„Ani tu, ani tam” Billa Brysona odebrałam jako wielką pochwałę podróżowania: „Czy jest coś piękniejszego – naturalnie poza naprawdę dobrym torcikiem czekoladowym i niespodziewanym czekiem na dużą sumę, który czeka na poczcie – niż znaleźć się w pogodny wiosenny wieczór w zagranicznym mieście i spacerować nieznajomymi ulicami w długich cieniach rozleniwiającego zachodu słońca”[1]. Wędrowanie w pojedynkę wydaje się szczególnie cennym doświadczeniem. Nikt nas nie rozprasza. Chłoniemy obcy świat z większą intensywnością. „Ani tu, ani tam” to owoc takiej właśnie podróży Billa Brysona do Europy, z odwołaniami do jego wcześniejszych wojaży po naszym kontynencie.
Autor pochodzi ze Stanów Zjednoczonych. Napisał książkę bardzo amerykańską, w nie najlepszym tego słowa znaczeniu. Założenie jest następujące: ma być miło, zabawnie, zajmująco. Wiadomości ograniczone do minimum. Nie wymagajmy od czytelnika zbyt wiele! Najlepiej niczego. Na koniec zaserwujmy morał bez trudnych słów, podany na tacy: „W podróżowaniu jest coś takiego, co popycha nas do przodu, nie pozwala się zatrzymać”[2].
Autor dokłada wszelkich starań, aby odbiorca nie poczuł się od niego gorszy. Odrzuca rolę cicerone-erudyty. Nie jest też żadnym „Barbarzyńcą w ogrodzie”. Kreuje się na spontanicznego kumpla. Kultura europejska zupełnie go nie onieśmiela. "W ogóle nie rozumiałem tego obrazu"[3] stwierdza z rozbrajającą szczerością przed „Madonną z Dzieciątkiem w otoczeniu świętych” Piero Della Francesca. Wiedzę czerpie głównie z przewodników, które ocenia krytycznie. Muzea zalicza. Historia Europy nie robi na nim większego wrażenia. Jedyny okres, który go porusza emocjonalnie, to czasy drugiej wojny światowej.
Impresje z podróży Bryson suto okrasza dykteryjkami. Wyczuwamy, iż książka z założenia miała być zabawna. Poziom żartów jest bardzo nierówny. Były chwile, kiedy głośno chichotałam, wywołując niepokój wśród współpasażerów w autobusie. Były też momenty, gdy czułam się... dziwnie. Tych ostatnich, niestety, odnotowałam znacznie więcej. Dowcipy Brysona krążą głównie wokół procesów fizjologicznych. Szczególnie fascynujące są dla autora narządy i wydzieliny układu moczowo-płciowego oraz pokarmowego. Żarcikom na ten temat nie ma końca. Oto przykład subtelności autora: "Jeśli wyobrazicie sobie odgłosy wydawane przez człowieka, któremu wycinają nasieniowód bez znieczulenia z panicznym szarpaniem sitara w tle, będziecie z grubsza wiedzieli, jak brzmi turecka muzyka rozrywkowa.”[4] Ku uciesze gawiedzi warto też raz na jakiś czas rzucić mięskiem. Osobom reagującym alergicznie na wulgaryzmy w literaturze, odradzam "Ani tu, ani tam".
Pośród obserwacji poczynionych przez Billa Brysona nie znalazłam zaskakujących faktów. Jego spostrzeżenia wydały mi się dość powierzchowne. Królują rewelacje w rodzaju: "w Neapolu kradną", "we Florencji jest tłoczno", "Skandynawowie piją dużo wódki" i tym podobne. Autor porusza się utartymi szlakami. Jedyne ciekawe, nowe miejsca, które dla siebie odkryłam dzięki tej książce to Brugia i Durbuy. Opisane zostały pięknie i intrygująco.
„Ani tu, ani tam” opublikowano w roku 1991. Obecnie ma charakter dokumentu obrazującego, jak wyglądała wówczas Europa (na przykład Jugosławia była jeszcze monolitem), jak wówczas podróżowano. Autor przypomina o tym, że w dobie bez internetu problemem była rezerwacja miejsc w hotelu. Jego perypetie uświadamiają nam, że obecnie zwiedzanie świata jest zdecydowanie łatwiejsze.
Czytając tę książkę polowałam na polonica. Bryson nie zawitał w naszym kraju. Pojawiły się natomiast dwie niezbyt sympatyczne wzmianki. Opisując Sztokholm jako miasto zaniedbane, autor zauważa: ”Tak wyobrażałbym sobie Kraków czy Bratysławę”[5]. Ubolewa też nad faktem, iż Brytyjczyków zmuszono do zmiany paszportów na „nieestetyczne czerwone książeczki, które wyglądają jak dokumenty tożsamości polskiego marynarza”[6].
Jeśli potrzebujecie lekkiej, bezpretensjonalnej lektury o charakterze antydepresyjnym, jeśli przymkniecie oko na sztubacko-koszarowe dowcipy, „Ani tu, ani tam” na pewno pozwoli na kilka godzin z uśmiechem oderwać się od szarej rzeczywistości. Nie oczekujcie jednak niczego więcej.
---
[1] Bill Bryson, "Ani tu, ani tam: Europa dla początkujących i średnio zaawansowanych", tłum. T. Bieroń, Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2010, s.139.
[2] Tamże, s. 316.
[3] Tamże, s. 225.
[4] Tamże, s. 315.
[5] Tamże, s. 164.
[6] Tamże, s. 72.
Moja ocena: 3+
P.S.
Wiecej o autorze.
Autor pochodzi ze Stanów Zjednoczonych. Napisał książkę bardzo amerykańską, w nie najlepszym tego słowa znaczeniu. Założenie jest następujące: ma być miło, zabawnie, zajmująco. Wiadomości ograniczone do minimum. Nie wymagajmy od czytelnika zbyt wiele! Najlepiej niczego. Na koniec zaserwujmy morał bez trudnych słów, podany na tacy: „W podróżowaniu jest coś takiego, co popycha nas do przodu, nie pozwala się zatrzymać”[2].
Autor dokłada wszelkich starań, aby odbiorca nie poczuł się od niego gorszy. Odrzuca rolę cicerone-erudyty. Nie jest też żadnym „Barbarzyńcą w ogrodzie”. Kreuje się na spontanicznego kumpla. Kultura europejska zupełnie go nie onieśmiela. "W ogóle nie rozumiałem tego obrazu"[3] stwierdza z rozbrajającą szczerością przed „Madonną z Dzieciątkiem w otoczeniu świętych” Piero Della Francesca. Wiedzę czerpie głównie z przewodników, które ocenia krytycznie. Muzea zalicza. Historia Europy nie robi na nim większego wrażenia. Jedyny okres, który go porusza emocjonalnie, to czasy drugiej wojny światowej.
Impresje z podróży Bryson suto okrasza dykteryjkami. Wyczuwamy, iż książka z założenia miała być zabawna. Poziom żartów jest bardzo nierówny. Były chwile, kiedy głośno chichotałam, wywołując niepokój wśród współpasażerów w autobusie. Były też momenty, gdy czułam się... dziwnie. Tych ostatnich, niestety, odnotowałam znacznie więcej. Dowcipy Brysona krążą głównie wokół procesów fizjologicznych. Szczególnie fascynujące są dla autora narządy i wydzieliny układu moczowo-płciowego oraz pokarmowego. Żarcikom na ten temat nie ma końca. Oto przykład subtelności autora: "Jeśli wyobrazicie sobie odgłosy wydawane przez człowieka, któremu wycinają nasieniowód bez znieczulenia z panicznym szarpaniem sitara w tle, będziecie z grubsza wiedzieli, jak brzmi turecka muzyka rozrywkowa.”[4] Ku uciesze gawiedzi warto też raz na jakiś czas rzucić mięskiem. Osobom reagującym alergicznie na wulgaryzmy w literaturze, odradzam "Ani tu, ani tam".
Pośród obserwacji poczynionych przez Billa Brysona nie znalazłam zaskakujących faktów. Jego spostrzeżenia wydały mi się dość powierzchowne. Królują rewelacje w rodzaju: "w Neapolu kradną", "we Florencji jest tłoczno", "Skandynawowie piją dużo wódki" i tym podobne. Autor porusza się utartymi szlakami. Jedyne ciekawe, nowe miejsca, które dla siebie odkryłam dzięki tej książce to Brugia i Durbuy. Opisane zostały pięknie i intrygująco.
„Ani tu, ani tam” opublikowano w roku 1991. Obecnie ma charakter dokumentu obrazującego, jak wyglądała wówczas Europa (na przykład Jugosławia była jeszcze monolitem), jak wówczas podróżowano. Autor przypomina o tym, że w dobie bez internetu problemem była rezerwacja miejsc w hotelu. Jego perypetie uświadamiają nam, że obecnie zwiedzanie świata jest zdecydowanie łatwiejsze.
Czytając tę książkę polowałam na polonica. Bryson nie zawitał w naszym kraju. Pojawiły się natomiast dwie niezbyt sympatyczne wzmianki. Opisując Sztokholm jako miasto zaniedbane, autor zauważa: ”Tak wyobrażałbym sobie Kraków czy Bratysławę”[5]. Ubolewa też nad faktem, iż Brytyjczyków zmuszono do zmiany paszportów na „nieestetyczne czerwone książeczki, które wyglądają jak dokumenty tożsamości polskiego marynarza”[6].
Jeśli potrzebujecie lekkiej, bezpretensjonalnej lektury o charakterze antydepresyjnym, jeśli przymkniecie oko na sztubacko-koszarowe dowcipy, „Ani tu, ani tam” na pewno pozwoli na kilka godzin z uśmiechem oderwać się od szarej rzeczywistości. Nie oczekujcie jednak niczego więcej.
---
[1] Bill Bryson, "Ani tu, ani tam: Europa dla początkujących i średnio zaawansowanych", tłum. T. Bieroń, Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2010, s.139.
[2] Tamże, s. 316.
[3] Tamże, s. 225.
[4] Tamże, s. 315.
[5] Tamże, s. 164.
[6] Tamże, s. 72.
Moja ocena: 3+
P.S.
Wiecej o autorze.
Wiele tekstów, podręczników opatrzonych hasłem "dla początkujących i średnio zaawansowanych" jest pisanych z założeniem, że czytelnik ma pół mózgu wycięte... Chyba szkoda czasu na takie lektury?
OdpowiedzUsuńLirael. Przyznaję, że jestem tą recenzją zdruzgotana. W sensie: czuję się tak, jakbym to właśnie ja skończyła czytać tak beznadziejną książkę i czuła w sobie "ciężar pustki" rozczarowania. Dziękuję Ci za tak pełne wdzięku ostrzeżenie. :-) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńŚmieszno i strasznie. Aż się prosi o dowcip (na równoległym poziomie) o Amerykaninie w Europie. Ale to by znaczyło, że chwyciliśmy ton. Potraktuję więc przewodnik Brysona jako studium "przypadku". Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńps.
Trudniej się pisze o książkach poniżej czwórki... Mnie spowalnia Anne Enright...
no ja wlasnie sobie kupiłam bo podobały mi sie "Zapiski z małej wyspy" :) ale jak przeczytam to zobaczymy czy zgodze sie z twoja recenzja :))
OdpowiedzUsuńhej,
OdpowiedzUsuńnie zalamuj sie - joanna równiez przeczytala nienajlepsza ksiazke: http://direlasua.wordpress.com/2010/03/27/w-dzungli-zabija-sie-biografie-z-potencjalem/#respond
no ale skad mozna wiedziec CZY ksiazka czy sie spodoba, skoro sie jej nie czytalo? gusty literackie bywaja b zróznicowane. zdarzalo mi sie polubic ksiazki, kt "wszyscy czytaja" (a zupenie nie mysle o sobie w kategorii "wszyscy") jak równiez nie zazebic sie z lekturami, kt uchodzily za wybitne
iwaszkiewicza z kolei nie zaczelabym czytac, bo byl "rezimowy" i "czerwony" gdyby nie narzeczony, kt polecil mi wyrobic sobie WLASNA opinie. lepie miec wlasna, choc odbiegajaca od normy (i okupiona przeczytaniem paru niedobrych pozycji) niz powtarzac cudze osady!
pozdr \ m
~ naczynie_gliniane
OdpowiedzUsuńW przypadku książki Brysona ten czas można na pewno wykorzystać lepiej.
~ Jolanta
Polecam się na przyszłość :)
Ta książka mnie rozczarowała dość gorzko.
~ tamaryszek
Mnie najtrudniej pisze się o książkach średnich, nijakich. "Studium przypadku" bardzo mi się podoba :)
~ 2lewa strona
Czekam niecierpliwie na Twoją opinię.
~ blog sygrydy dumnej
Czytanie kiepskich książek też na swój sposób kształci :)
Co do Iwaszkiewicza - myslę, że to Ty miałaś rację!