w życiu społeczności, integruje, pozwala zamanifestować poglądy i postawy, poczuć się niezbędną częścią większej zbiorowości. Warto nadmienić, że sam Alexander McCall Smith gra na fagocie w zespole o dowcipnej nazwie: Really Terrible Orchestra.

Miłośnicy angielskiej prowincji również będą ukontentowani opisami wiejskich realiów i galerią ciekawych, zabawnych postaci (na przykład malkontent Henry Madder). Przypuszczam, że dzięki "La's Orchestra Saves the World" okolice Suffolk zyskały wielu miłośników. Autor chciał też oddać cześć Polsce i Polakom. Jednym z głównych bohaterów jest lotnik z Krakowa, który w związku z wypadkiem i częściową utratą wzroku nie może już służyć w RAF-ie. Tu mała dygresja: w rodzinie męża mamy postać bardzo podobną do Feliksa, też Polak-lotnik RAF-u, też zakochał się w cudzoziemce (Belgijka), też nie wrócił do kraju. Obraz ówczesnej sytuacji politycznej nakreślony przez McCall Smith'a wydał mi się trochę uproszczony, a znajomość polskich realiów może nie zawsze najwyższej próby (np. nasz rodak ma na nazwisko Dabrowski przez "a"), natomiast Kraków to "Krakow"), ale intencje autora były na pewno szlachetne. Powieść bardzo polecam, nie tylko tym, którzy chcieliby spojrzeć na Polskę i Polaków oczami innej nacji.

Ze względu na czas i miejsce akcji, tematykę i nastrój książka bardzo kojarzyła mi się ze „Stowarzyszeniem Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek” Mary Ann Shaffer i Annie Barrows. Co ciekawe, w powieści Alexandra McCall Smitha też występuje takie kryzysowe ciasto - tym razem z marchewek :) ** Odniosłam wrażenie, że "La's Orchestra Saves the World" jest napisana sprawniej, ma bardziej zwartą konstrukcję. Podobała mi się kompozycja klamrowa - książka kończy się w momencie w którym się zaczyna. Natychmiast po przeczytaniu ostatniego zdania, wróciłam do kilkunastu pierwszych stron.

Na koniec odrobina dziegciu. Wątpliwości budzi we mnie łatwość, z jaką La uporała się z poważnymi problemami osobistymi, jakie spotkały ją na początku opowieści. Nie oczekiwałam histerycznych łkań, ale bohaterka wykazała wręcz nadludzką odporność na stres. Jeszcze jedna wątpliwość. Z noty wydawcy wynika, że autor stworzył ponad sześćdziesiąt książek (!), na jego stronie internetowej znalazłam informację, że w tym roku planowane jest wydanie czterech (!) nowych pozycji. Z jednej strony wzbudza to mój podziw, ale z drugiej odczuwam pewien niedosyt - gdyby pisarz poświęcił więcej czasu opowieści o La, trochę bardziej ją rozbudował, pogłębił portrety psychologiczne postaci, na pewno książka zyskałaby na tym.

---
* Alexander McCall Smith, "La's Orchestra Saves the World", Abacus, 2008, s. 179. s.198.
** Tamże, s.198.

Moja ocena: 5-


Alexander McCall Smith

12 marca 2010

Linda Olsson, "Niech wieje dobry wiatr"


Tam, gdzie rosną poziomki

Boję się pisać o tej książce. Boję się, bo jest podobna do utworu pisanego przez jej bohaterkę: „Miała wrażenie, jakby jej opowieść stanowiła delikatną pajęczynę wymagającą najwyższej ostrożności” *. Boję się, że niezdarnie uszkodzę pastelową sieć, próbując nazywać słowami to, co jest po prostu zbyt ładne, by ubierać w wyrazy.

Punktem wyjścia „Niech wieje dobry wiatr” jest spotkanie dwóch kobiet. Veronika postanawia zamieszkać w szwedzkiej wiosce na odludziu, aby dojść do siebie po traumatycznych przeżyciach. Chce także w ciszy i spokoju pracować nad kolejną powieścią. Przypadkowo nawiązuje kontakt z mieszkającą obok Astrid, samotną, ekscentryczną staruszką, nazywaną przez lokalną społeczność „wiedźmą”.

Wydawałoby się, że z tej znajomości nie wyniknie nic ciekawego. Na pierwszy rzut oka między kobietami zieje przepaść. Różny wiek, wykształcenie, zainteresowania. Jednakże są też podobieństwa, które sprawią, że powstanie między nimi silna więź. Astrid i Veronikę cechuje wielka wrażliwość, obydwie doświadczyły goryczy utraty, obydwie kryją w sobie psychiczne blizny. Rozmawiając ze sobą, wspólnie spędzając czas, oczyszczają się z tłumionych przez całe lata lęków i złych wspomnień. To bardzo znacząca, bezinteresowna przyjaźń, która zmieni je na zawsze. „Najkrótsze muśnięcie miłości może nas wzmocnić na całe życie.” **

Linda Olsson jest uważnym kronikarzem ludzkich uczuć, o których mówi z taktem i delikatnością. Nawet temat tak trudny jak przemoc seksualna wobec dziecka zostaje podjęty z ogromnym wyczuciem, za pomocą oszczędnych, przejmujących środków wyrazu. Jednocześnie na przykładzie losów Astrid autorka pokazuje, że konsekwencje determinują losy ofiary w sposób tragiczny.

Pisarka ukazuje bohaterów bez osądzania, nie potępiając ich uczynków. Wytwarza dziwną więź między Astrid i Veroniką a czytelnikiem, opartą na zrozumieniu i empatii. Nie jestem w stanie uznać Astrid za zbrodniarkę, choć rozumując racjonalnie tak właśnie można odebrać jej postać.

Już dawno nie czytałam książki, w której przyroda odgrywałaby tak znaczącą rolę. Odmalowana niezwykle subtelnie, w konwencji poetycko-baśniowej, solidarnie współgra z przeżyciami bohaterów: „Brzozy, zaledwie w kilka dni, od czystego bladego fioletu poprzez nieśmiałą zieleń przeszły w letnią bujność, a delikatne dzwoneczki zasnuły łąki drżącą powłoką fioletu. Zakwitły drzewa czeremchy, przez kilka intensywnych dni napełniały zapachem powietrze, a potem ich płatki opadły jak śnieg.” *** Linda Olsson jest mistrzynią w kreśleniu słowami lirycznych pejzaży. Odnosiłam wrażenie, że w tych opisach jest nie tylko zachwyt, ale też i nuta nostalgii za szwedzkim krajobrazem, gdyż pisarka obecnie mieszka w Nowej Zelandii.

Bardzo szczególną rolę w powieści odgrywają poziomki. Być może autorka nawiązuje do filmu Bergmana. Profesor Borg w „Tam, gdzie rosną poziomki" też dokonał rozrachunku z własnym życiem, też cierpiał z powodu samotności. Poziomki pojawiają się w książce Olsson wielokrotnie, towarzyszą Astrid w najważniejszych momentach jej życia.


Okładka wydania amerykańskiego z motywem poziomkowym .

Duże znaczenie autorka przypisuje także muzyce. Podobnie jak w „Cudzoziemce” Marii Kuncewiczowej motywem przewodnim jest utwór Brahmsa, tym razem część druga trzeciej sonaty d-moll na skrzypce i fortepian. Piękno muzyki zostaje oddane w sposób bardzo sugestywny, a chwytająca za serce melodia współgra idealnie z nastrojem opowieści.

Autorka jest Szwedką, ale swoją debiutancką powieść napisała po angielsku. Strona językowa powieści, przesycony poezją i melancholią styl, jest jej sporym atutem. Tytuł książki sprawił tłumaczom kłopot. Nie znam języka szwedzkiego, ale już wizualnie „ Nu vill jag sjunga dig milda sånger" [wielkie podziękowania dla M., autorki Szwedzkich reminiscencji za podanie poprawnego tłumaczenia] prezentuje się melodyjnie. W wersji angielskiej („Let Me Sing You Gentle Songs”) nie wywołuje już mojego entuzjazmu. W Stanach Zjednoczonych powieść wydano pod nijakim tytułem „Astrid and Veronika”. Polska wersja „Niech wieje dobry wiatr” niemile mnie zaskoczyła. To też fragment wiersza, który wystąpił w powieści, ale wers o piosenkach pojawiał się znacznie częściej i wydaje się, że był dla autorki ważniejszy. Łatwy optymizm polskiego tytułu do mnie nie przemawia.

Poetycki nastrój książki podkreślają liczne fragmenty wierszy, które zawsze najpierw podane są po szwedzku, a dopiero potem w tłumaczeniu. Tajemniczo i poetycko brzmią szwedzkie słowa, wywołują zaciekawienie i zachwyt, nawet jeśli ich nie rozumiemy. Zaskoczyło mnie to, że język szwedzki jest taki muzyczny.

W roku 2008 Linda Olsson wydała kolejną powieść, „Sonata for Miriam”, jej akcja toczy się miedzy innymi w Polsce. Kiedy ochłonę po emocjonalnym elektrowstrząsie, jakim była dla mnie lektura „Niech wieje dobry wiatr”, na pewno po nią sięgnę.

---
* Linda Olsson, "Niech wieje dobry wiatr", tłum. Urszula Szczepańska, G+J Gruner+Jahr Polska, Warszawa 2008, s. 21.
** Tamże, s. 204.
*** Tamże, s. 75.

Moja ocena: 5

P.S.
Filmik, w którym Linda Olsson mówi o swojej powieści (pomimo fińskich napisów po angielsku).


Warta bliższego poznania jest też strona internetowa pisarki, łącznie z blogiem.


10 marca 2010

Internetowa Plaża Muszli - edycja podróżnicza

Internetowa Plaża Muszli, czyli moje ciekawe znaleziska.
Zaplątane w Sieci. Szczodrobliwie wyrzucone na brzeg przez cyberocean. Odkryte przypadkiem w czasie surfowania lub leniwych e-przechadzek.
Od czasu do czasu będę się nimi z Wami nimi dzielić.
Dziś dominują tematy wakacyjne, na przekór pogodzie i kalendarzowi :)

Jeżeli ktoś jeszcze nie zaplanował wakacji i dysponuje sporą nadwyżką gotówki, polecam Bondi Beach w Australii. Miejsce to stało się rajem dla moli książkowych - zapraszam do obejrzenia zdjęć. Miejmy nadzieję, że na plażach polskich kurortów wkrótce zagoszczą obficie zaopatrzone regały :)


Teraz specjalna propozycja dla osób, które wolą regały na książki w wersji... kieszonkowej: Tok&Stok. Wprost idealne rozwiązanie na wakacje! :)

Jeśli wybieramy się w podróż, rzecz jasna warto zapoznać się z powieściami, których akcja toczy się w kraju lub mieście, które będziemy zwiedzać. Wówczas warto skorzystać z Packabook albo z BiblioTravel.

Zwiedzając okolice oczywiście pamiętamy o lokalnych bibliotekach. Życzę Wam, aby były tak okazałe i piękne jak ta. (Uwaga, wskazana cierpliwość, bo strona otwiera się dość wolno.)

Wyjeżdżając pamiętajmy o tym, aby zaopatrzyć się w odpowiednią dawkę lektur. Tydzień bez książek może okazać się doznaniem zgoła traumatycznym! :)

7 marca 2010

Moje subiektywne literackie Oscary :)


Tuż przed oficjalną galą w świecie filmowym serdecznie zapraszam na uroczystość wręczenia moich subiektywnych literackich Oscarów... oczywiście z przymrużeniem oka. Rozpatrywałam wyłącznie książki przeczytane przeze mnie od stycznia do grudnia 2009, bez względu na rok wydania.


A oto moi laureaci:
  • Oscar za najlepszą książkę zagraniczną
Pascal Mercier, "Nocny pociąg do Lizbony"
  • Oscar za najlepszą książkę polską
Jacek Dehnel, "Fotoplastikon"
  • Oscar za najlepszą postać kobiecą
Marianne Engel z powieści "Gargulec" Andrew Davidsona
  • Oscar za najlepszą postać męską
David Lurie z "Hańby" J.M. Coetzee
  • Oscar za najlepszy duet
Lisbeth Salander i Mikael Blomkvist z "Millenium" Stiega Larssona (dotychczas przeczytałam dwa tomy).
  • Oscar za najlepszą postać dziecięcą
Flavia de Luce z "Zatrutego ciasteczka" Alana Bradley'a
  • Oscar za najlepszą postać...zwierzęcą
Szczurek z powieści Sama Savage "Firmin"
  • Oscar za najlepszą drugoplanową postać kobiecą
Vida Winter z "Trzynastej opowieści" Diane Setterfield
  • Oscar za najlepszą drugoplanową postać męską
Pan Rosół z "Nowych przygód Mikołajka: Tomu 2" (René Goscinny, Jeaan Jacques Sempé)
  • Oscar za najlepszą scenografię i kostiumy, kolory, smaki i zapachy, czyli najbardziej sugestywny świat przedstawiony
Erika Warmbrunn, "Gdzie kończy się droga. Samotna wyprawa po bezdrożach Azji"
  • Oscar za najbardziej intrygujący tytuł
Marisha Pessl, "Wybrane zagadnienia z fizyki katastrof"

[Przerwa na oklaski i krótkie wystąpienia laureatów.]

A na koniec bankiet, ale wcześniej niechlubne Złote Maliny dla książek, które nie tylko okazały się największym rozczarowaniem, ale w dodatku mnie zirytowały.
  • Jörg Bartel, "Dzieci, koty i kłopoty"
  • Anne Perry, "Świąteczna podróż"
  • Elizabeth Buchan, "Revenge of the Middle-Aged Woman"
  • James Runcie, "Kolor nieba"
Bardzo jestem ciekawa listy Waszych laureatów. Komu przyznalibyście wyróżnienia? W jakich kategoriach? Z góry dziękuję za odpowiedzi.

6 marca 2010

Powrót z Muminlandu, czyli fińskie impresje

Niniejszym informuję, że moja fascynacja Skandynawią, wyrosła na żyznym gruncie zamiłowania do literatury tego kręgu kulturowego, przestała mieć charakter platoniczny. Oto garść wrażeń z pięciodniowego pobytu w Finlandii.

Zajęcia odbywały się głównie w goszczącej nas szkole, tak więc nie było czasu na większe zwiedzanie. Nie sprzyjała nam też pogoda, co widać na moich zdjęciach poniżej. Mieszkaliśmy w Helsinkach. Odbyliśmy wycieczkę autokarową po stolicy, a również złożyliśmy wizytę w fabryce Fazera; co ciekawe, czyta się [facera], nie z angielska :) Tam odbyło się niekontrolowane czekoladowe obżarstwo.

Język fiński jest fascynujący! Słusznie uznawany za bardzo trudny, zarówno pod względem wymowy (szesnaście dyftongów!), jak i gramatyki (piętnaście przypadków!). Brzmi bardzo melodyjnie, chyba ze względu na liczne i zróżnicowane samogłoski, i intrygująco. Kojarzy się z węgierskim (ta sama ugrofińska podrodzina). Kompletnie nie znając na przykład francuskiego, patrząc na tekst w tym języku, mamy jednak pewne punkty zaczepienia. Drogą analogii można coś wydedukować. W przypadku języka fińskiego to niewykonalne zadanie, otaczają nas słowa i dźwięki nie kojarzące się z niczym. Dla mnie to było fascynujące doświadczenie. Na szczęście Finowie znają angielski, więc nie było problemów komunikacyjnych. Podobno poza Helsinkami nie jest to aż tak oczywiste.

Finowie bardzo dbają o swój język, niewiele angielskich napisów zobaczymy na przykład na ulicach. Nawet w przypadku nowinek technologicznych starają się tworzyć neologizmy, a nie korzystać z angielskich gotowców. Przykładowo: twardy dysk to kovalevy, telefon - puhelin, płyta DVD lub CD - levy, itp. W sumie podoba mi się ta tendencja, choć brak "miedzynarodowych" słów niekiedy doskwiera, na przykład kupując produkty spożywcze w supermarkecie kierować się musimy intuicją, wszystkie informacje na opakowaniach są po fińsku i szwedzku (drugi język oficjalny).

Przewodniczka mówiła nam, że Finowie uwielbiają czytać i są z tego dumni. Połowa mieszkańców Suomi ma karty biblioteczne, a wypożyczanie jest całkowicie za darmo. tak jak u nas Zdziwiło mnie to, że natknęłam się tylko na jedną księgarnię, i to tematyczną (architektura). Zauważyłam natomiast kilka antykwariatów. Najprawdopodobniej książki są drogie. W jakimś kiosku widziałam listę bestsellerów. Ze znajomych nazwisk zapamiętałam Larssona i Marklund.

Muminki totalnie zdominowały Helsinki :) Są wszędzie. Można je kupić na napojach, słodyczach, naczyniach, sztućcach, przyborach szkolnych, breloczkach, pocztówkach, etc. Nawet w mijanym kościele luterańskim widziałam w oknie charakterystyczny, obły, pluszowy kształt :) Licencję na sprzedaż wizerunków tych uroczych trolli ma firmowy Moomin Shop. Osoby zbzikowane na punkcie Muminków uprzedzam, że mogą tam dostać ataku histerii! Jedynie obecność moich uczniów powstrzymywała mnie od radosnych spazmów :) Zaznaczam, że odwiedziłam wariant okrojony sklepiku, na lotnisku Vantaa. Nie muszę dodawać, iż moje skromne zakupy zostały zapakowane w reklamówkę z Muminkiem, a identyczny portrecik widnieje też na paragonie. Na szczęście wszędzie dominują Muminki klasyczne w ascetycznej wersji czarno-białej, a nie landrynkowate potworki z japońskiej kreskówki.

Byłam bardzo rozczarowana, że pięknie wydana, obszerna biografia Tove Jansson, którą znalazłam w Moomin Shopie, była dostępna tylko po fińsku i szwedzku. Na pytanie, czy jest już tłumaczenie na język angielski, pani za ladą powiadomiła mnie, że niestety nie, ale pyta o nie wiele osób, tak więc istnieje szansa na rychły przekład. U nas jest tyle pozycji poświęconych Astrid Lindgren, sądzę więc, że polska wersja tej książki też cieszyłaby się dużym zainteresowaniem.

Wyprawę do Helsinek bardzo polecam, zwłaszcza w okresie wiosenno-letnim. Nas, niestety, ominęły morskie widoki - zamiast wody gruba tafla lodu. Skandynawia intryguje mnie coraz bardziej. Naocznie przekonałam się, że to dobrze ulokowane uczucie :) Gdybyśmy nie mieli już zaplanowanej letniej eskapady na południe Włoch, na pewno w czasie wakacji eksplorowalibyśmy z mężem te rejony. Może w 2011 roku? Zobaczymy. Bardzo zainteresowała mnie na przykład Laponia.

W czasie podróży ocieraliśmy się o VIPy. Przed odlotem do Helsinek byliśmy świadkami triumfalnego powrotu z Kanady Justyny Kowalczyk. Do Polski natomiast lecieliśmy samolotem wraz z Florence and the Machine :)

Näkemiin!

P.S.
Bardzo wszystkim dziękuję za miłe słowa. Nadrabianie blogowych zaległości zajmie mi kilka dni, tak więc z góry przepraszam za opóźnienia.

Część naszej międzynarodowej grupy i pomnik Sibeliusa.

Żółty budynek po prawej stronie to Fińska Biblioteka Narodowa.

Katedra i pomnik cara Aleksandra II.