31 grudnia 2013

Dobry rok

[Źródło]
Tradycyjnie zrobiłam sobie retrospekcyjny przegląd kończącego się roku i to, co zobaczyłam, napełniło mnie radością. Pod względem czytelniczym 2013 r. okazał się dla mnie dobry. Wręcz rewelacyjny.

Przede wszystkim cieszę się z tego, że udało mi się przeczytać całkiem sporo książek. W porównaniu z ostatnimi latami było nieźle. Nigdy nie miałam zamiaru bić liczbowych rekordów, bo nie o to w tym wszystkim chodzi, ale biorąc pod uwagę ilość wolnego czasu, 101 tytułów na tegorocznej liście naprawdę mnie uradowało. Tym bardziej, że wiele książek, które przeczytałam w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy, wprawiło mnie w euforię. O moich literackich odkryciach, ale i rozczarowaniach, napiszę w kolejnej notce, oczywiście połączonej z wręczaniem Oscarów i Malin 2013. Już dziś serdecznie zapraszam Was na ceremonię.

Przeczytane w tym roku książki pozwoliły mi zwiedzić kawał świata. Dzięki nim przeniosłam się do Wielkiej Brytanii, Rosji, Gruzji, Norwegii, Włoch, Kanady, Irlandii, Kolumbii, Niemiec, Izraela, Argentyny, Hiszpanii, Stanów Zjednoczonych, Grecji, Węgier, Australii, Francji, Austrii, Gwatemali, Indii oraz Meksyku. Cieszę się, że rozszerzyłam swoje literackie szlaki na Amerykę Południową i w większości przypadków to były bardzo ciekawe wyprawy. W kraju też bywałam dość często: na 101 przeczytanych w tym roku książek 36 napisali Polacy. 

Tradycyjnie życzyłabym sobie, żeby w moim przyszłorocznym podsumowaniu było więcej literatury faktu i książek przeczytanych w oryginale, a już zwłaszcza po włosku, bo możliwości już chyba kiełkują, ale żeby uniknąć ewentualnych frustracji, typowych zobowiązań noworocznych nie będzie.

Na temat wielu tegorocznych lektur nie zdążyłam jeszcze wspomnieć ani słowa na blogu, bo moje zaległości sięgają sierpnia. Pisanie o książkach z perspektywy kilku miesięcy nie zawsze jest proste, ale taki dystans czasem pozwala zobaczyć rzeczy, które umknęły w czasie czytania. Będę stopniowo uzupełniać braki i przekazywać wrażenia z lektur na bieżąco.

Z całego serca dziękuję Wam za kolejny rok czytelniczych inspiracji, dyskusji, komentarzy i obecności, również takiej bez słów. Bardzo je cenię. Coraz bardziej upewniam się w przekonaniu, że już przez prawie cztery lata nadajecie temu wszystkiemu sens.

Pozwólcie, że korzystając z okazji złożę Wam najserdeczniejsze życzenia noworoczne. I tym, którzy spędzą dzisiejszą noc na balach, i tym, którzy wybiorą wariant bardziej kameralny. Na przykład taki...
[Źródło]
 Niech rok 2014 będzie dla Was po prostu szczęśliwy. 
Niech obfituje w książki, które dostarczą Wam niezapomnianych wzruszeń. Takich, które warto dzielić z Najbliższymi...
[Źródło]
...którzy, mam nadzieję, w pełni akceptują i dzielą Wasze czytelnicze pasje.
[Źródło]
Niech zajmująca lektura towarzyszy Wam nawet w warunkach ekstremalnych...
[Źródło]
...a Wasze domowe biblioteczki niech wciąż prowokują do odkryć i poszukiwań. Niech dostarczają Wam zdumiewających niespodzianek...
[Źródło]
Wspaniałego pod każdym względem roku 2014!

[Źródło]

22 grudnia 2013

Świątecznie, z najlepszymi życzeniami

Mal. Ulla Vehviläinen. [Źródło]
Z całego serca życzę Wam radosnego, pięknego, prawdziwego Bożego Narodzenia. W tym roku białe raczej nie będzie, ale to nic. Kolorowych, rozśpiewanych i pachnących Świąt, dużo uśmiechu, serdeczności, mnóstwa czasu dla siebie i najbliższych, pysznych dań i udanych wypieków oraz książkowych prezentów pod choinką.
Niech będzie tak ładnie, ciepło i bezpiecznie jak w powieściach Astrid Lindgren.
Mal.Salli Parikka Wahlberg. [Źródło]
Miałam wspaniałe święta, nie mogę temu zaprzeczyć, nawet w momencie przejedzenia. Czy chcesz wiedzieć, jak je spędziłam? Ponieważ nie możesz zaprotestować, skorzystam z Twojej bezbronności i zaraz Ci wszystko opiszę.
Gdy obudziliśmy się rano w wigilijny dzień, nie mieliśmy cienia wątpliwości, że to już święta. Podczas gdy spaliśmy, mama i Majken wydobyły wszystkie te rzeczy, które związane są ze świętami i pojawiają się co roku, jak: czerwone lichtarze, koziołki ze słomy, śmiesznego krasnoludka z papier-mache, który pochodzi z czasów, gdy tatuś był mały, aniołki, gołąbka, którego wieszamy na żyrandolu, żłobek z Dzieciątkiem, krótko mówiąc, wszystko to, co pamiętam od najwcześniejszego dzieciństwa. Monika szalała z radości na widok tego, szczególnie zaś żłobka.
— Mały, śliczny, śliczny Jezusek! — wołała rozradowana i klaskała w dłonie.
Tak szybko, jak tylko się dało, wskoczyliśmy w ubrania. Alida rozpaliła w kominku w dużym pokoju, gdzie jak zawsze w wigilijny ranek wypiliśmy kawę, nalewaną z miedzianego imbryka, który używamy tylko w święta Bożego Narodzenia. Na okrągłym stole stały różnego rodzaju ciastka — pierniczki, rogaliki, muszelki migdałowe, ciasteczka lukrowane i szafranowe, których kształt jest także co roku taki sam. Jednego roku Alida lansowała nowy fason, ale ciasteczka te potraktowane zostały przez wszystkich z dużą nieufnością, więc nigdy już tego nie powtórzyła.
Słońce zdążyło już wzejść i gdy wyjrzeliśmy przez okno do ogrodu, Svante zawołał:
— To nieprawda! Rzeczywiście trudno było uwierzyć, że to prawda, że tak pięknie może być w Wigilię! Najczęściej przecież nie ma śniegu albo pada deszcz ze śniegiem. Ale tym razem cały ogród był śnieżną bielą skąpaną w słońcu.
Mal. Helge Artelius. [Źródło]
Astrid Lindgren, Zwierzenia Britt-Mari, tłum. Irena Szuch-Wyszomirska, Nasza Księgarnia, 2006, s.75-76.

16 grudnia 2013

Zakochany w Zakopanem (Rafał Malczewski, „Pępek świata”)

Zakochany w Zakopanem
„Winszuję Panu tej fascynującej piołunem, starką, peyotlem i esencją z róż zaprawionej po­chwały Zakopanego” – tak dowcipnie skomentował Pępek świata Jan Lechoń[1]. Wydana w 1960 roku książka Rafała Malczewskiego rzeczywiście zasługuje na gratulacje! Już dawno nie czytałam tak zabawnych, wciągających po uszy wspomnień. 

Malczewski poświęcił swoją książkę Zakopanemu, jego historii, a przede wszystkim ludziom, którzy przewijali się przez to wyjątkowe miasto. Wystarczy zajrzeć do indeksu: otwiera go Adwentowicz, zamyka Żuławski. W roli bywalców lub mieszkańców podhalańskiego miasteczka występują najwybitniejsi polscy twórcy kultury, ze szczególnym uwzględnieniem okresu międzywojennego, któremu autor poświęca najwięcej czasu i serca.

Zakopane to nie tylko kropka na mapie. Zdaniem Malczewskiego to również sposób patrzenia na świat, wręcz formacja duchowa i artystyczna. Tytuł jego książki mówi właściwie wszystko. Uprzedzam, że jeśli na uporczywy zakopanocentryzm autora nie popatrzymy z lekkim przymrużeniem oka, może trochę drażnić.
Rafał Malczewski, Na Krupówkach w Zakopanem. [Źródło]
Mimo historycznych odniesień Pępek świata nie pretenduje do rangi opracowania naukowego. To garść osobistych wspomnień i wrażeń, zanurzonych w gawędowym sosie. Opowieść Malczewskiego skrzy się uszczypliwym, rubasznym dowcipem. Autor pisze o sławnych ludziach, ale nigdy nie robi tego na klęczkach. Skwapliwie wychwytuje różne słabostki i jego książka aż roi się od sarkastycznych, bezkompromisowych portrecików, nakreślonych za pomocą kilku słów: 
Spływała w Zakopane Zofia Nałkowska, mająca zawsze ja­kiegoś podopiecznego artystę, jak Bruno Schulz i jak tam innym by­ło, niebieskooka i o wielkiej sztucznej prostocie, jak i jej proza.”[2] 
Nie można odmówić Mai Berezowskiej, poza tworzeniem piórkiem i farbą wybrednej pornografii, talentu w fabrykacji jabłecznika o po­tężnej zawartości alkoholu. Jakże długo, po otrzymaniu garnców tego napoju od swojej żony Mai, Grus biegał zalany w dechę, co gorsza tak podbił oko Uniłowskiemu, że ten zamknął się w swojej izbie na Kościeliskiej ulicy i pił samotny przez tydzień.”[3] 
Ka­den [Bandrowski], jako że był w Legionach, pisał śmielej dobre, paszkwilem tracą­ce powieści. Mało jednak pisał o Zakopanem, bo zupełnie nic, więc mieliśmy go w pięcie, choć on tego nie lubił, łasy na sławę jak rekin na białe mięso.”[4]
Można uznać to za złośliwość, można jak Lechoń sięgnąć głębiej i zobaczyć w docinkach autora „rozdzierającą boleść” i „rozpaczliwą furię prawdy pełną skruchy, miłości i nienawiści”.

Poza tym Pępek świata aż kipi od smaczków obyczajowych i anegdot. W Zakopanem mieszkało i bywało wielu ekscentryków, więc jest co wspominać, a Rafał Malczewski niewątpliwie ma dar snucia humorystycznych opowieści. Gdyby tylko można było podróżować w czasie, naocznie przekonalibyśmy się, jaki znak malował na każdym zdobytym szczycie Mieczysław Karłowicz, na czym polegał dług wdzięczności Lenina wobec Jana Kasprowicza i co tak naprawdę wydarzyło się w trakcie seansu spirytystycznego, w którym uczestniczył Reymont. Jeśli dopisałoby nam szczęście, moglibyśmy też zobaczyć Ksawerego Dunikowskiego spacerującego po Krupówkach z psem ufarbowanym na kolor kremu poziomkowego albo Władysława Broniewskiego, który lubił spontanicznie stawać na głowie w sali Morskiego Oka i trwał w tej mało komfortowej pozycji niepokojąco długo. Oczywiście w nietuzinkowe historie obfituje rozdział poświęcony Witkacemu.
Wracając późną nocą z jakiejś udanej „orgii”, Witkacy lubił wyta­rzać jednego z przyjaciół w śniegu, po czym zbudziwszy ludzi w dom­ku, który najbliżej leżał, żądał pomocy. Twierdził, że co tylko znalazł zmarzniętego na śmierć człowieka, że należy udzielić mu pomocy pod postacią jajecznicy, herbaty i „czystej". Nie było wypadku, by pa­ni domu nie przejęła się i nie zastawiła stołu, czym mogła, podczas gdy gospodarz otrzepywał ofiarę ze śniegu i lodu, nacierał ręce itd..” [5]
Rafał Malczewski, Portret St. I. Witkiewicza z gronostajem. [Źródło]
Autor nie ogranicza się jedynie do dykteryjek. Pojawiają się też urokliwe opisy tatrzańskiej przyrody, świadczące o tym, że Malczewski ją uwielbiał bezgranicznie i tęsknił za nią boleśnie na emigracji. Są też akcenty dramatyczne, na przykład krótkie fragmenty poświęcone wojnie i kolaborantom. Temat zainteresował mnie tak bardzo, że zaopatrzyłam się w książkę Wojciecha Szatkowskiego Goralenvolk. Historia zdrady.

Na temat czasów późniejszych znajdziemy tylko krótkie wzmianki. Autor ze smutkiem odnotowuje zmiany: komercjalizację Zakopanego, nieciekawych nowych mieszkańców i przeobrażenia wyglądu miasta, które ilustrują architektoniczne potworki. Trochę irytowały mnie powtórki na ten temat, choć dowodzą, że problem naprawdę drażnił Malczewskiego. Warto wspomnieć, że książka została pokiereszowana przez PRL-owską cenzurę, co w sumie wcale nie dziwi, gdy czytamy na przykład taką charakterystykę Marksa: „Nie wysycha również strumień burzycieli porządku społecznego, wykarmionych na lekturze tej upiornej z Tańskich Hoffmanowej z bro­dą, czyli Marksie” lub Lenina: „bawił za krótko na Podtatrzu, co prawda pojawiał się co sezon, ale było to za mało na ten zakuty łeb”[6]. Na szczęście ostatnie wydania zostały uzupełnione o wycięte fragmenty. W tekst wpleciono bogatą kolekcję zdjęć. Wprawdzie czarno-białych, ale opowieść i tak dzięki nim nabrała rumieńców.

Kiedy czytałam korespondencję Zofii i Rafała Malczewskich z Janem Lechoniem, ze zdumieniem odkryłam drugie dno komicznych zakopiańskich opowiastek. Pracując nad Pępkiem świata autor zmagał się z problemami zdrowotnymi: tracił wzrok i mocno to przeżywał: „To bardzo okrutne dla malarza oglądać świat przez czarne okulary (światło razi mnie bardzo), świat coraz bardziej zamglony, pełen wyrw i plam mętnych, nijakich. Bardzo trudno godzić się na to i nie buntować, i nie narzekać. Staram się, jak mogę, by nie dać poznać po sobie, uprawiam tak zwany humor, coraz bardziej samotny w świecie ciemnie­jącym, uciekającym w nicość.”[7] Nie ukrywał też przed Lechoniem poważnych kłopotów finansowych. Mieszkał wtedy w Kanadzie i wiodło mu się nie najlepiej. Okazuje się, że zabawna książka powstała w ponurych okolicznościach. Wspomnienia o zakopiańskich szaleństwach i niezwykłych przyjaciołach na pewno dodawały Malczewskiemu otuchy.
Rafał Malczewski, Karuzela w Zakopanem. [Źródło]
P.S.
Tutaj coś dla miłośników Zakopanego. 
 ___________
[1] Jan Lechoń, Zofia i Rafał Malczewscy, Coraz trudniej żyć, a umrzeć strach. Listy 1952-1955, Biblioteka Więzi, 2008, s. 117.
[2] Rafał Malczewski, Pępek świata. Wspomnienia z Zakopanego, Wydawnictwo LTW, 2011, s. 84.
[3] Tamże, s. 87. 
[4] Tamże, s. 86.
[5] Tamże, s. 105.
[6] Tamże, s. 9.
[7] Jan Lechoń, Zofia i Rafał Malczewscy, op. cit., s. 130.

Moja ocena: 4,5
Jacek Malczewski, Portret Rafała. [Źródło]

7 grudnia 2013

W domu najlepiej

W domu najlepiej
I znowu znalezisko pod hasłem „za żadne skarby nie wytrzymam do kolejnego odcinka Internetowej Plaży Muszli”. Dziś zapraszam Was na wycieczkę po znanych literackich wnętrzach. To kolejne odkrycie z bloga Book Patrol. Po kliknięciu obrazek się powiększy. Tekst jest po angielsku, ale poziom trudności nikły. A tak przy okazji: nauczycieli i lektorów zachęcam do wykorzystania pomysłu na lekcjach.

Bardzo jestem ciekawa, jakie literackie domostwa z przeczytanych książek zrobiły na Was największe wrażenie i które wyjątkowo zapadły Wam w pamięć. 

Moje najbardziej wyraziste wspomnienia pochodzą między innymi z dworu w Soplicowie (który zresztą nasza polonistka kazała nam narysować na podstawie opisu Mickiewicza), z Tary z Przeminęło z wiatrem, z Zielonego Wzgórza, z Buckshaw z serii o Flawii de Luce, z domu Gatsby'ego, z kamienicy na ulicy Roosevelta nr 5 na poznańskich Jeżycach, z domu pani Havisham z Wielkich nadziei Dickensa, z wnętrz, które odwiedzamy w pierwszym tomie W poszukiwaniu straconego czasu: pokoi zimowych, „gdzie leżąc w łóżku wtula się głowę w gniazdko uwite z najrozmaitszych rzeczy: z rogu poduszki, z kapy, z kawałka szala i z numeru „Débats roses", przy czym spaja się wszystko razem, techniką ptaków, ugniatając to sobą bez końca; gdzie w mroźny czas miło jest czuć się bezpiecznym niby jaskółka morska w swoim ciepłym gniazdku pod ziemią i gdzie opodal ognia płonącego całą noc w kominku śpi się w płaszczu ciepłego i dymnego powietrza, przeszywanego blaskami rozpalających się kolejno polan”. Ale też z pokoi letnich, „gdzie miło jest czuć się zespolonym z ciepłą nocą, gdzie blask księżyca, wsparty na uchylonych okiennicach, rzuca aż do stóp łóżka swoją zaczarowaną drabinę; gdzie śpi się prawie na wolnym powietrzu, niby sikora kołysana wiatrem na czubku promienia”. I z wnętrz bardziej prozaicznych, jak na przykład pokój starego subiekta z Lalki: „było w nim to samo smutne okno, wychodzące na to samo podwórze, z tą samą kratą, na której szczeblach zwieszała się być może ćwierćwiekowa pajęczyna, a z pewnością ćwierćwiekowa firanka, niegdyś zielona, obecnie wypłowiała z tęsknoty za słońcem.”

I jeszcze coś dla literackich domokrążców, podobnie jak ja lubiących odwiedzać w książkach niezapomniane budynki, których atmosferę zapamiętuje się na zawsze - oto propozycje zgłoszone przez Was:
  • dom Profesora w cyklu o Narni  C.S. Lewisa (Małgośka)
  • Domek na prerii Laury Ingalls Wilder, plebania w Haworth - dom sióstr Brontë, z cyklu o Harrym Potterze: Hogwart, dom Dursley'ów, Grimmauld Place 12, kamienica w "Uchu od śledzia" H. Ożogowskiej (Evik)
  • dwór w Korczynie i w Osowcach (Nad Niemnem), opisy miejsc zbrodni u Agathy Christie (Zacofany w lekturze
  • domostwa u Austen i wnętrza u Flauberta, dom Kareninów (Ania) 
  • facjatka na Zielonym Wzgórzu (Eireann
  • chatka Hagrida z cyklu J.K.Rowling  (Magda)
  • Kamienica z Krupniczej w Krakowie, wrzeszcząca Chata, Chatka Puchatka i królicza nora, Dom dla Sierot, z VI części Harrego Pottera, dom Jana Brzechwy, Akademia Pana Kleksa, szklane domy, Czarnolas u Kochanowskiego, "Wesele" Wyspiańskiego, saga o Wiedźminie Sapkowskiego, salony piękności i dom Heleny Rubinstein, dom "Noce i Dnie", kamienica i salon Izabeli z Lalki, dom Goebbelsów, dom Adasia Cisowskiego vel Szatana, Bejgoła i domostwo profesora, dom z wiersza Herberta: 
"Dom nad porami roku  
dom zwierząt i jabłek
kwadrat pustej przestrzeni
pod nieobecna gwiazda
dom był luneta dzieciństwa
dom był skóra wzruszenia
policzkiem siostry gałęzia drzewa."
Chmielewska i jej nawiedzony dom, "Wszystko czerwone" i dom Alicji, słynny katafalk. Virginia Woolf i "Własny pokój", dom tajemnic - Lorena Martin, "Domek na prerii" dom z "Domu sióstr", dom sierot z "Osobliwy dom pani Peregrine", dom z wiersza Ficowskiego:
"Jest wśród wielu baśni naszych
baśń o domu,w którym straszy,
w którym zawsze przed północą
strachy pięścią w mur łomocą,
aż psy wyją wniebogłosy,
aż na głowie stają włosy,
aż na strychu puszczyk wrzeszczy,
księżyc zaś dostaje dreszczy.

Ale ja wam powiem szczerze -
w jedną tylko bajkę wierzę
spośród całej bajek rzeszy:
w baśń o domu, w którym śmieszy!
W owym domu przed północą
gwiazdki spoza szyb chichocą,
na suficie tańczy pająk,
cienie aż się pokładają
i trzepocą w świetle słodkim
ćmy wesołe jak łaskotki..."

Dom babci Czerwonego Kapturka, domek Baby Jagi, pałac śpiącej królewny, domy w Stumilowym Lesie.
(Annybloog)  
  • stary młyn opisany w Wieściach Whartona (Guciamal)
  • domostwo z Buddenbrooków, dom Matii i Tomasza Mannów (M.)
Zapraszam Was do wspólnego spaceru po słynnych literackich domach. Nie zgubimy się dzięki mapkom i planom. Szkoda, że wybór ograniczono wyłącznie do literatury brytyjskiej - przecież na przykład u Balzaka czy Zoli opisy wnętrz są wyśmienite. 

5 grudnia 2013

„Tak bardzo lubię życie” (Astrid Lindgren, „Zwierzenia Britt-Mari”)

„Tak bardzo lubię życie”
Czytanie książek Astrid Lindgren w lecie staje się już dla mnie tradycją. Świadomie unikam słowa wyzwanie, bo kojarzy się z wysiłkiem, a to jest czysta, leniwa przyjemność. W tym roku w lipcu zdecydowałam się na powieściowy debiut szwedzkiej pisarki, Zwierzenia Britt-Mari. Wprawdzie znowu przekonałam się o tym, że proza Lindgren w wersji dla nastolatków odpowiada mi mniej niż jej książki przeznaczone dla młodszych czytelników, ale i tak nie ma co narzekać. Było lepiej niż ostatnio.

Główna bohaterka i narratorka, Britt-Mari Hagström ze Storgatan, ma piętnaście lat i chodzi do szóstej klasy szkoły dla dziewcząt. Na powieść składają się jej listy, pisane przez kilka miesięcy do Kajsy Hultin, korespondencyjnej przyjaciółki ze Sztokholmu. Trochę szkoda, że autorka wybrała formę epistolarnego monologu. Kontrast między życiem w małym miasteczku a stolicą byłby na pewno ciekawy. Poza tym dziwne wrażenie robi skupienie się narratorki wyłącznie na sobie i swoich sprawach, bez odniesień do tego, co pisze Kajsa.

Tu mała dygresja. Czytając Zwierzenia Britt-Mari często wspominałam własnych korespondencyjnych przyjaciół z czasów podstawówki i liceum, w tym najulubieńszą Helenę ze Szwecji. Miałam w klasie koleżankę, która wprowadziła modę na penpali i wszyscy z zapałem wymieniali z nimi listy, szlifując znajomość angielskiego. O tym, jak ważnym doświadczeniem może stać się taka korespondencja, świadczy pamiętnik Foreign Correspondence Geraldine Brooks, w którym autorka opisuje swoje listowne przyjaźnie z dzieciństwa i wrażenia z podróży, które odbyła już jako osoba dorosła, chcąc dowiedzieć się, jak potoczyły się losy dawnych znajomych. Ja też jestem bardzo ciekawa, ale w przeciwieństwie do australijskiej pisarki  detektywistycznych wypraw nie planuję.
Ilustracja Ulli Sundin-Wickman do szwedzkiego wydania. [Źródło]
Ale wróćmy do Zwierzeń Britt-Mari. Obraz rodziny w powieści Lindgren znowu okazał się przyprawiony na słodko, ale tym razem bohaterowie są bardziej osadzeni w rzeczywistości niż w Kerstin i ja. Narratorka potrafi dostrzec u najbliższych nie tylko zalety, ale i śmiesznostki. Szczególnie zapadają w pamięć nieco humorystyczne portrety rodziców. Mama jest tłumaczką, a tato dyrektorem gimnazjum. Oto pani Hagström:
„Mama też całymi prawie dniami przesiaduje w swoim poko­ju i pisze na maszynie, jakby się paliło. Tłumaczy książki. Od czasu do czasu przypomina sobie, że wydała na świat pięcioro dzieci, i wtedy wypada stamtąd z sercem przepełnionym ma­cierzyństwem i zaczyna nas na gwałt wychowywać. Sroga nie potrafi być, ponieważ śmieje się ze wszystkiego na tym świecie, z czego w ogóle śmiać się można, plus jeszcze z innych paru rzeczy. Nie denerwuje się wcale, gdy wchodzimy i przeszka­dzamy jej w pracy. Pewnie nawet nie zauważyłaby, gdyby cały pociąg nagle przejechał przez jej pokój.”[1]
Niestety, już rodzeństwo i przyjaciele Britt-Mari zostali potraktowani dość sztampowo. 

Autorka listów często podkreśla swoją miłość do czytania. Twierdzi wręcz, że gdyby nie otrzymała na urodziny książki, zwątpiłaby w ład na tym świecie. Trudno się dziwić: w życiu jej rodziny bardzo ważną rolę odgrywa literatura. Ulubiona lektura państwa Hagström i ich pociech to „Kubuś Puchatek”, który czasem bywa czytany na głos. Britt-Mari czesto nawiązuje do swoich bibliofilskich pasji:
„Spodziewam się, że tak samo jak ja przepadasz za książkami. Nie tylko lubię je czytać, lubię je dotykać, brać do ręki, czuć, że do mnie należą. Mamusia i tatuś uważają, że są pewne książki, które wszystkie dzieci powinny mieć. Myślę, że dobrze byłoby, gdyby wszyscy rodzice byli tego zdania, bo oj, ile dzięki temu mieliśmy rado­ści! Książek nigdy nikt u nas nie uważał za luksus, dostawaliśmy ich zawsze moc na Gwiazdkę i na urodziny. Ten zaś, za które­go kiedyś wyjdę za mąż, będzie musiał spełniać dwa warunki: lu­bić książki i lubić dzieci. Wtedy, właściwie mówiąc, jego wygląd będzie mi zupełnie obojętny. Chociaż nic chybaby nie szkodzi­ło, żeby miał i ładne zęby, prawda?”[2]
Nie muszę zapewne dodawać, że kandydat spełniający te warunki pojawi się niemalże natychmiast. Bez ubytków w uzębieniu czy w charakterze.

Lindgren nadzwyczaj trafnie, chwilami zabawnie, odmalowuje to, co tak często gra w duszy typowej nastolatki: huśtawki nastrojów, egocentryzm, niezadowolenie ze swego wyglądu, skłonność do egzaltacji. Pisarka wyznaje: „gdy opisywałam Britt-Mari, wyposażyłam ją w te wszystkie przymioty, które pragnęłabym sama mieć w wieku kilkunastu lat. Była silną osobowością, a ja często tchórzyłam.”[3]. Jak dobra wróżka autorka obdarowała swoją bohaterkę tym, czego brak jej samej kiedyś doskwierał. Britt-Mari to zaradna, rezolutna, pewna siebie osóbka o bogatym życiu wewnętrznym:
„Co można powiedzieć o sobie samej, jak myślisz? Że lubię książki, że nienawidzę matematyki, że lu­bię tańczyć, że nie znoszę chwili, gdy wieczorem mam iść spać, że kocham swoją rodzinę do szaleństwa (chociaż irytuje mnie czasami), że nie cierpię trwałej ondulacji i nigdy nie chciała­bym jej mieć, że lubię przyrodę, gdy mogę sobie wędrować na własną rękę, ale że nie cierpię pleć w ogródku, że lubię błękit­ną wiosnę i ciepłe lato, i pogodną jesień, i śnieżną zimę, kiedy mogę jeździć na nartach, że — krótko mówiąc — tak bardzo lu­bię życie.”[4]
Astrid Lindgren w wieku 16 lat. [Źródło]
Wbrew pozorom życie Britt-Mari nie jest usłane różami W jej listach znajdziemy codzienne troski klasycznej nastolatki, ale dotykamy też poważniejszych problemów, jak chociażby śmierć starego Ollego, kłopoty rodzinne Bertila czy tułaczka żydowskich uchodźców, którym państwo Hagström na kilka dni udzielają schronienia.

Nawet jeśli nie polubicie Britt-Mari, warto przez chwilę ogrzać się w cieple zaraźliwego optymizmu Astrid Lindgren. Jej powieść to radosna pochwała życia i przyrody w ich wszystkich przejawach. Naprawdę wszystkich, nawet tych, które wydają nam się oczywiste lub dziecinne. Znalezienie malinówki w zroszonej tra­wie wprawia piętnastolatkę w euforię porównywalną do tej, którą poczuł Kolumb na widok Ameryki. Kolorystyczne bogactwo floksów i róż sprawia, że skóra Britt-Mari cierpnie z zachwytu. Olśniewa ją zapach wiosny i widok kwitnącej czeremchy. Takich ekstatycznych fragmentów znajdziemy w Zwierzeniach Britt-Mari sporo. Szczerze mówiąc, ich mnogość trochę mnie dziwiła, ale wszystko zrozumiałam, kiedy uzmysłowiłam sobie, że książka została wydana w 1944 roku.
„Pomyśl, gdyby tak można było nabrać zapachu pierwszych sa­sanek, karczku Moniki, gdy jest świeżo wykąpana, świeżego chleba, gdy się jest głodnym, zapachu choinki na Gwiazdkę i zmieszać to z trzaskiem ognia na kominku w cichy jesien­ny wieczór, gdy deszcz bije o szyby, z delikatnym dotknięciem mamy, gdy głaszcze mnie po policzku, kiedy jestem smutna, z „Menuetem" Beethovena i „Ave Maria" Schuberta, z szumem morza, z blaskiem gwiazd i cichym szmerem rzeczki, z miłymi żarcikami tatusia, gdy siedzimy razem wieczorem. Tak, gdyby można było wziąć po odrobinie z wszystkiego, co piękne i miłe na świecie, to czy nie myślisz, że dałoby się z tego zrobić mieszan­kę, która świetnie posłużyłaby za środek znieczulający w szpita­lach? Mówisz, że zwariowałam? Nie, Kajso, nie zwariowałam, tylko tak okropnie, tak szalenie, tak nieprzytomnie jestem szczę­śliwa i tak wspaniale, wspaniale, WSPANIALE jest żyć!”[5]
____________
[1]Astrid Lindgren, Zwierzenia Britt-Mari, tłum. Irena Szuch-Wyszomirska, Nasza Księgarnia, 2006, s. 11-12
[2] Tamże, s.40.
[3] Tamże, nota na okładce.
[4] Tamże, s. 14.
[5] Tamże, s. 133-134.

Moja ocena: 4
Astrid Lindgren. [Źródło]

29 listopada 2013

Apel i wielka prośba

Pani Stefania Wilczyńska. [Źródło]
„Pracuję w domu sierot trochę, a Korczak bardzo.”
Kiedy przeczytałam tę notkę na blogu Jeżanny, ogromnie się ucieszyłam. Pomysł nazwania warszawskiej ulicy imieniem Stefanii Wilczyńskiej, która przez wiele lat z pasją współpracowała z Januszem Korczakiem, wydał mi się wspaniały i popieram go z całych sił! Wprawdzie mam wątpliwości, czy pani Stefa byłaby zadowolona z zamieszania wokół swojej osoby, ale mało kto zasługuje na taki zaszczyt jak ona. Była wcieleniem skromności, nie lubiła publicznych wystąpień. Unikała patosu i wielkich słów, choć na co dzień robiła rzeczy wielkie. W Pismach wybranych Korczaka znalazłam jej list do Fejgi Lipszyc z 2 kwietnia 1940 roku, który mówi o niej więcej niż wielotomowe dysertacje:
Moja kochana, jesteśmy zdrowi. Pracuję w domu sierot trochę, a Korczak bardzo. Nie pojechałam, bo nie chcę jechać bez dzieci. Twoja Stefa.”[1]
W ubiegłym roku napisałam o pani Stefie. Cieszę się, że znowu mogłam oddać hołd tej niezwykłej kobiecie, składając podpis pod apelem Czy Warszawa uhonoruje Stefanię Wilczyńską? Was też z całego serca namawiam do poparcia pięknej inicjatywy, bo naprawdę każdy głos ma znaczenie. Można to zrobić w bardzo prosty sposób. Wystarczy wysłać maila ze słowem „POPIERAM” na adres: izrael.org.il@gmail.com Oprócz tego trzeba podać tylko imię i nazwisko, można też dopisać zawód i miejscowość, w której mieszkacie. Posiadacze kont na Facebooku mogą zrobić to tutaj. Blogerów bardzo zachęcam do umieszczenia u siebie notki na temat tego szlachetnego przedsięwzięcia. Napisanie kilku słów zajmie Wam parę sekund, a informacja o apelu będzie podziękowaniem za poświęcenie i oddanie wymykające się wszelkim ocenom. Jeśli chielibyście dowiedzieć się czegoś więcej o Stefanii Wilczyńskiej, polecam film Kochana pani Stefa autorstwa Fundacji im. prof. Mojżesza Schorra. Można go obejrzeć w całości tutaj.

Bez względu na to, czy akcja zakończy się sukcesem - oczywiście liczę na to, że tak! - cieszę się, że jest okazja, by wrócić myślami do pani Stefy, do jej pracowitości, dobroci. Dziwię się, że biografia pani Wilczyńskiej nie zainspirowała jeszcze żadnego pisarza, który zechciałby dociec, dlaczego dziewczyna z zamożnej żydowskiej rodziny porzuciła luksusy, wbrew protestom najbliższych przeprowadziła się do ascetycznej klitki w sierocińcu i postanowiła poświęcić swoje życie skrzywdzonym przez los dzieciom i być z nimi aż do końca. Nie wiedziała, że ten koniec  będzie nazywał się Treblinka.
Stefania Wilczyńska, matka sierot [Źródło]
Wpis Jeżanny sprowokował mnie do lektury Wspomnień o Januszu Korczaku. Szukalam wzmianek o pani Stefie i było ich naprawdę dużo. Zauważyłam, że w relacjach osób, które znały ją osobiście, powtarza się jak refren podziw dla jej dobrego serca, sumienności, schludności i zdolności organizacyjnych. Co ciekawe, tak właśnie odbierali panią Wilczyńską i mali podopieczni, i dorośli, w tym pedagodzy.

Jedna z wychowanek podkreśla, że Dom Sierot funkcjonował tak sprawnie jak szwajcarski zegarek. Utrzymywanie porządku i dyscypliny w dużej grupie to spore wyzwanie, a pamiętajmy o tym, że do Wilczyńskiej i Korczaka często trafiały dzieci, dla których normy społeczne i higiena były czystą abstrakcją. Tak zapamiętał panią Stefanię jeden z wychowanków, Samuel Gogol:
W moich wspomnieniach Dom Sierot to pani Stefa, a pani Stefa to Dom Sierot. Wzorowy porządek i czy­stość w całym domu — to jej zasługa, a nie tylko Kor­czaka. Byliśmy za mali, aby zrozumieć skomplikowane problemy Domu Sierot. Jeżeli chodzi o sprawy material­ne, głównie ona zajmowała się nimi. Żebym miał spodnie, żebym włożył pantofle — o to dbała pani Stefa. Nie mó­wiło się o tym, to było samo przez się zrozumiałe.[…]  Dom nie mógłby istnieć w takiej dobrej aurze bez tej niezwykłej Pani o poważnej twarzy.”[1]
Podobny portret opiekunki zachowała w pamięci Ida Merżan:
Doktora  czasem  trudno było złapać.  Zawsze  był zaję­ty. Stefa natomiast była z wychowankami i bursistami cały dzień. Wstawała przed wszystkimi i ostatnia kładła się spać. Nawet będąc chorą nie przerywała pracy, póki temperatura nie przekroczyła 38 stopni. Bała się wówczas nie o siebie,  lecz o dzieci.  Uczyła nas — bursistów — kąpania dzieci,  strzyżenia  włosów,  robienia  opatrunków. Wysoka, w czarnym fartuchu, z włosami ostrzyżonymi po męsku, zawsze uważna  i  czujna,  nawet  w  czasie  odpo­czynku pamiętała o każdym dziecku i bursiście. Podczas posiłków siedziała w takim miejscu, aby widzieć wszyst­kie dzieci. Nieraz wstawała od stołu, aby pouczyć nowe dziecko, jak należy trzymać chleb w ręku, łyżkę, czym wytrzeć rozlaną  zupę. W nocy wstawała, by  przykryć dzieci,  wysadzić  moczące  się, dowiedzieć się, dlaczego któreś jęczy przez sen.
Dom był pełen pani Stefy, czuliśmy wszędzie jej myśl, jej troskę. W szopce noworocznej urządzonej przez bur­sę w roku 1928 zaproponowaliśmy, aby do fartucha przy­wiązała sobie dzwoneczki, to ich dźwięk zawsze nam po­wie, skąd się zbliża...”[2]
Skończyło się tylko na zabawnym pomyśle, ale być może z tych dzwoneczkowych sygnałów ostrzegawczych byłby zadowolony również sam Stary Doktor: tutaj dowód na to, że pani Stefa w nim również budziła respekt. 

Świetne są fragmenty wspomnień dotyczące wzajemnych relacji Korczaka i Wilczyńskiej, a zwłaszcza uważne obserwacje dzieci, które na przykład dziwiły się, że Stary Doktor i pani Stefa nie zwracają się do siebie po imieniu tylko per pan i pani. Starsze dziewczynki podejrzewały, że pani Stefa potajemnie podkochuje się w Korczaku i były oburzone kompletnym brakiem rycerskich manier obiektu uczuć wychowawczyni. Ada Poznańska-Hagari wspomina:
Co się tyczy jego nieodłącznej towarzyszki, Stefy — była ona mu oddana całą duszą. Uwielbiała go i troszczy­ła się o niego, nawet o jego garderobę. Nie szczędziła swego życia dla niego. Dlatego też jej wpływ na Korcza­ka był ogromny. „Bez Stefy byłbym niczym — powie­dział kiedyś swemu przyjacielowi. Stefa stanowiła pomost do codziennych drobiazgów życia, ona też umiała „prze­tłumaczyć" jego myśli i teorie pedagogiczne na język praktyki i rzeczywistości.”[3] 
Ida Merżan ujęła to jeszcze bardziej dobitnie:
Pani Stefa miała w Domu pięćdziesiąt dziewczynek, tyluż chłopców i jedno starsze, najtrudniejsze, bo zbyt sa­modzielne dziecko — Korczaka.”[4]
Roman Beritsch, jeden z wychowawców, zwraca uwagę na to, co zapewne bywało przyczyną konfliktów miedzy panią Stefą a Korczakiem:

wybitną, „naczelną wychowawczynią" z powołania była Stefania Wilczyńska. Uważam, że marginesowe cza­sem traktowanie tej postaci w publikacjach o Korczaku wynika z niedoceniania jej roli w Domu Sierot. Korczak często postępował jak „dobry  wujaszek",   który   zawsze młodzieży   tylko   dawał,   niczego   nie   żądając.   Natomiast cała trudna funkcja organizowania codziennego życia Domu  w sposób  sprawny  spoczywała  na  barkach  pani Stefy. Funkcję tę wykonywała z niesłychanym oddaniem. Nie mogąc sobie pozwolić, żeby być „dobrą ciocią", była oczywiście mniej lubiana.”[5]
Doskonale obrazuje to historia o kaszy, opowiedziana przez Sarę Kremer.
Ja byłam dzieckiem nieco rozpieszczonym i nie znosiłam kaszy. Pani Stefa gniewała się na mnie. Kiedyś postawiła warunek: „Jeśli nie zjesz kaszy, nie dostaniesz mięsa". Ale ja nadal nie jadłam. Wtedy podszedł do mnie Korczak i powiedział: „Pozwól, że ci pomogę". I co zrobił? Sam zjadł kaszę, a mięso położył na kromce chleba i nie ustąpił, dopóki nie zjadłam do końca. Pani Stefa była twarda, a on pobłażliwy.[6]

 [Źródło]

Szkoda, że podopieczni Starego Doktora i pani Stefy nie mogli znać opowieści Tove Jansson. Myślę, że zapobiegliwa, praktyczna, troskliwa pani Stefa natychmiast skojarzyłaby się maluchom z Mamą Muminka. Na obrazie przedstawiającym dzieci w drodze na Umschlagplatz ma nawet podobną torebkę.
Dzieci Korczaka i pani Stefy szły do wagonów parami w odświętnych ubraniach. Każde miało swoją torebkę po­dróżną przewieszoną przez ramię. Na czele Korczak pro­wadził dwoje młodszych dzieci. Tak opowiadali ci, którzy widzieli ten niezwykły pochód. My — uczniowie pani Ste­fy — wiemy, że to ona przygotowała świąteczne ubran­ka i poleciła dzieciom ułożyć je na poręczach łóżek, a naj­lepsze buty postawić obok. Aby być każdej chwili goto­wym do wyjścia. Ona była organizatorem tego spokoju i porządku, z jakim dzieci szły w swoją ostatnią drogę.”[7]
[Źródło]
_____________________
[1]Janusz Korczak, Pisma wybrane, t. IV, wybór Aleksander Lewin, Nasza Księgarnia 1986, wklejka z ilustracjami.
[2]Wspomnienia o Januszu Korczaku, wybór i opracowanie Ludwika Barszczewska, Bolesław Milewicz, Nasza Księgarnia,  1981, s. 105. Podkreślenia moje.
[3] Tamże, s. 196
[4]Tamże, s. 207.
[5] Tamże, s. 202.
[6] Tamże, s. 46-47.   
[7] Tamże, s. 212. Relacja Idy Merżan.

26 listopada 2013

Cukierniczy potworek, orszaki i przebieranki (Blandine Le Callet, "Tort weselny")

Cukierniczy potworek, orszaki i przebieranki
„Ślub to taki spektakl, rozumiesz? Przedstawie­nie. 
My jesteśmy głównymi bohaterami, 
a goście są równocześnie statystami i widzami.[1]
Uwaga! Tytuł i okładka powieści Blandine Le Callet to tylko słodki kamuflaż. Tak naprawdę „Tort weselny” jest cierpki, a chwilami wręcz trudny do przełknięcia.

Poza tym nie wyglądał wcale jak ten na zdjęciu. Na nugatowym cokole piętrzyła się monstrualna wieża z ptysiów, tradycyjnie zwieńczona figurkami nowożeńców. Pan młody, Vincent, zastanawiał się nawet, „kto mógł wymyślić tak idiotyczne ciasto. Groteskową piramidę naznaczoną posrebrzonymi kryształkami cukru, listkami z pistacjowego opłatka i marcepanowymi różyczkami, cukierniczego potworka”[2]. Poza tym w  pretensjonalnym cieście dostrzegał wieloznaczny symbol.

Pomysł francuskiej pisarki nie był może szczególnie oryginalny - nie od dziś wiadomo, że literatura i wesela bardzo się lubią. Film i wesela zresztą też. Powieść Le Callet to relacja ze ślubu Bérengère i Vincenta, poprzedzonego długotrwałymi, drobiazgowymi przygotowaniami. 

Uroczystości oglądamy oczami różnych osób. Bohaterem każdego rozdziału jest ktoś inny, co czytelnikowi pozwala poznać nie tylko młodą parę, ale też rodziny i przyjaciół. Chociażby ośmioletnią Pauline, której rodziców pochłania głównie zarabianie pieniędzy. Księdza, któremu tajemniczy głos zadaje trudne pytania. Babcię panny młodej, którą rodzina zepchnęła na margines.
Scena z adaptacji filmowej Weselnego tortu, reż. Denys Granier-Deferre, 2009 r. [Źródło]
Blandine Le Callet nakreśliła sugestywny i bardzo krytyczny obraz czterech pokoleń zamożnej francuskiej rodziny. Portrety uczestników uroczystości nie są aż tak nihilistyczne jak w „Weselu” Smarzowskiego, ale naprawdę przygnębiają, choć na zewnątrz wszyscy wyglądają tak ślicznie, kolorowo i milusio.

Dominuje tonacja tragikomiczna, a ślub Bérengère i Vincenta, z góry zaplanowany jako wykwintny i zachwycający show, okazuje się powierzchowną maskaradą. Nie ma mowy ani o jakichkolwiek przeżyciach duchowych, ani o uczuciu, bo liczy się tylko forma i co ludzie powiedzą. Oto opinia jednego z uczestników matrymonialnej farsy à la française: „groteska, normalnie groteska. Naprawdę już nie może patrzeć na te wycudowane orszaki, na rytu­alne przebieranki”[3]. 

Uroczystość ma być perfekcyjnym, wytwornym, nieskazitelnym majstersztykiem. Nietrudno zgadnąć, że zdarzą się jednak niespodzianki. Niekoniecznie przyjemne. Narzeczeni są tak zafiksowani na detalicznym planowaniu imprezy, że nie dostrzegają istotnych problemów. Na przykład pogardy Bérengère wobec małej kuzynki Vincenta. Jej panicznego lęku o to, że obecność niepełnosprawnej umysłowo dziewczynki na ślubnych fotografiach kompletnie zepsuje efekt.

Nawet pistacjowymi listkami i marcepanowymi różyczkami nie udało się autorce zatuszować niedociągnięć. Powieść Le Callet czasem razi sporymi uproszczeniami i przejaskrawieniami. Książka pęka w szwach od nadmiaru postaci i problemów, a również drobiazgowych opisów kłopotów nękających bohaterów. Do jej konstrukcji niepokojąco pasuje ten opis tytułowego ciasta: „wygląda na to, że tort wniesiono za wcześnie: ptysie wilgotnieją i oklapują, karmel się rozpuszcza, wszystko spływa”[4]. Mimo lekkiego bałaganu oraz kilku irytujących postaci historia ślubu i wesela Bérengère i Vincenta wciąga od pierwszych stron.
________________
[1]Blandine Le Callet, Tort weselny, tłum. Bożena Sęk, Wydawnictwo Sonia Draga, 2011, s. 212.
[2] Tamże, s. 251.
[3] Tamże, s. 98.
[4] Tamże, s. 251.
Moja ocena: 4
Blandine Le Callet. [Źródło]

23 listopada 2013

Dla Ciebie

[Źródło]
Dla Ciebie
Jedna z moich bibliofilskich obsesji to dedykacje. Zawsze czytam je z dużym zainteresowaniem i lubię, kiedy zawierają coś więcej niż tylko imię szczęśliwca, któremu pisarz poświęcił swoją pracę. Choć pierwsze zdanie książki kusi i wabi, warto zatrzymać się na moment przy pamiątkowym wpisie. 

Kim są wybrańcy losu, upamiętnieni na zawsze w dedykacjach? Najczęściej to ukochana osoba, członkowie rodziny lub przyjaciele autora, którym dziękuje nie tylko za istnienie i uczucie, ale również za konkretne wskazówki. Z dedykacji dowiadujemy się na przykład, że gdyby nie Phyllis Eisenstein w Nawałnicy mieczy Martina prawdopodobnie nie pojawiłyby się smoki. 

W takich wpisach literaci czasem dziękują za pomoc i inspirację, oświadczając wręcz, że gdyby nie X, książka w ogóle by nie powstała. Tak właśnie rozpoczyna Tym razem serio Małgorzata Musierowicz. Muzą była Joanna Gromek-Illg.

Niektórzy autorzy wielokrotnie wymieniają tę samą osobę w różnych ksiązkach, jak na przykład Alan Bradley, który kolejne tomy przygód Flawii de Luce dedykuje żonie, Shirley, podobnie jak Francis Scott Fitzgerald dedykował swoje powieści Zeldzie.
Dedykacja w Wielkim Gatsbym F.S. Fitzgeralda.
Miły gest to zadedykowanie książki czytelnikowi. Zgrabnie i dowcipnie zrobił to chociażby Balzac w Fizjologii małżeństwa.
DEDYKACJA

Zwraca się twoją uwagę, czytelniku, na słowa (strona 52): „Człowiek o wyższym umyśle, dla którego książka ta jest przezna­czona...”.

Czyż to nie znaczy po prostu: „dla cie­bie”?

AUTOR[1]
Niekiedy autorem dedykacji jest bohater powieści. Przykład? Chociażby Przez ciebie, Drabie! Zofii Chądzyńskiej.
Czasem dedykacja jest nie tylko sympatycznym podziękowaniem, ale ma też tajną misję: zaintrygować czytelnika i sprawić, żeby lektura pochłonęła go tu i teraz. A robi się to na przykład tak jak Shirin Kader:
Temu, kto stał się częścią pewnej przepowiedni i każdym słowem tej książki.[2]
Czytając liczne dedykacje, zauważyłam, że często przewijają się w nich dwa motywy. Pierwszy to oczywiście miłość. 
Dla mojej żony, Laurie, która sprawia, je wszystko, co piszę, jest tak naprawdę o miłości, i dla moich córek, Zoey i Sabiny.[3]
Mojemu ojcu, który na początku, tyle lat temu, doradził mi, żebym zawsze pisał o miłości oraz Faizowi Ahmedowi Faizowi 1911—1984 i Abdurowi Rabmanowi Chunghtai1897—1975, mistrzom, którzy uczyli mnie, każdy na swój sposób, co jeszcze warto kochać.[4]
...a drugi motyw to światło. Natalia, która jest latarnią zaczarowanej dorożki, to jeden z wielu przykładów. Uderzyła mnie liczba dedykacji odwołujących się do blasku i gwiazd. Co ciekawe, pisarze pochodzą z rozmaitych zakątków świata:
Dla Stephanie – mojego słońca, księżyca, gwiazdy i satelity[5]
Dla Pop, która widzi gwiazdy, i Jude, która słyszy muzykę[6]
Mojej matce, która zapaliła świeczki w sercach nas wszystkich[7]
Książka jest dedykowana Harisowi i Farah, noor [światłu] moich oczu, i mojemu ojcu, który byłby dumny[8]
Dla Deirdre, błyszczącej gwiazdy[9]
Dla mojej matki ukrytej pośród gwiazd[10]
A czasem wręcz przeciwnie, najważniejszy jest cień...
Borysowi i wszystkim., którzy jak on przekroczyli we wczesnej młodości granicę cienia swej generacji — z miłością[11]
Odrębna i chyba jeszcze ciekawsza kategoria to dedykacje osobiste, pisane przez autorów ręcznie, z myślą o konkretnej osobie. Niektórzy literaci podchodzą do nich nonszalancko, jak na przykład Adam Mickiewicz, który zwykle ograniczał się do zdawkowego Na pamiątkę przyjaźni lub W dowód szacunku, podczas gdy inni pracowicie klecili wytworne rymowanki jak choćby Deotyma dla Wiktora Gomulickiego:
Bekwarkowi lutni złotej,
Co po wszystkich strunach duszy,
Od boleści do pustoty,
Od upojeń do katuszy,
Tak przesuwa biegłą rękę,
Że się sypią łzy i blaski,
Śpiewakowi z bożej łaski,
Na pamiątkę i podziękę
ofiaruje Deotyma.[12]
[Źródło]
Bez wątpienia zlotoustym autorem dedykacji był twórca powieści Na srebrnym globie, Jerzy Żuławski:
Wszechkunsztów i nauk mistrzowi, chemikowi zawołanemu, gieografowi i kartografowi, oświecicielowi Warszawy, skraplaczowi krakowskiego powietrza, wynalazcy rytownictwa na szkle, taternikowi dzielnemu, zającobójcy etc. etc. etc., wielce mnie miłemu TADEUSZOWI ESTREICHEROWI w gorącym afekcie tę księżycową bakalie ofiaruję. Jerzy Żuławski. Dan w Podechybiu d. 20 miesiąca marca 1903.[13]
Pamiątkowy wpis to świetna okazja, żeby błysnąć poczuciem humoru, nawet ekscentrycznym. Oddajmy głos Wincentemu Lutosławskiemu, autorowi książki Poprzednicy Platona, który takie dusery skierował do swojego przyjaciela:
Ukochanemu a najlepszemu z łajdaków, jego wierny choć przeciwległy przyjaciel. 16 IV 1902. Krzywoprzysiężco! Wiedz, co miłość znaczy, skoro kochance mojej... zostałem niewierny na pozór, by tobie przykrości nie sprawić. Wincenty [...] Do recenzji przeczytać minimalnie. Z Przedmowy str. VI-XL Spis rzeczy. Z tekstu str. 21-25, 34-39, 49-63, 243-245. Z Dodatku 15-17.[14]
Obdarowany był na pewno szczególnie zadowolony z praktycznych wskazówek, co polecam uwadze autorom wysyłającym swoje dzieła do recenzji. Jeszcze bardziej rubaszny żart ma na swoim koncie Juliusz Kaden-Bandrowski, który takim wpisem ozdobił  Czarne skrzydła:
Lechoń! Przeczytaj, kochany Chamie, świat nie tylko o dupie myśli.[15]
Czasem dedykacja ujawnia zaskakującą cechę charakteru literata. Szczerze mówiąc, nigdy nie spodziewałabym się takiego poczucia humoru po Stefanie Żeromskim:
Szanownym Państwu Mieczysławostwu Jakimowiczom na pamiątkę okresu pełnego wszelakich mąk, a wielkiego braku mąki - z życzeniem pomyślnego zakończenia tego braku (mąki!) i powrotu do normalnych kajzerek ofiaruje te chore ramotki przedwojenne szczery przyjaciel S. Żeromski. Zakopane, d. 24 XII 1916.[16]
Kolejna niespodzianka to cieplutka i rodzinna dedykacja w powieści To Stephena Kinga. Nie zaskoczył mnie natomiast wpis Leśmiana dla Lechonia:
na znak głębokiej wiary w Jego gęstwiące się nad otchłaniami słowa.[17]
[Źródło]
Oddzielny rozdział to cudowne, dowcipne wpisy Tuwima. Wyobrażam sobie radość tych, którzy dostąpili zaszczytu posiadania takiej dedykacji. W zbiorze korespondencji poety (Listy do przyjaciół pisarzy) jest trochę takich wpisów. Jeden z nich pojawił się w Płaszczu zabójcy. O dziwo, Tuwim utrzymywał, że pisać dedykacji wcale nie umie i jako jedyną udaną uznawał pamiątkowy wpis w Lutni Puszkina, którą ofiarował Lechoniowi: 
Polskiemu Puszkinowi żydowski Lechoń.[18]
Wyśmienite dedykacje pisywał też Antoni Słonimski. Tak wspomina swoje dokonania w tej dziedzinie:
Sztuka pisania dedykacji upada. Przeważnie wypisuje się parę banałów i zamaszysty autograf. W wyjątkowych wypadkach człowiek się trochę wysili. Ostatnio parę miałem  niezłych. France i Stefkowi Themersonom napisałem: „Te staroświeckie stanze przesyłam Stefkowi i France. Wiem, że wybaczą defekt, Franka i Stefek T." Krystynie Tarnowskiej wypisałem całe pół strony: Krystynie   Tarnowskiej, tłumaczce I klasy w nagrodę za postępy w języku polskim i angielskim  —  Nauczyciel  polskiego:  Antoni Słonimski. Nauczyciel angielskiego: Anthony Slonimsky. Nauczyciel matematyki: Ajzyk Slonimskier. Nauczyciel astrofizyki: Anton Stanisławowicz Słanimskij, Nauczyciel   gimnastyki: Antoś Słoma." Irenie Szymańskiej wypisałem dwie dedykacje. Raz: „Aniołowi stróżowi polskiej  poezji. Bardziej  stróżowi  niż  aniołowi." I drugi raz po paru latach: „Aniołowi stróżowi polskiej  poezji.  Bardziej  aniołowi niż  stróżowi."[19]
Szkoda, że sztuka pisania dedykacji upada. Ale czy na pewno? Sama nie kolekcjonuję książek z autografami, jednak zawsze z przyjemnością oglądam wpisy autorów prezentowane na blogach. Jeden z największych zbiorów ma chyba Beata (Szczur w antykwariacie). 

Kolejny ciekawy temat to dedykacje, które znajdujemy w używanych książkach, kiedyś wręczonych jako prezent lub nagroda. O  tym już innym razem.

Tymczasem zachęcam Was do czytania dedykacji. Kiedyś służyły tylko jako grzecznościowe laurki dla mecenasów, a teraz ich rola jest znacznie ciekawsza. Autor tej listy twierdzi wręcz, że być może są ciekawsze niż same książki.
______________
[1]Honoriusz Balzac, Fizjologia małżeństwa, tłum. Tadeuisz Żeleński-Boy, Czytelnik, 1957, s. 11.
[2]Shirin Kader, Zaklinacz słów, Lambook, 2013, s. 7.
[3]Alexi Zentner, Dotyk, tłum. Karol Chojnowski, Wydawnictwo Wiatr od Morza, 2013, s. 5.
[4]Nadeem Aslam, Mapy dla zagubionych kochanków, Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz, 2006, tłum. Jacek Manicki, s. 5.
[5]Adam Johnson, Syn zarządcy sierocińca, Świat Książki, 2013, tłum. Grażyna Smosna, s. 5.
[6]Eleanor Catton, The Luminaries, Granta, 2013, tłum. własne.
[7]Alice Taylor, Gasząc kaganek, tłum. Jolanta Kozłowska, Instytut Wydawniczy PAX, 1997, s. 5.
[8]Khaled Hosseini, I góry odpowiedziały echem, tłum. Magdalena Słysz, Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz, 2013, s. 5.
[9]James Finney Boylan, Planety, tłum. Katarzyna Karłowska, Rebis, 1994, s. 5.
[10]Niall Williams, Dotknięci miłością, tłum. Małgorzata Grabowska, Świat Książki, s. 5. 
[11]Joseph Conrad, Smuga cienia, tłum. Jan Józef Szczepański, Książnica, 1989, s. 12.
[12] Juliusz Wiktor Gomulicki, Podróże po Szpargalii, Biblioteka Więzi, 2009, s. 276.
[13]Roman Kaleta, Sensacje z dawnych lat, Iskry, 2009, s. 283.
[14] Tamże,  s. 284.
[15] Tamże, s. 287.
[16] Tamże, s. 285.
[17] Tamże, s. 287.
[18] Tamże, s. 286.
[19] Antoni Słonimski, Załatwione odmownie, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1962, s. 100.

19 listopada 2013

Śniadania nie będzie (Aleksandra Marinina,"Kolacja z zabójcą")

Śniadania nie będzie
Jeśli kiedykolwiek uczestniczyliście w imprezie, na której wszyscy z wyjątkiem Was świetnie się bawili, nie będę potrzebowała wielu słów, żeby opisać swoje wrażenia po przeczytaniu Kolacji z zabójcą. To była moja pierwsza Marinina. Marinina, po której tak wiele sobie obiecywałam. Marinina, która od dawna wędruje po książkowych blogach, zbierając pozytywne recenzje. Niestety, nie przyłączę się do grona entuzjastów, tylko uszczypliwie pomarudzę. Kwęknięcia będą właściwie trzy, ale za to przeciągłe i donośne.

Po pierwsze potwornie mnie ta powieść przygnębiła. Kolację z zabójcą można porównać do listopadowego poranka po źle przespanej nocy. Nieważne, że przeczytałam ją na początku lipca. Nad światem Marininy unosi się ponury nastrój beznadziei, choć rzecz jasna major Anastazja Kamieńska, analityczka z Moskiewskiego Urzędu Śledczego, wciąż błyska bystrością umysłu  i z zapałem pracoholiczki dokłada wszelkich starań, żeby rozwiązać zagadkę. Sprawa jest śliska, bo dotyczy wierchuszki MSW. 

Rosja Marininy w latach osiemdziesiątych to odpychający kraj biurokratów i karierowiczów. Dzięki „pięknej komsomolsko-partyjnej przeszłości”[1] można na przykład zostać zawodowym kierownikiem. Nie można natomiast spuścić z oka samochodu, bo rozbiorą go na części. Wiem, że w kryminale nie należy spodziewać się tęczowego świata w stylu My Little Pony, ale podmuch pesymizmu u Marininy mnie po prostu zmroził. Nie wiem o Rosji na tyle dużo, żeby autorytatywnie stwierdzić, że taki druzgocząco negatywny obraz jest znacznym uproszczeniem, ale mam takie podejrzenia.

Depresyjną atmosferę pogłębia to, że ofiara przestępstwa w Moskwie właściwie nie ma do kogo zwrócić się o pomoc. Wszędzie królują znajomości, układy, korupcja. Leonid Pietrowicz, ojczym Nastii, tak charakteryzuje rosyjskich stróży prawa:
Milicja to ciasny krąg. Nie wąski, ale właśnie ciasny, nie można zrobić kroku, żeby się nie natknąć na znajomego, krewnego znajomego, kolegę krewnego, byłego ucznia, sąsiada szefa i tak dalej. W tak ciasnym kręgu nie sposób nikogo o nic zapytać, już nie mówiąc o tym, żeby przesłuchać, no bo czy można poważnie rozmawiać ze swoimi? Rozmawiasz z człowiekiem, którego podejrzewasz o popełnienie przestępstwa, a on na wszystkie twoje argumenty odpowiada: coś ty, daj spokój, przecież się znamy, sam dobrze wiesz. I poklepuje cię po ramieniu. I proponuje kielicha..”[2]
Kolejny problem to sama Anastazja. Kiepsko mi się czyta kryminały, w których detektyw lub policjant nie budzi chociaż cienia sympatii. Nie polubiłam Kamieńskiej, chociaż naprawdę się starałam. Doceniam jej intelekt, umiejętności lingwistyczne, sumienność, talent aktorski, ale mimo to wydała mi się rybio chłodna. Wprawdzie autorka kokieteryjnie mówi też o wadach bohaterki, które oczywiście w efekcie okazują się zaletami. Rozumiem, że pozorna nijakość Nastii, to celowy zabieg Marininy, ale mimo wszystko ta letniość działała mi na nerwy. Nie tylko mnie: niedawno tajniki osobowości Kamieńskiej dogłębnie i efektownie przeanalizowała Królowa Matka.

Doskwierał mi też brak napięcia. Miałam kilkudniową przerwę w lekturze Kolacji z zabójcą. Przeżyłam ją podejrzanie bezboleśnie. Przyznajcie, że to dość dziwne w przypadku kryminału, który teoretycznie powinno się wprost pochłaniać, niecierpliwie dążąc do finału. Jedną z przyczyn rozlazłego tempa jest chyba wprowadzenie zbyt dużej liczby postaci drugoplanowych i pobocznych wątków w dość krótkiej książce. Wprawdzie autorka urozmaica powieść, czemu służą na przykład przebieranki Nastii, ale te atrakcje wydały mi się żenująco nieprawdopodobne.

Kolacja z zabójcą to pierwsza powieść cyklu o Kamieńskiej i być może popełniłam błąd właśnie od niej zaczynając swoją przygodę z twórczością Marininy. Bo teraz wszystko wskazuje na to, że będzie to przygoda bardzo krótka.
__________
[1] Aleksandra Marinina, Kolacja z zabójcą, tłum. Margarita Bartosik, Wydawnictwo WAB, 2007, s. 5.
[2] Tamże, s. 62.

Moja ocena: 3,5
Aleksandra Marinina. [Źródło]