30 marca 2011

Ylljet Aliçka , "Kompromis: 13 opowiadań albańskich"

Otwarcie, krótko i jasno

Podobno Albańczycy nazywają swój kraj Shqipëria. Wyraz ten pochodzi od słowa shqipoj, które znaczy mówić otwarcie, krótko i jasno. Po przeczytaniu książki pisarza z tego kraju, Ylljeta Aliçki, odnoszę wrażenie, że to bardzo trafny przydomek.

Trzynaście utworów składających się na zbiór "Kompromis" łączy szczery i naturalny ton. Akcja opowiadań toczy się w czasach, gdy Albania była państwem komunistycznym, ale także bardziej współcześnie, po przemianach politycznych. Większe wrażenie zrobiły na mnie teksty stanowiące powrót do niechlubnej przeszłości. 

Szokującym i smutnym odkryciem była dla mnie informacja przeczytana w świetnym posłowiu autorstwa tłumaczki, że fakty opisywane w opowiadaniach nie są kreacją literacką, one zdarzyły się naprawdę. To nie jest teatr absurdu rodem z Mrożka. To rzeczywistość. Wprawdzie Aliçka relacjonuje wydarzenia z poczuciem humoru  i trochę mroczną ironią, ale również z wyrozumiałością dla ludzkich słabości.

Czerwona Albania była miejscem zdecydowanie straszniejszym niż Polska w tamtych czasach. Świat, który wyłania się z utworów Aliçki, jest okrutny i przygnębiający. Bardzo zaciekawiły mnie informacje dotyczące szkolnictwa. Młodzi absolwenci uczelni są wysyłani do odległych miejscowości. Dostają nakaz pracy. Na dobry początek czeka przestroga, która porządkuje światopogląd: "Najważniejszy jest sekretarz partii, nauczyciel Sabafi, po nim kierownik spółdzielni."[1] W szkołach przemoc fizyczna grona pedagogicznego wobec dzieci jest czymś naturalnym. Oto charakterystyka dyrektora: "Porządny człowiek. Uczniów bije tak rzadko, że się o tym nie pamięta. Tylko że jak bije, to do nieprzytomności."[2] Przejęzyczenie chłopca, który na lekcji powiedział, że "Chiny są krajem rewizjonistycznym" wywołuje wielkie poruszenie. Dziecko zostaje poddane upokarzającemu przesłuchaniu. Państwo ingeruje we wszystkie sfery życia. Za czytanie i rozpowszechnianie Biblii, dzieł Sartre'a i innych egzystencjalistów "z ich smutkiem i kontrrewolucyjną żałością"[3] grozi utrata wolności i zesłanie rodziny.

Autor ciepło i serdecznie mówi o swoich bohaterach, choć niekiedy ma też do nich sarkastyczny dystans. Są to głównie prości ludzie, od których sytuacja polityczna wymaga jasnych deklaracji, sprzecznych z wyznawanymi przez nich wartościami. Skończyłam czytać "Kompromis", ale po odłożeniu książki na półkę wiele postaci mam przed oczami. Chmurnego Prenga, który godzinami stał w kolejce po chleb "w strugach zimnego deszczu ze spływającymi mu po rzęsach kroplami"[4], a gdy przychodziła jego kolej ekspedientka ogłaszała triumfalnie, że pieczywo się skończyło. Starszą panią, która zostaje wśród wyzwisk wyrzucona z autobusu, gdy okazuje się, że jedzie w odwiedziny do syna - więźnia politycznego. Marka, staruszka-analfabetę, który szlochał słuchając kolei swego losu opisanych w liście. Wszyscy chwytają za serce, bez taniego sentymentalizmu.

"Hasła" to opowiadanie, które zrobiło na mnie największe wrażenie. Według zasady "i śmieszno, i straszno" znajdziemy w nim zarówno opary absurdu, jak i melancholijną zadumę. Młody nauczyciel Andrea dostaje nakaz pracy w wiejskiej szkole w górach. Okazuje się, że uczniowie i nauczyciele mają obowiązek układać widoczne z daleka hasła propagandowe z kamieni według zasady: "chcesz być dobrze widziany przez Partię i Władzę - zakasz rękawy i ładnie ułóż hasło."[5] Na ułożeniu sloganu praca się nie kończy. Trzeba je odwiedzać, czyścić z liści, kurzu i błota, pilnować, aby było w stanie nienaruszonym, na bieżąco uzupełniać ubytki. Oto przykłady takich sentencji, które należało pracowicie układać z kamieni:
"Najniebezpieczniejszy wróg, to wróg, o którym się zapomina"
"Partia - to bojowy oręż klasy robotniczej."
"Im silniejsza Dyktatura Proletariatu, tym silniejsza Demokracja Socjalistyczna".
Długość haseł zależy od humoru przydzielających. Nauczyciele, którzy są pupilami władz, dostają slogany typu: "Iść z duchem czasu". Niemile widziane elementy wywrotowe muszą biedzić się z tasiemcowymi aforyzmami: "Trzeba myśleć, trzeba pracować, trzeba żyć, jak rewolucjoniści." Układanie haseł i opieka nad nimi prowadzi do wielu perypetii, którym poświęcone jest to opowiadanie.

To prawda, YlljetAliçka pisze otwarcie, krótko i jasno. Jego opowiadania są minimalistyczne pod względem stylu. Z taką oszczędnością słów, precyzją,  powściągliwością nie spotykamy się często. Lapidarne opowieści ubarwiają błyski czarnego humoru rodem z Kusturicy (na przykład problemy z umieszczeniem zwłok ojca w kostnicy w "Adonisie").

Opowiadania Aliçki doczekały się udanej francusko-albańskiej adaptacji filmowej. Na podstawie trzech utworów nakręcono "Hasła" (m.in. Nagroda Młodych w Cannes w 2001 roku).

Na mojej literackiej mapie Albania dotychczas stanowiła białą plamę. "Kompromis" obudził we mnie spory apetyt na kolejne książki z tego kręgu kulturowego.
_____
[1] Ylljet Aliçka, "Kompromis: 13 opowiadań albańskich", tłum. Dorota Horodyska, Fundacja Pogranicze, 2002, s. 5.
[2] Tamże, s. 5. 
[3] Tamże, s. 48.
[4] Tamże, s. 27.
[5] Tamże, s. 6.

Moja ocena: 4+
Ylljet Aliçka

29 marca 2011

Dieter Wellershoff, "Syrena"


Telefoniczne fatalne zauroczenie, 
czyli czemu cię nie ma na odległość ręki? 

Czasami brak ciekawych nowości w bibliotece okazuje się brzemienny w skutki. Zmusza czytelnika do uważnego buszowania po półkach i pozwala odkryć książki, które w innych okolicznościach przypuszczalnie pozostałyby niezauważone. Tak stało się w moim przypadku z "Syreną", powieścią Dietera Wellershoffa. Jej śpiew był cichutki, między innymi za sprawą mdłej okładki, ale na szczęście go usłyszałam.

Z noty wydawcy wynika, że autor tej książki jest wybitnym niemieckim eseistą, literaturoznawcą i prozaikiem, laureatem licznych nagród literackich. Szkoda, że polscy czytelnicy musieli tak długo czekać na przekład jego utworu. Jeśli w miarę czytania "Syreny" apetyt będzie Wam rósł, muszę ostudzić naiwne zapały - to jedyna książka tego autora przetłumaczona na nasz język.

Zasiadając do lektury "Syreny" raczej nie planujcie dalszych działań, bo może Wam pokrzyżować zamiary. Podobnie jak niecne syreny mąciły w szlakach statków, wiodąc na pokuszenie Bogu ducha winnych podróżników. Nie mogłam się oderwać od lektury. Weszłam w świat myśli i uczuć bohatera, zanurzyłam się w nim po uszy, aż czasami brakowało powietrza.

Na pierwszy rzut oka życie Elsheimera, bohatera "Syreny" wydaje się niezbyt ekscytującym materiałem powieściowym. Szacowny obywatel, profesor pedagogiki zatrudniony na uniwersytecie. Wiceprezes towarzystwa naukowego. Autorytet w swojej dziedzinie, autor wielu książek. Żona - ideał pod każdym względem. Mądra, wyrozumiała. Wiele wspólnych zainteresowań. Udane dzieci, prawie już dorosłe. Z przyjemnością chcielibyśmy mieć kogoś takiego za sąsiada, ale żeby od razu pisać o nim książkę?

Wydaje się, że egzystencja Elsheimera jest solidną budowlą o niewzruszonych fundamentach. Okazuje się jednak, że wystarczy szmer słów i oddech w telefonie, aby ta konstrukcja runęła. Jak po huraganie.

Pewnego dnia do Elsheimera dzwoni obca kobieta z Hamburga, która oznajmia, że poczuła do niego sympatię i zaufanie oglądając program telewizyjny, w którym występował. Czuje się samotna, porzucił ją człowiek, którego kochała, nie wie, jak dalej żyć. Nieznajoma nie ma wcale pięknego głosu. "Słuchanie jej było dość męczące. Mówiła cicho, zacinając się, z długimi przerwami, które rozrywały sens wypowiadanych zdań, zupełnie jakby chwilami blokował jakiś wewnętrzny opór, który przerywał dopływ słów, pozwalając jej wydobyć z gardła tylko cichy odgłos przypominający tłumione szlochanie."[1]

Tak zaczyna się znajomość, która początkowo opiera się na niezobowiązujących rozmowach, potem stopniowo przeradza się w perwersyjną namiętność i uzależnienie. "Bliskość jej głosu, jego łagodna intonacja z lekką domieszką bólu i abstrakcyjnego, niezaspokojonego pragnienia oszołomiły go."[2] Akcja powieści toczy się w epoce "przedkomórkowej", więc ukrywanie romansu przed rodziną wymaga kłamstw i wypraw do budek telefonicznych w mieście. W Elsheimerze rośnie determinacja, by wziąć w ramiona mroczny obiekt pożądania. Kontakt telefoniczny to za mało. Nieistotny jest wiek, wygląd, zawód tej kobiety. Pragnie jej tak mocno, że traci zdolność racjonalnego myślenia. Czy dojdzie do spotkania?

Powieść tonie w znakach zapytania. Kim jest tajemnicza kobieta? Zaburzoną emocjonalnie, skrzywdzoną istotą o wielkiej wrażliwości? Wyuzdaną, okrutną manipulantką? Czy jej pierwszy telefon to autentyczne wołanie o pomoc? A może  zaproszenie do destrukcyjnej gry? Czy to ona wyzwoliła w Elsheimerze demony, czy tylko  uchyliła drzwi, za którymi kłębiły się od lat, a on udawał, że ich tam nie ma?

Dziwny romans na odległość wypełnił pustkę, jaka panowała w pozornie uporządkowanym życiu Elsheimera. Już na początku opowieści czytamy, że czuł się "fizycznie rozmyty i rozleniwiony"[3]. Wypowiadane przez kobietę słowa nadają wszystkiemu magicznego sensu: "Jej głos sprawił, że wszystko, co mówiła, wydawało się tylko marzeniem, unoszącą się w powietrzu, ulotną, przemijającą myślą, dla której nie było miejsca w rzeczywistości i która tylko dlatego możliwa była do wypowiedzenia."[4]

Autor bardzo konsekwentnie nawiązuje do mitu o syrenach, nie tylko w tytule ale także w mottach do książki. Losy dwójki bohaterów przypominają legendę o destrukcyjnej miłości śmiertelnika do zwodniczej morskiej panny. W powieści pojawiają się też nieprzypadkowo syreny statków we mgle, które odpowiadają sobie "wydłużonymi, głębokimi i przygłuszonymi sygnałami".[5]

Mimo dużego ładunku erotyzmu styl powieści jest chłodny i elegancki. Polski przekład pięknie oddaje uroki prozy Wellershoffa. Ryszard Turczyn zalicza się do tłumaczy, których cenię najbardziej. 

"Syrenę" ładnie streszcza fragment "Nieznośnej lekkości bytu" Milana Kundery: "tak wyglądają chwile, w których rodzi się miłość: kobieta nie może się oprzeć głosowi, który wywołuje na zewnątrz jej zalęknioną duszę, mężczyzna nie może się oprzeć kobiecie, której dusza jest wrażliwa na jego głos."[6]  

Kiedy znowu zadzwoni telefon, proszę, bądźcie czujni. To może być właśnie ten głos.

Ferdinand Leeke, The Mermaid and the Satyr
_____________
[1] Dieter Wellershoff, "Syrena", tłum. Ryszard Turczyn, Dom Wydawniczy Bellona, 2006, s. 9. 
[2] Tamże, s. 17.
[3] Tamże, s. 7.
[4] Tamże, s. 79.
[5] Tamże, s. 72.
[6] Milan Kundera, "Nieznośna lekkość bytu", tłum Agnieszka Holland, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1992, s. 120.


Moja ocena: 5

Dieter Wellershoff  

27 marca 2011

Kamila Sławińska, "Nowy Jork: Przewodnik niepraktyczny"

 Szarlotka z Wielkiego Jabłka
Zaprzyjaźniony nauczyciel z Hiszpanii opowiadał nam, że kiedyś uczył dziewczynkę o imieniu Iloveny. Jej rodzice byli wielkimi miłośnikami Nowego Jorku i w dość oryginalnej formie postanowili to wyrazić. Ta historia skojarzyła mi się z filmem "Madeinusa", który zrobił na mnie duże wrażenie.

Jeszcze nigdy nie byłam w Ameryce. Nowy Jork fascynuje mnie umiarkowanie, są miejsca w Stanach Zjednoczonych, które intrygują mnie bardziej. Mimo wszystko postanowiłam wyruszyć w literacką podróż do Wielkiego Jabłka w towarzystwie autorki. Seria, w której wydano książkę, dobrze mi się kojarzy i spodziewałam się ciekawej lektury.

Podtytuł "Przewodnik niepraktyczny" przekornie streszcza charakter tej pozycji. Są to reportażowo-eseistyczne refleksje, przetykane cytatami z wierszy i piosenek, zwierzeniami, dygresjami, wspomnieniami. Znajdziemy też sporo ciekawostek o Mieście, które nigdy nie śpi. Wbrew zapowiedzi praktyczne wskazówki też się pojawiają. Na przykład adres najlepszego antykwariatu, Strand (skrzyżowanie Brodwayu i 12th Street).

Zdziwiło mnie to, że autorka po siedmiu latach pobytu w Nowym Jorku uznaje się za rodowitą mieszkankę the Naked City. Uważa się za "tubylca".[1] Przypuszczam, że asymilacja przybyszów jest łatwiejsza w Stanach Zjednoczonych niż w Europie, ale zaskoczyły mnie niektóre fragmenty. Na pewno Nowy Jork jest miejscem wyjątkowym, jednak niekiedy odnosiłam wrażenie, że autorka ma do niego stosunek bałwochwalczy: "New Yorker to narodowość"[2]. Utrzymuje, że Ameryka "nienawidzi naszego kosmopolityzmu, naszych liberalnych poglądów, naszych artystowskich gustów"[3]. Naszych czyli nowojorskich. 

Nie ukrywam, że to poczucie wyższości czasem mnie irytowało. Bo tam nawet kobiety są piękniejsze: "Nawet te nowojorskie niewiasty, które nie są pięknościami, promienieją tym dziwacznym miejskim niepokojem, jakiego nabywa się tylko tu-razem z kolekcją drobnych, ale jedynych w swoim rodzaju błahostek, jakie wykluć się mogły tylko tutaj."[4]

Szanuję radość autorki z powodu realizacji wielkiego marzenia, ale upajanie się tym czasem mnie drażniło. Mam też wątpliwości, czy Nowy Jork jest tak cudowny jak opisuje go Kamila Sławińska.

Czasami przeszkadzało mi też gadulstwo. W tego typu książkach reportażowych zdecydowanie wolę zasadę minimum słów, maksimum treści. Opis snu koleżanki zajmujący trzynaście linijek tekstu (s. 117-118) nadwątlił moje czytelnicze siły i osłabił entuzjazm. W tego typu literaturze bardziej odpowiada mi nieco dyskretniejsza obecność narratora. Styl czasem sprawiał wrażenie zblazowanego, chociażby uwaga o uwielbianym przeze mnie Dylanie Thomasie, którego Sławińska zresztą też ceni: Biedny, genialny sukinsyn.[5]

Podobały mi się zdjęcia, których jest w książce sporo. Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego na okładkę wybrano tak nijaką i ponurą fotografię, nawiasem mówiąc kłócącą się z opinią Sławińskiej o Nowym Jorku jako mieście bezpiecznym, z niewielkim odsetkiem przestępstw. Świetnym pomysłem okazał się natomiast słowniczek nowojorskich terminów umieszczony na końcu.

Książkę czyta się dość dobrze, choć chwilami miałam wrażenie, że muszę przedrzeć się przez gęstą zasłonę słów, by choć na chwilę ugryźć Wielkie Jabłko. Czasami było więcej KS niż NY.
_______________
[1] Kamila Sławińska, "Nowy Jork: Przewodnik niepraktyczny", WAB, 2008, s. 90.
[2] Tamże, s. 10. 
[3] Tamże, s. 8.
[4] Tamże, s. 292. 
[5] Tamże, s. 132.

Moja ocena: 4
 
P.S.
Moje zdjęcie z Helsinek, zrobione tuż przy dworcu kolejowym, poniekąd korespondujące z okładką książki Kamili Sławińskiej. :)

24 marca 2011

Żonkile w śniegu

Melduję, że wróciłam, a podróż zgodnie z przewidywaniami dostarczyła mi wspaniałych wrażeń. Dziękuję Wam za przemiłe życzenia, spełniły się z nawiązką! :)
W Helsinkach zaskoczył nas śnieg. Wiedziałam, że fińska zima trwa znacznie dłużej niż nasza, ale ilości białego puchu zdumiały mnie w obliczu naszej nieśmiałej wiosny.
W centrum tuż obok dworca jest lodowisko i śniegowa górka, z której dzieci zjeżdżają wśród radosnych pisków i okrzyków. W roli sanek występuje tylna część ciała. :)
Z muzeów najbardziej polecam Ateneum. Duże wrażenie zrobiła na mnie wystawa poświęcona naturalizmowi w literaturze, filmie i sztuce fińskiej, z licznymi odwołaniami do Zoli. Oglądane obrazy przywołały na myśl dzieła Gierymskiego i Chełmońskiego. Obok niektórych wisiały ekrany, na których prezentowano fragmenty filmów z lat dwudziestych ubiegłego wieku, bardzo zbliżone tematycznie.
Z przyjemnością obejrzałam też stałą ekspozycję. Największe wrażenie zrobił na mnie obraz Hugo Simberga "Ranny anioł".
Niestety, reprodukcja jest marnym substytutem wrażeń, jakich dostarcza oryginał.
Jestem zachwycona malarstwem skandynawskim! Żałuję, że wiem o nim jeszcze tak niewiele.
Licznych wrażeń estetycznych dostarczają też helsińskie ulice. Oto płot zasłaniający restaurowany budynek. :)

Oczywiście nie obyło się bez wizyty w największej księgarni, Akateeminen Kirjakauppa, gdzie dział literatury angielskojęzycznej jest bardzo dobrze zaopatrzony. Spędziłam tam dużo czasu, radośnie buszując wśród półek. :)
Finowie czytają dużo. Widziałam starsze panie objuczone siatkami pełnymi książek, sporo osób pogrążonych w lekturze spotykałam w autobusach i w metrze.
Oto jedna z publicznych bibliotek. Jest ich sporo, a korzysta się z nich bezpłatnie.
W partnerskiej szkole, w której odbywała się konferencja, zwiedzaliśmy także bibliotekę. Księgozbiór nie jest imponujący, ale zobaczcie, co ze wzruszeniem odkryłam na jednej z półek. Pozycja ósma od lewej. :)
Wszędobylskie Muminki wciąż królują w Helsinkach. 
Spore tłumy miłośników trolli kłębią się w Muminshopie, w którym, jak się domyślacie, byłam bliska histerii. :)
 
Mimo śnieżnej scenerii wiosna w Finlandii jest tuż o krok. :)

18 marca 2011

Muminland revisited :)

Jak wspominałam, jutro rano wyruszam do Finlandii. Jest to kolejne spotkanie  w ramach realizacji projektu Comenius, tym razem konferencja nauczycieli. Bardzo się cieszę z drugiej wyprawy do Helsinek.
Wracam wieczorem w środę, 23 marca. 
Z góry przepraszam za ciszę, która będzie panować na blogu do tego czasu, a również za opóźnienia w lekturze Waszych wpisów. Zapewniam, że zaległości zostaną nadrobione.
Mam też prośbę. Nieoceniona Sygryda Dumna zwróciła mi uwagę, że moja strona generuje okienka z reklamami. Bardzo mnie to zasmuciło, bo sama ich nie znoszę. Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby ktoś podpowiedział mi, co może być tego przyczyną? 
Z góry bardzo dziękuję za pomoc.
Do zobaczenia w przyszłym tygodniu! 

15 marca 2011

Ulla Ryum, "Nocny Ptak; O dniu wczorajszym"

Człowiek to kruchy dzwon
Po "Malowanym ptaku" przyszła pora na "Nocnego ptaka". Tym razem ornitologiczna metafora okazała się bardziej strawna, a książka dostarczyła mi zdecydowanie ciekawszych doznań estetycznych.

Nigdy wcześniej nie słyszałam o tej mikropowieści, ani o jej autorce, urodzonej w 1937 roku pisarce duńskiej, Ulli Ryum. Na książkę natknęłam się w bibliotece. Zaciekawiła mnie swoją melancholijną okładką.

"Nocny ptak" zrobił na mnie spore wrażenie. Przede wszystkim zapamiętam niezwykły, wyrafinowany styl. Dawno nie czytałam prozy tak bardzo przenikniętej poezją. Pięknych fragmentów jest wiele: "Wyszedłeś mi naprzeciw, jak cień wysokiej trawy na urwisku wychodzi naprzeciw wodzie i  drżący pozwala się unieść na ląd".[1]

Książka jest bardzo malarska i wysmakowana kolorystycznie. "Zerwała wyimaginowaną różę z pnącza, które dawno zdawało się ją oplatać, i wpięła kwiat we włosy. Róża spadła na podłogę, podniosła ją więc i włożyła do niczyjej szklanki, i w ten sposób kwiat stał się żółcią".[2] Dużą rolę  w "Nocnym ptaku" odgrywa symboliczna opozycja nocy i dnia, mroku i światła.

Twórczości Ulli Ryum raczej nie polecam miłośnikom literackiego fast foodu. Styl duńskiej pisarki wymaga skupienia, uwagi, powolnego przewracania kartek, aby słowa nie uleciały bezpowrotnie. Miłośnicy fabuły linearnej będą również rozczarowani. W książce dominuje kompozycja oniryczna, obrazy wirują w zdyszanym rytmie jak we śnie.

"Nocny ptak" to gorzkie studium samotności. Bohaterką jest około pięćdziesięcioletnia kobieta, która godzinami przesiaduje w restauracji. Nazywają ją "Nocnym ptakiem". Stygmat obcości nosi od dzieciństwa. Ludzie wyraźnie okazywali jej wrogość: "Kiedy była mała stawali się milczący i niepewni, gdy przychodziła, albo zamykali okno lub drzwi, gdy mijała ich domy."[3] Teraz wykonuje nagrobne figurki, które stanowią jej źródło utrzymania. Jakieś pismo kobiece nazwało ją nawet "wielką artystką".

Jesteśmy świadkami gorączkowej gonitwy jej myśli, uczuć, wspomnień. Nocny Ptak jest postacią tragiczną, pełną rozpaczy i lęku, a jednocześnie trochę dziwaczną i groteskową. Pisarka portretuje ją z tkliwością i szacunkiem dla inności. "Człowiek to kruchy dzwon, który pęknie pod silnymi uderzeniami, należy go ochraniać".[4]

Książka zawiera również cykl opowiadań pod tytułem "O dniu wczorajszym". Utwory wchodzące w skład zbioru bardzo ciekawie ze sobą współgrają. Tu styl autorki jest znacznie bardziej oszczędny. Narrator snuje baśniową opowieść o przenikaniu przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, którą skomponowano jak misterny utwór muzyczny. Koncept jest przedni, ale straciła na nim trochę naturalność i szczerość przekazu.

Podziwiam umiejętności polskiej tłumaczki. Przekład utworów Ulli Ryum z pewnością był czasochłonny i trudny. Na szczęście nawet w najbardziej zawiłych momentach Maria Krzysztofiak pozwala czytelnikowi rozkoszować się niezwykłym stylem duńskiej pisarki. Zastrzeżenia budzi tylko niefortunny fragment: "wyglądał dziwnie zmęczony".[5] 

Książka Ulli Ryum dowodzi, że warto nie ograniczać znajomości literatury skandynawskiej do kryminałów, które nawiasem mówiąc bardzo cenię. Seria Dzieł Pisarzy Skandynawskich obfituje w ciekawe, niesłusznie zapomniane literackie skarby. Warto je wskrzesić przynajmniej na kilka godzin.
_____________
[1] Ulla Ryum, "Nocny ptak; O dniu wczorajszym", tłum. Maria Krzysztofiak, Wydawnictwo Poznańskie, 1974, s. 19.
[2] Tamże, s. 77.
[3] Tamże, s. 52.
[4] Tamże, s. 8.
[5] Tamże, s. 128.
Moja ocena: 4+
Ulla Ryum

13 marca 2011

John Conrad, "Czas zapamiętany: "Ojciec jest tutaj"


Cień ojca, czyli o ukąszeniach

Stosując wampiryczną terminologię Marii Janion, czytając "Jądro ciemności" doznałam ukąszenia. Nie mogę przestać myśleć o tej książce, obudziła we mnie głód informacji na temat jej autora. Uprzedzam, że to jest zaraźliwe, w związku z tym kontynuując czytanie tej notki, podejmujecie ryzyko na własną odpowiedzialność.

Czas zapamiętany: "Ojciec jest tutaj"  to wspomnienia syna Josepha Conrada. Kiedy zmarł ojciec, John - zwany również Jackiem lub Jackilo - miał zaledwie osiemnaście lat. Z jednej strony istnieje obawa, że są to bardzo mgliste reminiscencje, w których autor posiłkuje się też wyobraźnią. Jednocześnie kusi możliwość podejrzenia pisarza w domowych pieleszach. W dodatku świeżość spojrzenia i bezpośredniość dziecka czasem ma przewagę nad skrupulatnością naukowca. Czy nobliwy biograf odważyłby się opisać reakcję autora "Nostromo" na ukąszenie osy w pośladek?

Wspomnienia Johna sprawiają wrażenie szczerych. Widzimy w nich Conrada jako człowieka pełnego zalet i wad, cech wzniosłych i śmiesznostek. Nie jest to na pewno hagiograficzna, lukrowana legenda o bohaterze, choć chwilami wyczuwamy starania autora, by wizerunek pisarza robił pozytywne wrażenie. 

Oto wysepki conradowskiego archipelagu oczami małego Jackilo.

JC
Tak nazywał Conrada syn. Sądziłam, że używanie inicjałów w roli imienia to współczesna maniera, tymczasem okazuje się, że ma starsze korzenie.
Joseph Conrad był osobą o silnej, dominującej osobowości. U obcych budził respekt, a wręcz lęk: "Ci, którzy spotykali go po raz pierwszy, niekiedy zachowywali się nieco nerwowo"[1]. Wydawał się władczy i stanowczy, nie znosił sprzeciwu. "Nie spierano się z nim. Po prostu robiono to, czego oczekiwał". [2]
Nienawidził fałszu. Był osobą szczerą do bólu. Na przykład nie przyjął prezentu od przyjaciela, kapitana Hope, gdyż stwierdził, że marynistyczne rysunki na wazach zostały wykonane z błędami. Tak wyjaśnił swoją decyzję: "Udawanie, że tego nie dostrzegam byłoby hipokryzją".[3].
Uważnie słuchał ludzi. Miał fotograficzną pamięć - potrafił bezbłędnie odtworzyć układ figur na szachownicy po dziesięciu dniach.
Cierpiał z powodu podagry. Bał się dentysty - gdy zbliżył się do gabinetu oświadczył towarzyszącemu mu synowi, że ból zęba właśnie ustąpił.
Był przesadnie szarmancki wobec kobiet, co budziło zazdrość żony.
Czasem zachowywał się jak furiat i choleryk. Gdy kiedyś tupnął nogą, zapadła się podłoga.
Przywiązywał wielką wagę do schludnego i eleganckiego ubioru. Wyrzucił za drzwi dziennikarza, który bez pytania zdjął  przy nim marynarkę. Niechlujny strój był dla niego dowodem niechlujności umysłu.
Był krystalicznie uczciwy. Gdy Johnowi wydano za dużo reszty  w sklepie, zmusił go do natychmiastowego zwrotu pieniędzy.
Pozornie twardo stąpający po ziemi realista, tak naprawdę roztargniony marzyciel. W czasie pobytu w Zakopanem syn upadł i zranił się w nogę. Joseph udał się z nim do apteki, gdzie pogrążył się w długiej, ciekawej rozmowie z farmaceutą. Dopiero gdy ruszył w stronę wyjścia, John z broczącym krwią kolanem nieśmiało przypomniał mu o swoim istnieniu.

Jessie, Joseph i John
Jessie
Żona pisarza. Prowadziła dom. Dobrze gotowała. Conrad namawiał ją nawet do wydania książki kucharskiej. 
Całymi dniami przepisywała teksty męża na maszynie. To Jessie korygowała jego błędy. Z trzech czy czterech wersji każdego ustępu wybierała tę właściwą. 
Conradowi trudno było przełknąć krytykę żony. Zdarzało się, że "w furii biegł przez dom, wpadał do pokoiku z kartką papieru w dłoni i krzyczał: Dlaczego królewska angielszczyzna stała się niezrozumiała?! albo Czyż moje pismo naprawdę jest aż tak nieczytelne?![4] Potem przepraszał za swoje wybuchy i wszystko wracało do normy.
Od czasu do czasu mąż kupował jej róże i goździki.
Miała uszkodzoną rzepkę kolanową. Nieznośny ból, który towarzyszył jej na co dzień, wymagał hartu ducha.
Była wrażliwa, reagowała płaczem na szorstkie uwagi męża. Urażona przestawała się odzywać.
Charakterystyczny obrazek. W trakcie podróży do Polski to ona biega po pociągu, szukając przedziału dla całej rodziny. Pozostali stoją na peronie.
Zdaniem syna najlepiej wypoczywała szyjąc i szydełkując.
John ze starszym bratem, Alfredem Borysem
Brat
Już na zdjęciu widać, że łączyło ich niewiele.
Zdawkowo obecny w książce, ale ani razu nie pada jego imię.
O dziewięć lat starszy, zajęty swoimi sprawami, dużo czasu spędzał poza domem i przysparzał matce wielu zmartwień. Autor stwierdza lakonicznie: "nigdy nie staliśmy się bliskimi przyjaciółmi, muszę to wyznać, nie bardzo się sobą interesowaliśmy."[5]

John
To on snuje opowieść o ojcu. Jest bystrym, wrażliwym chłopcem. Ojciec poświęca mu sporo czasu. Stara się wpoić synowi zasadę: "musisz uzasadnić swoje istnienie na ziemi, bądź uczciwy wobec siebie i innych, pewny siebie, lecz nie zarozumiały i próżny".[6]
Wychowując potomka, Joseph wiele uwagi poświęca właściwemu zachowaniu przy stole. Małego Jacka nawet w upał obowiązuje schludny wygląd.
John często czuł się samotny, przebywając wyłącznie wśród dorosłych. Tremowały go spotkania z rówieśnikami.
W wielu zabawach uczestniczył JC. Rzucanie kasztanami do puszki, wspólne wiązanie węzłów zostały chłopcu w pamięci na zawsze. Kiedy John co roku otrzymywał pod choinkę dwanaście oprawionych egzemplarzy czasopisma dla chłopców nosiły one ślady czytania przez ojca (popiół z papierosa między stronami). JC chętnie bawił się z synem, ale na widok ogrodnika udawał, że spaceruje. Ugryziony w tylną część ciała przez osę najpierw wygłasza morał: "nie powinno się brać na siebie odpowiedzialności za postępki innych, nawet gdy ci inni są niewielkiego wzrostu"[7]. Potem widząc rozbawienie synka, wybucha śmiechem.

Nellie Lyons
Służąca, przez wiele lat związana z rodziną Conradów. Roztrzepana, z głową w chmurach - wysłana po coś do spiżarni potrafiła wrócić z zupełnie innym produktem. Antytalent kulinarny. Jednocześnie serdeczna, opiekuńcza i lojalna. Wzruszające jest jej przywiązanie do rodziny JC. Być może jol wycieczkowy "Nellie", którego obraz rozpoczyna "Jądro ciemności" został nazwany właśnie na jej cześć?

Przyjaciele ojca
To galeria ówczesnych literackich luminarzy. Pojawiał się wśród nich również John Galsworthy.  Wprawdzie był ojcem chrzestnym Jackilo, ale wraz z żoną, Adą, darzyli go intensywną niechęcią do końca życia.
Jessie była zazdrosna o przyjaciół Josepha, czuła się odrzucona, bo z nią nie rozmawiali. Otrzymywane od nich kwiaty i upominki nie łagodziły napiętej sytuacji.
Nawet będąc dzieckiem John był w stanie u niektórych przyjaciół rodziny dostrzec zawiść o sukcesy ojca.

Język
JC nauczył się angielskiego pracując na statkach i czytając gazety. Nie uczęszczał na żadne kursy lingwistyczne. Nie ukończył też studiów, co mu zgryźliwie wypominano.
Jego angielszczyzna pozostawiała dużo do życzenia. John przytacza anegdotę o tym, że wskutek użycia niewłaściwego słowa ojciec otrzymał  linę o średnicy kilkunastu centymetrów zamiast zwykłego sznurka.
Wymowa autora "Lorda Jima" była fatalna. Mówił z silnym obcym akcentem. Ku oburzeniu syna niektórzy przyjaciele twierdzili, że trudno go było w ogóle zrozumieć. Miał kłopoty z angielską głoską th, ktorą wymawiał jako d. Niektóre słowa wymawiał nieprawidłowo na przykład sword w jego ustach brzmiał jak "suword" z wyraźnym akcentem na w.
Gramatyka też nie była jego silną stroną. John określa te trudności eufemistycznie: "język nie zawsze odpowiadał wymogom angielskiej składni". [8]
Chyba dużo pracy miała Jessie adiustując jego dzieła.
Najciekawsze jest to, że JC potrafił ze swojej słabości uczynić siłę. Otóż twierdził, że poznał obydwa oblicza języka, jego szorstką i gładką stronę i jako cudzoziemiec mógł lepiej widzieć język, niż ci, którzy posługiwali się nim od dzieciństwa.
Znamienna jest jego impertynencka odpowiedź na list wychowawcy syna, w którym pedagog wyrażał wątpliwość, czy JC jest naprawdę językowym samoukiem: "Dziwię się, że pan, podobnie jak wielu anglików, popełnia błąd pisząc different to zamiast different from."[9]

Polska
Na pewno jest obecna, ale raczej w sferze duchowej.
Ani żona, ani synowie nie nauczyli się języka polskiego.
Conrad postanowił zabrać całą rodzinę na wycieczkę do dawnej ojczyzny, która miała trwać wiele miesięcy, ale plany pokrzyżował wybuch pierwszej wojny światowej i Conradowie w popłochu wrócili do Anglii. 

Rosja
Z relacji Johna wynika, że Conrad pałał płomienną nienawiścią do Rosji. Jej źródłem były życiowe doświadczenia (zsyłka, choroba i śmierć rodziców).
Na słowa reportera: Sir z pewnością jest pan Rosjaninem... dystyngowany Joseph zareagował atakiem wściekłości. Brutalnie wyrzucił przerażonego dziennikarza z domu.
Kiedy jeden z przyjaciół zaprosił na wspólny lunch z Conradem również Rosjanina, na widok gościa JC ostentacyjnie wyszedł, a potem długo unikał znajomego, który śmiał popełnić tak poważny nietakt.
Wobec powyższego zdumiewa mnie drugie imię pierworodnego syna Jessie i Josepha, Borys, którym w dodatku zwracano się do niego na co dzień.

Twórczość
Joseph nie zachęcał Johna, by został pisarzem. Twórczość była jego prywatną sprawą. Nie sugerował rodzinie czytania swoich książek, nie dyskutował o nich z synem.
Zwracał natomiast baczną uwagę na to, by chłopiec wymawiał wszystkie wyrazy poprawnie. "Tłumaczył, że do słów należy odnosić się z szacunkiem, jak do przyjaciół. W przeciwnym razie, gdy nadużyje się ich zaufania, mogą przeobrazić się we wrogów." [10]

Obcy (nie tylko w Nostromo)
Mimo wielu lat spędzonych w Anglii Joseph pozostał obcym. John wspomina: "Wśród miejscowej społeczności uchodziliśmy za cudzoziemców"[11]. Zanim  Conrad stał się sławny, wśród jego znajomych dominowali ludzie prości oraz oficerowie marynarki. Brytyjska elita intelektualna przyjęła go w swe szeregi, gdy stał się popularny.
JC wyróżniał się oryginalnymi manierami. Kobietom kłaniał się w pas i chciał całować ich dłonie, co wywoływało dziwne reakcje od miłego uśmiechu po cofnięcie dłoni jak po użądleniu przez pszczołę. Jedna młoda osóbka nawet obróciła się na pięcie i uciekła.
Nie zawsze bywało zabawnie. Kiedy pisarz chciał ucałować dłoń żony pastora, oburzony duchowny odepchnął go, mówiąc: "W tym kraju nie robi się takich rzeczy!"[12] Efektowna riposta JC nie zmienia faktu, że został potraktowany jak parias.

Zwierzęta
Conrad nie znosił widoku uwięzionych zwierząt. Kiedy John gromadził w słojach schwytane ryby, żuki, żaby i traszki, ojciec początkowo pomagał przy opiece. Jednak około czwartego dnia prosił syna o wypuszczenie małych więźniów. 
Nie aprobował sztuczek z lwami, tygrysami i niedźwiedziami w cyrku. Uważał, że ubliżają godności zwierząt.
JC nie przepadał za psami i kotami. Bez specjalnej tresury domowy pupil wiedział, że nie ma wstępu do jego pracowni i sypialni. Mimo to pozwalał rodzinie na liczne stadko czworonożnych ulubieńców, które w całości włóczyło się za małym Johnem, co pisarz obserwował z rozbawieniem.

Książki
Conrad chętnie czytał synowi. Wybór literatury jest zaskakujący i zdradza duże poczucie humoru JC, które zdumiewa w kontekście jego poważnych powieści. Do ulubionych wspólnych lektur zaliczały się nonsensowne rymowanki Edwarda Leara, Nonsense Songs and Stories. Lubił też twórczość Lewisa Carrolla, zwłaszcza wiersze, na przykład utwór "Mors i cieśla". 
Pytany o to, czy kolekcjonuje edycje bibliofilskie oświadczał że "kupuje książki, aby je czytać, a nie przyglądać się ich grzbietom na półce, które z biegiem lat pokrywa coraz grubsza warstwa kurzu".[13]
W domu nie było miejsca na te pozycje, których nie aprobował i nazywał "bredniami"
Literaturę pochłaniał szybko, lecz sumiennie, był bystrym i uważnym czytelnikiem
Poza tym bywał... domowym złodziejem książek! Za każdym razem, gdy zauważył, że ktoś z domowników coś czyta, w chwili nieuwagi porywał książkę i zabierał do swojego gabinetu. Wszystkich dziwiło tajemnicze znikanie lektur i dopiero po pewnym czasie zorientowali się, jaka była przyczyna.W kilka dni później książka jak gdyby nigdy nic wracała na swoje miejsce. Jackilo z bratem zaczęli używać tak zwanych "książek-przynęt", aby przyciągnąć uwagę JC.  od niechcenia kładziono jakąś nieatrakcyjną publikację w widocznym miejscu. Tom znikał, a po po godzinie wracał na miejsce, zaś brat lub John otrzymywali reprymendę za zostawianie książek byle gdzie.

Wspomnienia Johna Conrada pozostawiają uczucie niedosytu. Pretensje o to możemy mieć jednak tylko do losu. Szkoda, że synowi nie było dane dłużej przebywać z Josephem. Może to staruszki-Parki z "Jądra ciemności" za szybko przecięły nić?

Mimo że autor odżegnuje się od ambicji literackich, książka napisana jest zgrabnie i ze swadą. Irytują natomiast powtórzenia, chociażby historia o nauczycielu przekonującym Johna, że ojciec uczył się łaciny, informacja o tym, że pisarz przywiązywał wagę do stroju, również wzmianka, że twórczość traktował jako sprawę osobistą. Bardzo rozczarował mnie brak zdjęć. Poza fotografią na okładce w "Czasie zapamiętanym" nie ma żadnych ilustracji.Stanowiłyby ciekawe uzupełnienie ciepłych i pogodnych wspomnień Johna Conrada.
_____________
[1] John Conrad, Czas zapamiętany: "Ojciec jest tutaj", tłum. Tomasz Lem, Wydawnictwo Literackie, 1997, s. 21.
[2] Tamże, s. 88.
[3] Tamże, s. 29. 
[4] Tamże, s. 22.
[5] Tamże, s. 94. 
[6] Tamże, s. 7.
[7] Tamże, s. 37.
[8] Tamże, s. 135.
[9] Tamże, s. 166.
[10] Tamże, s. 96.
[11] Tamże, s. 58.
[12] Tamże, s. 102.
[13] Tamże, s. 95.

Moja ocena: 4
JC

12 marca 2011

Annika Idström, "Listy do Trynidadu"

Miłość jest przezroczysta
W przyszłą sobotę wyruszam do Finlandii, pomyślałam więc, że warto zapoznać się z kolejną książką z Suomi. Wybór padł na "Listy do Trynidadu" Anniki Idström. Moja wiedza na temat ojczyzny Muminków nie pogłębiła się zbytnio, bo akcja powieści toczy się głównie w Izraelu, ale lektura była dość udana.

Kiedy powiem Wam, kto jest bohaterem tej książki, przypuszczalnie wzruszycie ramionami. Czy przeciętny pracownik helsińskiego urzędu skarbowego, Seppo Sirén,  zasługuje na uwiecznienie w powieści? Właśnie skończył czterdzieści lat. Ma żonę i upośledzoną, piętnastoletnią córkę. Wspólnie wyruszają na grupową wycieczkę-pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Nie nastawiajcie się jednak na krajoznawcze ciekawostki. Bohaterowie wędrują też w głąb siebie i swojej przeszłości. To co tam znajdą, doprowadzi do tragicznych wydarzeń.

Wbrew ascetycznej, surowej okładce powieść pulsuje erotyzmem. W życiu bohaterów seks odgrywa ogromną rolę. Jest mroczną siłą, która wywołuje irracjonalne zachowania. Jednocześnie stanowi jedną z niewielu form komunikacji międzyludzkiej. 

Annika Idström bezkompromisowo rozprawia się ze współczesnością. Jej zdaniem nasze relacje podszyte są fałszem, tak naprawdę nie wiadomo, kto jest katem, a kto ofiarą. 

Bohaterowie pogrążeni są w uczuciowej atrofii. Tragiczne wydarzenia, które opisane zostały w powieści, Seppo określa jako "drobne kłopoty", a winę zrzuca na Elisabet: "W większości spowodowała je moja żona, ale nie żywię do niej urazy"[1]. Dla Siréna, dowodem jego delikatności jest fakt, że nie mowi żonie o swoich zdradach. 

W  "Listach do Trynidadu" zagubieni, samotni ludzie rozpaczliwie bronią się przed tkliwością, przed wszelkimi emocjami. Tylko egzystencja wyprana z uczuć jest bezpieczna. Na tym przekonaniu Seppo buduje swoją filozofię. Sądzi, że życie i tak jest pełne dramatu, więc kiedy odrzuci się emocjonalne uniesienia, to stanie się ono znośne i będzie miało jakąś wartość. Tylko świat uczuciowo aseptyczny daje poczucie bezpieczeństwa. Nie prowadzi się w nim szczerych rozmów, jedynie pisze listy i maile, a od czasu do czasu uprawia seks, wykorzystując go również w celach manipulacyjnych.

Gorzkim smutkiem napawa to, że diagnozę rzeczywistości głosi Ursula, upośledzona piętnastolatka. Jej zdaniem miłość "otacza nas cały czas, a nie umiemy jej odnaleźć. Miłość jest przezroczysta i dlatego jej nie widać. Zgubiliśmy mapy, nikt nie potrafi wskazać drogi. Gdzieś znajduje się kompas, ale ma złamaną wskazówkę."[3] "Listy do Trynidadu" to smutna, niepokojąca książka, która pod maską  rozbuchanego erotyzmu kryje cierpkie przemyślenia o współczesności. O tym, że zatraciliśmy umiejętność widzenia sercem, a najważniejsza jest pogoń za mrzonkami.

Nie przypadkiem trasa wycieczki wiedzie przez Ziemię Świętą. Wydaje mi się, że Idström w sposób ironiczny kontrastuje uświęcone, proste wartości z pogmatwaną, współczesną obyczajowością. Szyderczym absurdem jest fakt, że prowadzący perwersyjne gierki są uczestnikami pielgrzymki, a Elisabet  kojąca uczestników religijnymi śpiewami, była kochanką pastora.

Powieść rozpoczyna się w formie realistycznej opowieści, by niepostrzeżenie przeobrazić się w historię pełną realizmu magicznego i sennych wizji. Pod koniec znowu wracamy do rzeczowego stylu. Odebrałam to jako kompozycyjne pęknięcie. Według mnie autorka zdecydowanie pewniej stąpa po gruncie realistycznym. Nawet historie banalne, jak na przykład znajomość Seppo z Soile, potrafi opowiadać w sposób przejmujący.

Mam zastrzeżenia do realizmu psychologicznego. Wiem, że Skandynawia kojarzy się z bezpruderyjnością, ale mimo to sytuacja, w której małżeństwo z dzieckiem wyjeżdża na pielgrzymkę i pewnego dnia żona prosi męża, by przez kilka dni mieszkał w oddzielnym pokoju z córką, bowiem do niej przyjeżdża kochanek (pomocnik kucharza z Maroka), na co wzmiankowany mąż godzi się uprzejmie, wydaje mi się przerysowana i nieprawdopodobna.

Zdecydowanie odpowiada mi natomiast styl Anniki Idström, pozbawiony ozdobników, lecz działający silnie na zmysły czytelnika. Lubię, kiedy pozornie proste, nijakie słowa aż drżą od skrywanych emocji.
_________________
[1] Annika Idström, "Listy do Trynidadu", tłum. Bożena Kojro, Wydawnictwo Punkt, 2002, s. 6.
[2] Tamże, s. 94. 
[3] Tamże, s. 135-136.

Moja ocena: 4

11 marca 2011

Internetowa Plaża Muszli - odcinek dwunasty

Teodor Axentowicz, Czytająca, ok. 1899 r.

Bardzo podoba mi się filmik promujący Library Week w Irlandii. Podziwiam  benedyktyńską pracowitość realizatorów! :)
*
W związku z obchodami domniemanego Dnia Mężczyzn okolicznościowa niespodzianka. 
Jeśli pragniecie przekonać się,  jak bardzo przypominacie Colina Firtha, macie możliwość skorzystania z Firthometra. :) To interaktywny quiz, który pozwoli Wam określić stopień podobieństwa.
Niech Was nie zmyli to, że test firmuje BBC. Uprzedzam, że niektóre żarty są dość... rubaszne.
 *
Skoro mowa o Firthometrze donoszę, że odkryłam też trylogiometr. :) Służy do oceny poszczególnych części różnych trylogii filmowych. Na pewno da się też zastosować do literatury.
*
Dzięki uprzejmości Ani mogę zaprosić Was na kolejną ekspozycję ciekawych półek na książki. Słowo regał brzmi w tym kontekście dość prozaicznie.
*
Poruszając temat wystroju wnętrz warto zasygnalizować, że każdy szanujący się czytelnik winien posiadać tak urządzoną toaletę - tyle, że czasopisma zastąpiłabym książkami. :)
*
Miłośników twórczości Charlotte Brontë ucieszy informacja o jej dzienniku. Po prawej stronie u góry znajduje się Audio guide. Polecam kliknięcie, komentarz jest ciekawy. Wzruszyło mnie przeglądanie rękopisu. Jestem miłośniczką twórczości sióstr Brontë. Dużo przestrzeni między literkami, zgrabnymi i malutkimi, tak jakby swoim istnieniem nie chciały nikomu sprawiać kłopotu.
*
Jeśli chcecie być świadkami czytelniczego detoksu, zajrzyjcie na ten blog.
Autorka obiecała sobie, że do Wielkanocy czytać będzie wyłącznie Biblię, rezygnuje zupełnie z innych lektur. Dzień po dniu relacjonuje swoje wrażenia.
Zastanawiam się, czy podołałabym takiemu wyzwaniu. Mam poważne wątpliwości.
*
Osobom znużonym aktualną prasą kobiecą polecam magazyn dla płci pięknej z roku 1830. Niektóre projekty sukien są urocze.

8 marca 2011

Figa i kawior, czyli potpourri

Jeśli wierzyć recepturze moich perfum (Womanity Thierry Mugler), na kobiecość składają się następujące nuty zapachowe:
- głowy: cytrusy, nuty zielone,
- serca: figa, kawior,
- bazowa: kremowe drewno figowca.
Womanity to odzwierciedlenie każdej kobiety. Jest delikatny i porywczy, zniewalający i niezdecydowany, umiarkowany i przesadny.
Woń jest jednocześnie słodka i słona, co wydaje się kontrastem nie do pogodzenia. A jednak. Od kilku miesięcy codziennie przeglądam się w tym zapachu. Jest nam ze sobą dobrze.

Uroczysty nastrój dzisiejszego święta, za którym zresztą nie przepadam, bo wyczuwam w nim sztuczny przymus, zakłóciły statystyki, z których jednoznacznie wynika, że kobiety nie są wystarczająco reprezentowane w świecie literackim.

Ciekawa jestem, jak sytuacja przedstawia się w Polsce. Szczerze mówiąc nigdy nie słyszałam o tym, żeby na przykład któreś wydawnictwo odmówiło publikacji książki dlatego, że została napisana przez kobietę. Wręcz przeciwnie, odnoszę wrażenie, że księgarnie zalewają produkcje pań.

Wróćmy do zestawień. Być może kobiety po prostu piszą mniej książek? Może jednym z powodów jest to, że sztuka nie znosi kompromisów, a życie rodzinne, pranie, sprzątanie, gotowanie wymaga  ich od pań z całą stanowczością? 

Ta nieobecność jest często pozorna. Czytam w tej chwili wspomnienia syna Josepha Conrada, Johna. Ich cichą bohaterką jest Jessie, żona autora "Jądra ciemności", która walcząc z cierpieniem fizycznym, prowadząc dom, wychowując dzieci, jednocześnie całymi godzinami z pasją przepisywała na maszynie rękopisy męża, dokonując korekty językowej. Szkoda, że mało kto pamieta o jej milczącej obecności.
Na koniec mam dobrą wiadomość. Właśnie zaczyna się projekt Women Doing Literary Things. To blog, na którym co tydzień rożne panie opowiadać będą o swoim zaangażowaniu w świat literatury. Kobiety, na traktory utkane ze słów! 

I akcent historyczny. Dla uczczenia setnej rocznicy Międzynarodowego Dnia Kobiet, Google Books przypominają sylwetki pięciu mniej znanych pań, dla których literatura też była wszystkim.

Laurka nie może obejść się bez obrazka. Jestem świadoma, że poniższe dzieło jest zdecydowanie niepoprawne politycznie, ale ja je uwielbiam. Podobnie zresztą jak cudowny wiersz Keatsa, który go zainspirował.
John Waterhouse, La Belle Dame Sans Merci

6 marca 2011

Jerzy Kosiński, "Malowany ptak"

  Oddzielili cie, syneczku, od snów, co jak motyl drżą,
haftowali ci, syneczku, smutne oczy rudą krwią,
malowali krajobrazy w żółte ściegi pożóg,
wyszywali wisielcami drzew płynące morze.
Wyuczyli cię, syneczku, ziemi twej na pamięć,
gdyś jej ścieżki powycinał żelaznymi łzami.
Odchowali cię w ciemności, odkarmili bochnem trwóg,
przemierzyłeś po omacku najwstydliwsze z ludzkich dróg.
K. K. Baczyński, Elegia o ... [chłopcu polskim]

"Malowany ptak" Jerzego Kosińskiego to druga książka, którą przeczytałam w ramach Klubu Czytelniczego Ani. Jeszcze raz zachęcam Was do udziału w comiesięcznych rozmowach o literaturze.

Nie będę zanudzać dublowaniem swoich wypowiedzi,  tym bardziej, że akurat o tej książce chciałabym zapomnieć jak najszybciej, więc zainteresowanych dyskusją o powieści i moją opinią na jej temat odsyłam do klubowego wątku w Czytankach Anki

Przed lekturą wiedziałam, że w książce są straszne, okrutne sceny, byłam na to przygotowana, ale w moim przypadku poziom brutalności znacznie przekroczył stan krytyczny. 

Nawet zakładając, że Kosiński miał wzniosłe intencje pisząc "Malowanego ptaka", co nie jest dla mnie takie oczywiste, uważam, że zastosowane przez niego drastyczne metody są nie do przyjęcia.

Ciekawa jestem, jak oceniacie sytuację, gdy pisarz epatuje wywołującą mdłości makabrą i perwersją, tworząc utwór o szlachetnym, humanistycznym przesłaniu, na przykład książkę antywojenną lub wymierzoną w prześladowania etniczne? Zaznaczam, że chodzi mi o beletrystykę, a nie o literaturę faktu.

Gdybym miała wskazać dzieło malarskie, które najbardziej kojarzy mi się z "Malowanym ptakiem" i jak w soczewce skupia szaleństwo i grozę tej książki, na pewno wybrałabym obraz Beksińskiego z 1976 roku.

Skoro mowa o tematach plastycznych, zauważyłam, że powieść Kosińskiego ma spore szczęście do sugestywnych i udanych okładek.

Rzadko odradzam jakąś książkę, nawet jeśli moim zdaniem jest nieudana. W przypadku "Malowanego ptaka" robię wyjątek.

Moja ocena: 2

 
Jerzy Kosiński

5 marca 2011

Alan Bradley, "A Red Herring Without Mustard" ("Ucho od śledzia w śmietanie"), cykl "Flawia de Luce", tom trzeci


 Czerwony śledź w czerwonym pokoju

Pisanie o tej książce będzie jak stąpanie po kruchym lodzie. Zdaję sobie sprawę, że jeśli zdradzę zbyt wiele z fabuły powieści, fani cyklu Bradleya przypuszczalnie potraktują mnie zatrutymi ciasteczkami, czego chciałabym uniknąć. Obiecuję więc ostrożność w tej materii.

Książkę zakupiłam krótko po jej premierze, co dowodzi mojego irracjonalnego uzależnienia od literatury. Cena przypuszczalnie dwukrotnie przekracza koszt edycji polskiej, na którą jednak musiałabym czekać przynajmniej kilka miesięcy. Plusem jest natomiast bardzo porządne wydanie w twardej oprawie. Wersja paperback pojawi się zapewne wówczas, gdy zagorzali flawiomaniacy - vide niżej podpisana - nasycą swój apetyt, nabywając wariant droższy.

Zacznę od ogólnych wrażeń.  Atmosfera jest bardziej mroczna, ten tom cyklu nie kipi już sardonicznym humorem. Książka wydała mi się  poważniejsza w nastroju. Oczywiście zdarzają się humorystyczne fragmenty, ale nie ma ich aż tak wiele jak poprzednio. Akcent pada na życie wewnętrzne Flawii, którą odebrałam jako jeszcze bardziej samotną i wyobcowaną. Otacza ją wprawdzie rodzina, składająca się z ojca i dwu starszych sióstr, ale w domu wieje emocjonalnym chłodem. Słowo "super" uznawane jest zw Buckshaw za nieodpowiednie dla panienek. Pamiętajmy o tym, że rodzina de Luce to powściągliwi Brytyjczycy z krwi i kości. W dodatku z krwi błękitnej. "Manners and appearances and the stiff upper lip were all of them more important, even, than life itself".[1]

Pan de Luce nie może pogodzić się ze śmiercią żony, a jego depresję pogłębiają kłopoty finansowe. Nadal ucieka w bezpieczny świat znaczków pocztowych. Siostry są wciąż antypatyczne i prześladują Flawię z lodowatą perfidią i okrucieństwem. Ona oczywiście nie pozostaje im dłużna. Te psoty, a zwłaszcza podłe manipulacje emocjonalne Dafne i Ofelii, na mnie robiły ponure wrażenie i kojarzyły mi się z czerwonym pokojem w "Dziwnych losach Jane Eyre".

Chwaliłam tom poprzedni, pisząc, że jest to pozycja dla całej rodziny. Tym razem takiej jasności nie posiadam. Adresat tej powieści ma trochę zatarte kontury. Dla dzieci "A Red Herring Without Mustard" przypuszczalnie okaże się się lekturą nużącą. Dorosłym może przeszkadzać lekki infantylizm książki Bradleya, jego igranie z logiką i prawdopodobieństwem. Nawet jeśli założymy, że pisarz puszcza do nas oko i  że powieść należy odczytywać z leciutkim jego przymrużeniem.

Co wydaje mi się niezbyt realne? Chociażby indolencja policji, która znowu tylko biernie towarzyszy genialnej Flawii w rozwiązywaniu zagadki, uzupełniając luki. Inspektor Hewitt rewanżuje się... zapraszając dziewczynkę w imieniu żony na herbatkę. Wciąż zastanawia mnie też wiek panny de Luce. Przy całej sympatii dla jedenastolatek śmiem wątpić, czy sposób rozumowania, dość mroczna wiedza o ludzkiej naturze, odporność psychiczna godna patologa możliwe są u osoby tak młodej. Niezbyt prawdopodobne wydaje mi się również, że dzieci w zbliżonym do Flawii wieku noszą ze sobą na co dzień zapałki, a w powieści obserwacje takie czynimy dwukrotnie (Porcelain i Colin). 

Bardziej dociekliwych czytelników zaintryguje ponadto fakt, że w życiu niewielkiej społeczności, w sennej  angielskiej wiosce, miało miejsce tyle makabrycznych wydarzeń. Wątpliwości budzi też kilkudniowe ukrywanie się Porcelain w Buckshaw. To, że autystyczny pan de Luce nie zwrócił uwagi na jej obecność, wydaje się zrozumiałe, ale sądzę, że wścibskie siostry wytropiłyby ją na pewno. Zastanawiam się też nad tym, czy armia brytyjska faktycznie zatrudniała Cygankę, by za sprawą wróżb przewidywać kolejne posunięcia Hitlera?

Rozczarowało mnie zakończenie "A Red Herring Without Mustard". Znowu rozwiązaniem fabuły jest tani chwyt deus ex machina. Uważam to za pęknięcie w strukturze powieści. Tak rezolutna i samodzielna bohaterka moim zdaniem powinna była sama wyjść z opresji.

Czytelników, którzy zechcą poznać książkę w oryginale, uprzedzam, że wbrew pozorom pod względem językowym jest to trudna lektura. Bogactwo słownictwa i archaizmy wymagają ciągłej asysty dobrego słownika. To jeden z powodów, dla których bardzo podziwiam polskiego tłumacza poprzednich tomów. Flawia wprost uwielbia niedzisiejsze wyrazy. Zachwyca się na przykład słowem umbrage (obraza), zapamiętanym z lektury "Davida Copperfielda".[2]

Z góry uprzedzam, że planowany polski tytuł  "Ucho od śledzia w śmietanie" nie ma kompletnie związku z powieścią! Podobnie jak w przypadku poprzedniej części chwytliwe brzmienie zwyciężyło nad sensem. Czerwony śledź ma liczne konotacje, angielskie oraz polskie, których w naszej wersji językowej nie wykorzystano zupełnie. W oryginale tytuł związany jest z mottem, a odautorskie wyjaśnienia znajdziemy na stronach 163-164. Polski idiom "ucho od śledzia" oznacza kiepski rezultat wbrew oczekiwaniom, coś niepotrzebnego. Mam przeczucie, że naszego tłumacza poproszono o przekład tytułu, zanim miał okazję zapoznać się z treścią książki i efekt jest nieciekawy.

Odnoszę wrażenie, że autor tym tomem cyklu odcina kupony popularności, tak jakby wprawił w ruch machinę, która już napędza się sama, bez większego wysiłku. Obserwuję, że na blogach angielskojęzycznych "A Red Herring Without Mustard" oceniany jest raczej bezkrytycznie, więc cel poniekąd został osiągnięty.

Jak zwykle Flawia jest niesforna i urocza, ale to jednak trochę za mało. Intryga kryminalna mnie nie przekonuje, a w portretach bohaterów trudno dopatrzeć się nowych rysów. Złożyliśmy wizytę u starych, dobrych znajomych. Nasz pobyt przeciągnął się nieco - część "A Red Herring Without Mustard" sprawia wrażenie napisanej trochę na siłę, by zrealizować narzuconą liczbę stron.  

Wielki plus powieści to próba przełamywania narodowościowych stereotypów podjęta przez Alana Bradleya. Miłe były też odwołania do literatury angielskiej (Szekspir, Blake, Dickens) i powojennych brytyjskich realiów.

Na końcu książki znajdują się podziękowania autora, które liczą cztery strony z kawałkiem! Ostatnią osobą, której Bradley wyraża wdzięczność, jest jego żona, Shirley. Pisarz dziękuje jej między innymi za... usuwanie okruszków z klawiatury komputera. Cóż, taki  los partnerek życiowych wybitnych postaci...

Mimo mojego rozczarowania "A Red Herring Without Mustard" donoszę, że czwartą część cyklu (oczywiście mamy już tytuł polski, choć książka prawdopodobnie jeszcze nie istnieje), "I Am Half-Sick of Shadows", przeczytam na pewno. Planowana data premiery: 31 stycznia 2012.
______
[1] Alan Bradley, "A Red Herring Without Mustard", Delacorte Press, 2011, s. 149.
[2] Tamże,  s. 200.

Moja ocena: 3+

1 marca 2011

O moich gimnazjalistach słów kilka

Drogi Czytelniku, jeśli na dźwięk słowa "gimnazjalista" przed Twoimi oczami pojawia się obraz zblazowanego wyrostka w gustownym dresie, w wolnych chwilach wyrywającego torebki staruszkom, a słysząc wyraz "gimnazjalistka" wyobrażasz sobie galeriankę z tandetnym makijażem, która histerycznie piszczy na dźwięk słów "Justin Bieber" i czyta wyłącznie metki na ubraniach, lepiej będzie, jeśli w tym momencie zakończysz lekturę tego tekstu, albowiem może on nadwerężyć Twój światopogląd. Przecież stereotypy tak skutecznie oszczędzają nasz czas i energię...

Chcę opowiedzieć Wam o mojej klasie. O moich gimnazjalistach. Dziś mieliśmy godzinę wychowawczą W ubiegłym tygodniu przedyskutowaliśmy pesymistyczny raport Biblioteki Narodowej. Poprosiłam uczniów, żeby na dziś przynieśli przeczytaną ostatnio książkę, którą polecają lub uznają za stratę czasu. Taką, która wywołała w nich silne emocje. Każdy krótko ją prezentował, a przy okazji nawiązywała się dyskusja. Widać było wyraźnie, że są to pozycje autentycznie przeczytane. Oczywiście nie komentowałam jakości omawianych utworów, bo nie o to w tym wszystkim chodziło.

Moje pierwszaki, kalendarzowo lat czternaście, po raz kolejny mnie zachwyciły. Czytają dużo, niektórzy z zapałem potrafią opowiadać o literaturze, która ich poruszyła.

Oto książki, które zostały dziś przyniesione i zarekomendowane lub skrytykowane:
  • Andrzej Ziemiański, Achaja
  • Torsten Berndt, Klaus Eckert, 333 lokomotywy. Najsłynniejsze pojazdy szynowe
  • Karol May, Czarny mustang
  • Pierdomenico Baccalario, Serie: Century i Ulysses Moore
  • Stephanie Meyer, Zmierzch (3 osoby)
  • Stephen King, Mgła
  • Carlos Ruiz Zafón, Książę mgły
  • Rick Riordan, Percy Jackson i bogowie olimpijscy
  • Marcus Sedgwick, Królowa cieni
  • Andrzej Sapkowski, Cykl o wiedźminie (przeczytany przez prelegenta sześciokrotnie!)
  • Alan Bradley, Zatrute ciasteczko
  • Hanka Lemańska, Chichot losu
  • Sophia James, Upadły anioł
  • Rafał Kosik, Felix, Net i Nika oraz Gang Niewidzialnych Ludzi 
Lektury:
  • Arthur Conan Doyle, Przygody Sherlocka Holmesa (2 osoby)
  • Lucy Maud Montgomery, Ania z Zielonego Wzgórza

Kamień spadł mi z serca. Czytają. Cieszy mnie różnorodność lektur, natomiast zaskakuje brak powieści J. K. Rowling. Czyżby zmierzch popularności? ;)

W obliczu dzisiejszych odkryć razi mnie dość często spotykane sformułowanie, pojawiające się także na blogach: film na poziomie gimnazjalisty, książka dla dzieciarni z gimnazjum, etc. W domyśle: coś prymitywnego, banalnego, żenującego. Kiedy następnym razem ciśnie Wam się na usta ta metafora, uprzejmie proszę, przypomnijcie sobie moją kochaną I "C". :)