26 stycznia 2012

"Trudno jest czytać poezję, gdy myśli się o pasztecikach". (Arthur Conan Doyle, "Duet z przygodnie stosowanym chórem")


Trudno jest czytać poezję, gdy myśli się o pasztecikach 

Angielskie przysłowie ostrzega przed oceną książki na podstawie okładki. Jego mądrość uderza z siłą obucha, gdy patrzymy na odpustową rycinę ozdabiającą „Duet z przygodnie stosowanym chórem” Arthura Conan Doyle’a. Wyraźnie sugeruje, że będziemy mieć do czynienia z posępnym romansem, opiewającym miłosne dzieje pary nadszarpniętej zębem czasu. Wydanie lekkiej powieści humorystycznej w takim kostiumie zakrawa na perwersyjny żart.

Na „Duet z przygodnie stosowanym chórem” trafiłam przypadkiem. Nota wydawcy od razu mnie zaciekawiła. Autor opowieści o Sherlocku Holmesie i doktorze Watsonie niezbyt dobrze komponował mi się z dowcipną tematyką i postanowiłam przekonać się na własnej skórze, jak poradził sobie z takim wyzwaniem. Według mnie nieźle.

Wydane w 1914 roku dziełko to prosta, zabawna opowiastka o losach Maud Selby i Franka Crosse, których poznajemy kilka tygodni przed ślubem. Towarzyszymy im w przygotowaniach, uroczystościach, podróży do Brighton i kolejnych miesiącach wspólnego życia. Wszystko odbywa się zgodnie z wiktoriańskim rytuałem. Bardzo mnie fascynuje ta epoka, więc byłam w siódmym niebie. Obyczajowych smaczków jest naprawdę dużo.

Obraz kobiety, jaki kreśli w swojej powieści angielski pisarz, dziś raczej nie wywołałby entuzjazmu. Maud jest urocza i śliczna, ale sama podkreśla, że jej rozumek posiada niezbyt wielkie rozmiary. Kiedy zbliża się termin porodu wysyła męża na wyjazd rekreacyjny, a gdy ten stanowczo odmawia, rodzi synka potajemnie, żeby nie stresować męża.

Trochę sztuczne wydały mi się sceny, w których Frank wygłaszał żonie lekko pompatyczne prelekcje na temat historii i literatury Wielkiej Brytanii, ale czytałam je z zainteresowaniem. Na przykład bardzo zaciekawiła mnie postać królowej Eleonory. Autor dzieli się też przemyśleniami na temat angielskiej mentalności: „Czy to nie charakterystyczne, że monument, który nas uderzył genialnością pomysłu, jest dziełem cudzoziemca. My jesteśmy niezdolni do tego, zanadto się boimy zdradzić uczucie, ukazać głębię duszy, jesteśmy ludźmi o ciężkiej ręce i ciężkiej myśli”[1]. 

Z największą przyjemnością przeczytałam rozdziały poświęcone literaturze, która odgrywała w życiu bohaterów sporą rolę. Podobały mi się obszerne fragmenty o dziennikach Pepysa i ich autorze. A już całkowicie moje serce podbiła część poświęcona klubowi czytelniczemu, Towarzystwu im. Browninga. Plany były ambitne - to miały być regularne spotkania z dyskusją o przeczytanych wierszach. Oczywiście nie zdradzę, jak potoczyły się losy Towarzystwa. Napomknę tylko, że „trudno jest czytać poezję, gdy myśli się o pasztecikach”[2]. 

Książka zrobiła na mnie miłe wrażenie, ale nie podobało mi się to, że autor chwilami porzucał lekki i żartobliwy ton na rzecz moralizatorskich pouczeń. Wolałabym, żeby nie wdziewał togi Katona. Zdecydowanie bardziej twarzowo wygląda w szapoklaku Sherlocka. Tu ostrzeżenie dla miłośników opowieści o detektywie z Baker Street: otóż w "Duecie z przygodnie stosowanym chórem" nie znajdziecie żadnych nawiązań do najsłynniejszych utworów Conan Doyle'a. Tylko gospodyni państwa Crosse nazywa się Watson.

Miłą niespodzianką był dla mnie dość zaskakujący koncept narracyjny zastosowany w powieści. Wręcz awangardowy jak na tamte czasy. Powieść zaczyna się od listu autora do Maud, potem zaznajamiamy się z przedślubną korespondencją bohaterów, opatrzoną lakonicznymi komentarzami narratora. Następnie powieść epistolarna zamienia się w tradycyjną, by na końcu znowu zaskoczyć czytelników listem. Tym razem Maud pisze do autora. Dzięki tym zabiegom odnosimy wrażenie, że Arthur Conan Doyle to bliski znajomy bohaterów, a powieść jest oparta na faktach. Autor zgrabnie wykorzystuje też terminologię muzyczną (tytułowy duet, trio).

Po przeczytaniu książki z licznymi poradami na temat życia małżeńskiego zastanawiałam się, jak wyglądała ta sfera życia autora. Okazało się, że opierał się na faktach: miał dwie żony i pięcioro dzieci. Tutaj dowiedziałam się więcej o jego perypetiach uczuciowych. Na pewno sięgnę też po powieść Juliana Barnesa, „Arthur i George”, w której zostały wykorzystane elementy biografii Conan Doyle’a.

„Duet z przygodnie stosowanym chórem” dostarczy trochę rozrywki, ale nie liczcie na większe doznania estetyczne. Polski wydawca wykorzystał anonimowy przekład z 1914 roku. Szkoda, że nie poświęcono trochę więcej czasu na redakcyjny tuning i uwspółcześnienie tekstu. Zdarzają się niestety takie kwiatki:
- Co za piękna twarz! – wykrzyknęła Maud.
- To biust Longfellowa, Amerykanina.
[3] 
Sam tytuł brzmi ciężkawo (w wersji oryginalnej to po prostu The Duet). Chwilami irytuje brak konsekwencji w tłumaczeniu imion: na przykład Frank i Maud w czasie zaślubin w kościele zostają nazwani Franciszkiem i Magdaleną.
Na koniec pozwolę sobie przytoczyć Rady dla młodego małżeństwa, których udziela w książce Conan Doyle:
1. Ponieważ jesteście małżeństwem, powinniście dążyć do urzeczywistnienia ideału dobrego małżeństwa.
2. Ułóżcie więc maksymy i starajcie się postępować według nich.
3. I nie zrażajcie się, jeżeli zbłądzicie, zbłądzicie pewnie nie raz, ale może nie zawsze.
4. Nie wpadajcie nigdy w złość równocześnie, niech każde czeka na swą kolej.
5. Nie przestawajcie nigdy być kochankami, gdy któreś z was ochłodnie, ktoś inny może zapłonąć.
6. Nim zostaliście mężem i żoną, byliście dobrze wychowanymi ludźmi; nie zapominajcie o tym.
7. Starajcie się prezentować jak najkorzystniej, to podniesie męża lub żonę w ich własnych oczach.
8. Trzeba mieć ideały i dążyć ku nim.
9. Miłość ślepa jest głupią miłością, starajcie się doskonalić drugą stronę.
10. Stały wzajemny szacunek jest konieczny w miłości.
11. Struna naciągnięta zbyt mocno, łatwo pęka.
12. Dla obojga jest jedno prawo.
13. Jest jedna rzecz gorsza od publicznej kłótni, a to publiczne pieszczoty.
14. Pieniądze nie dają szczęścia, ale ludzie szczęśliwi mają ich zwykle pod dostatkiem.
15. Więc oszczędzajcie.
16. Najłatwiejszy sposób oszczędzania to obchodzić się bez rzeczy niepotrzebnych.
17. Jeżeli nie potraficie, to lepiej obejdźcie się bez żony.
18. Mąż, który ma szacunek dla żony, nie pozwoli zostać jej żebraczką. Musi mieć własną kasę.
19. Jeżeli oszczędzacie, oszczędzajcie na sobie.
20. W sprawach finansów trzeba się przygotować na najgorsze, ale mieć nadzieję, że wszystko ułoży się jak najlepiej.[4] 
________
[1] Arthur Conan Doyle, "Duet z przygodnie stosowanym chórem", tłumacz nieznany, Oficyna Wydawnicza Graf, 1991, s. 38.
[2] Tamże, s. 129.
[3] Tamże, s. 32.
[4] Tamże, s. 72-73.
Moja ocena: 4-
Arthur Conan Doyle

21 stycznia 2012

Atrament na sukni ślubnej (Julia Strachey, "Cheerful Weather for a Wedding")

Atrament na sukni ślubnej
Żałuję, że zamiast pisać powieści, Julia Strachey wolała flirtować z mężami przyjaciółek i dorabiać jako modelka. Wydała tylko dwie. „Cheerful Weather for a Wedding” z 1932 roku daje przedsmak jej talentu prozatorskiego, wrażliwości, zmysłu obserwacji, eleganckiego stylu, sardonicznego poczucia humoru.

Pierwsze strony książki zapowiadają czarującą opowiastkę z życia angielskiej arystokracji, z gwarantowanym happy endem majaczącym w tle, uroczą rezydencją w Dorset, sympatycznymi służącymi, między innymi Jessop podobną do mrówkojada. Do tego wątek ślubu głównej bohaterki, niczym lukrowany łabądek na weselnym torcie. Jesteśmy bowiem świadkami przygotowań do zamążpójścia dwudziestotrzyletniej Dolly Thatcham. Czar pryska powoli, ale skutecznie. Jak plama atramentu na sukni ślubnej głównej bohaterki stopniowo wykwitają skrzętnie skrywane tajemnice. Okazuje się, że pozory mylą i na naszych oczach rozegra się dramat. Dramat bezkrwawy i bez ani jednej łzy.

„Cheerful Weather for a Wedding” to opowieść o grze pozorów. Kiedy Dolly w pewnym momencie sięgnęła po maskę, odniosłam wrażenie, że to jedna z kluczowych scen. Świat powieściowy wypełniają ludzie, którzy z wirtuozerią tłumią uczucia. Konwenanse i „co ludzie powiedzą” są ich niezawodną dewizą życiową. Fragment, w którym Owen dokonuje odkrycia, które u innego mężczyzny wywołałoby atak furii, a w najlepszym wypadku szok, rozpoczyna rzeczową dyskusję o problemach, jakie nastręcza odżywianie żółwia na statku pasażerskim. Zresztą chyba nieprzypadkowo  bohaterowie kilka razy rozmawiają o żółwiu Dolly. W powieści Julii Strachey chłód i skorupa chroniąca przed uczuciami nie charakteryzują tylko sympatycznego skądinąd gada. Tłem dla przeżyć bohaterów jest przyroda, którą Strachey odmalowuje w książce dyskretnie i wdzięcznie. Tytułowa pogoda odzwierciedla uczucia i nastroje uczestników uroczystości.

W czasie lektury książki miałam skojarzenia z prozą Katherine Mansfield i E. M. Forstera, ze szczególnym akcentem na tego drugiego, po czym przeczytałam dokładnie te same nazwiska w nocie wydawcy na okładce. Nie da się ukryć, że mimo licznych zalet „Cheerful Weather for a Wedding” jest książką słabszą niż utwory wymienionych pisarzy. Sprawia wrażenie szkicu, który można byłoby ciekawie rozwinąć. Szkoda, że autorka nie zechciała pogłębić portretów postaci drugoplanowych. Kilka z nich aż prosiłoby się o bliższe poznanie. We mnie powieść Julii Strachey pozostawiła wrażenie lekkiego niedosytu.

Książka bardzo przypomina sztukę teatralną. Dziwię się, że dopiero teraz powstaje adaptacja filmowa, która notabene zapowiada się ciekawie. Scenarzysta miał wyjątkowo łatwe zadanie, choć zapewne niektóre wątki trzeba było rozbudować, posiłkując się własną wyobraźnią. Powieść przywodziła mi na myśl niedawno przeczytaną „Mewę” Czechowa: akcja toczy się głównie we wnętrzach, słuchamy fragmentów rozmów bohaterów, pozorny spokój kryje skłębione emocje, a to wszystko w oparach ironii (już tytuł jest nader przewrotny) i  melancholii. Okazało się, że przeczucie było słuszne. W świetnym wstępie, który przeczytałam po lekturze powieści, Frances Partridge, przyjaciółka Julii i autorka książki jej poświęconej, pisze, że Czechow był „jedną z gwiazd jej galaktyki”[1]. Pozostałe gwiazdy to James, Proust i Groucho Marx.

Jeśli film odniesie sukces, czego mu szczerze życzę, być może powieść Strachey zostanie przetłumaczona na język polski. Tymczasem zachęcam czytelników znających język angielski do sięgnięcia po tę niesłusznie zapomnianą książkę. Zachwycała się nią między innymi Virginia Woolf, która nazywała Julię „utalentowanym nicponiem”[2].
____________
[1]Julia Strachey, "Cheerful Weather for a Wedding", Persephone Books, 2011, s. IX.
[2]Tamże, s. VIII.

Moja ocena: 4
Julia Strachey

20 stycznia 2012

Styczniowy konkurs okładkowy - wyniki

Zapraszam na podsumowanie Styczniowego konkursu okładkowego.
Bardzo dziękuję wszystkim, którzy zechcieli poświęcić czas na poszukiwanie odpowiedzi. Cieszę się, że zabawa Wam się podobała, choć łatwo nie było. :)
Pozwólcie, że najpierw przedstawię okładki przed zdmuchnięciem literek.  Najbardziej problematyczne okazały się ósemka i dziesiątka. Byłam przekonana, że kłopoty sprawi dwójka i siódemka, które wszyscy wytypowali bezbłędnie. :)
1.
 2.
 3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
Teraz wyniki Styczniowego konkursu okładkowego.
Zdobywców maksymalnej liczby punktów jest ośmioro! Zgodnie z zapowiedzią w przypadku takiej samej liczby punktów decyduje termin zgłoszenia, tak więc z przyjemnością informuję, że tytuł głównego laureata Styczniowego konkursu okładkowego zdobyła... 
Odpowiedzi Sary otrzymałam już we wtorek o godz. 21.33. Wielkie gratulacje. Zwyciężczyni proszona jest o wybranie sobie książki w cenie do 40 zł w dowolnej księgarni w Polsce. A w uznaniu dla pozostałych zwycięzców – również zdobywców maksymalnej liczby punktów (21), postanowiłam ich również wyróżnić nagrodami.  Są to:
Nagroda dla Was to dowolna książka z wybranej księgarni w Polsce w cenie do 35 zł.
Wkrótce skontaktuję się ze wszystkimi zwycięzcami.
Oto wyniki kolejnych konkursowiczów. Gratuluję Wam świetnych rezultatów!
20 punktów:
Upiorny Groszek
19 punktów:
Iza
Bluejanet
Klaudyna (Kreatywa)
Ewelka
Majka
17 punktów:
Kraina chwilowego zapomnienia (Inez)
Pozostałym uczestnikom również bardzo dziękuję.
Kolejny konkurs już w lutym. Serdecznie zapraszam do udziału. :)

P.S.
Jeszcze ciekawostka: okładka "Lolity" namalowana kredą na chodniku:

17 stycznia 2012

Styczniowy konkurs okładkowy

Końcówka pierwszego semestru w szkole jest dość intensywna. Na szczęście powoli wszystko wraca do normy, a myśl o tym, że ferie zaczynają się już 30 stycznia, krzepi. :) Tymczasem zgodnie z zapowiedzią zapraszam Was do udziału w kolejnym konkursie.
A propos przypominam, że jeszcze tylko dziś i jutro można oddać głos na Zacofanego w lekturze, który bierze udział w konkursie na Blog Roku 2011. Szczegóły tutaj. Wszystkich miłośników erudycji, poczucia humoru, gustu i stylu ZWL, serdecznie zachęcam do udziału w głosowaniu.
Teraz kilka słów na temat mojego Styczniowego konkursu okładkowego.
Zadanie polega na tym, żeby na podstawie okładek odgadnąć brakujące tytuły i autorów książek. Zdmuchnął je zimowy wiatr, któremu troszkę pomogłam. :) 
Wykorzystałam edycje angielskie i amerykańskie, ale nie wszyscy twórcy pochodzą z tych krajów. Wybrałam popularne książki dla dzieci i dorosłych.
Tym razem proszę o nieumieszczanie odpowiedzi w komentarzach, a wysłanie ich mejlem na mój adres: lirael@pro.wp.pl 
Z góry dziękuję za podanie numerów zdjęć, tytułów książek i ich autorów, a również swojego nicku lub imienia. 
W przypadku takiej samej liczby punktów laureatem zostanie ten, kto przyśle poprawne odpowiedzi jako pierwszy.
Poziom trudności poszczególnych zadań jest zróżnicowany i dlatego można za nie zdobyć od 1 do 3 punktów. Uprzedzam, że niektóre okładki są dość zaskakujące.
1 punkt za zdjęcia numer 4, 8, 9
2 punkty za zdjęcia numer 3, 5, 10
3 punkty za zdjęcia numer 1, 2, 6, 7
Można zdobyć maksymalnie 21 punktów.
Ostateczny termin zgłaszania odpowiedzi to czwartek, 19 stycznia 2012 r., godz. 24.00. Wyniki zostaną podane następnego dnia, w piątek 20 stycznia.
Nagrodą dla zwycięzcy jest dowolna książka z wybranej przez siebie internetowej księgarni w Polsce w cenie do 40 zł. Oczywiście bez kosztu transportu, który pokrywam również ja.
W zabawie mogą uczestniczyć również osoby, które mieszkają za granicą, a również czytelnicy nieposiadający blogów. 

Trzymam kciuki i życzę powodzenia! :)
1.
2.
3.
4.
5.
6.
 7.
8.
9.
10.

15 stycznia 2012

Sztambuch Amelki (Hanna Muszyńska-Hoffmannowa, "Róże dla pensjonarki")

Sztambuch Amelki 

Śnieg za oknem, kubek gorącej czekolady z pianką i urocza powieść pensjonarska. Czego chcieć więcej w mroźny styczniowy wieczór?

Książka Hanny Muszyńskiej-Hoffmannowej to kolejne przypadkowe znalezisko, które okazało się literackim cackiem. „Róże dla pensjonarki” zostały wydane w 1969 roku. Jest to powieść dla młodzieży, ale również starsi czytelnicy docenią jej zalety. Akcja toczy się w Warszawie, w latach dwudziestych dziewiętnastego wieku. Książka ma formę pamiętnika tytułowej pensjonarki, piętnastoletniej Amelki Pusztówny. 

Srodze zawiodą się ci, którzy wzorem ochmistrzyni pensji spodziewają się po dziewczynce cech „ziemskiej anielicy” i wzorowych manier. Amelka ma złote serce, ale posiada też na swoim koncie liczne szelmostwa typu wspinaczka na dach, czy podrzucenie ropuchy do sypialni stryja, które trochę kalają jej czarujący wizerunek, ale sprawiają, że wprost nie sposób jej nie polubić.

Książka sprawi radość miłośnikom dziewiętnastego wieku, bo obraz ówczesnej stolicy został odmalowany barwnie i skrupulatnie. Oprócz głównej bohaterki i jej rodziny przez karty powieści przewija się wiele znanych osób. Najbliższą przyjaciółką Amelii jest Emilka Chopinówna, więc bywamy również w domu przyszłego kompozytora. Poza tym przygotujcie się na spotkanie z ówczesną elitą intelektualną i śmietanką towarzyską, między innymi z Józefem Bohdanem Zaleskim, Klementyną z Tańskich Hoffmannową, Maurycym Mochnackim, Sewerynem Goszczyńskim i wieloma innymi. W korowodzie znanych postaci moją największą sympatię wzbudził ostatni lirnik warszawski, Mateusz Dziubiński, zwany Błękitnym Płaszczem.

Miłośnicy literatury dziewiętnastowiecznej będą szczególnie zadowoleni z lektury „Róż dla pensjonarki”. Otóż Amelka Puksztówna pochodzi z rodziny, która od pokoleń prowadzi popularną księgarnię. Dzięki temu dowiadujemy się, jakie wówczas panowały gusta literackie, którzy autorzy cieszyli się wzięciem, co czytali intelektualiści, a co prostaczkowie, jakie były meandry sporu klasyków z romantykami.

Pod względem językowym książka dostarczyła mi również miłych doznań. Prawie jak powieści Kraszewskiego. Styl jest lekko archaizowany, ale nie w sposób hermetyczny. Powieść zawiera wiele uroczych słów i wyrażeń,  które dodają jej staroświeckiego wdzięku, takich jak dehumory, od świtu do podkurka, frukty, bawialka, siosterka, bibosz, bałamutka, wiośnianka, umbrelka.

Na ujmujący nastrój „Róż dla pensjonarki” składają się także imiona bohaterek,  na przykład Prowidensja, Eufemia, Balbina, Prakseda, Kunegunda, Henrietta, Teofila czy Petronela. Panowie zostali pod tym względem potraktowani mniej szczodrze. Najbardziej ekscentryczny wydaje się Bonawentura, ale Amelia postanowiła zwać go Wiesławem.

Amelka jest dziewczynką trochę egzaltowaną, ale od zalewu napuszonego sentymentalizmu ratuje nas poczucie humoru bohaterki i autorki. Zdarzają się i zabawne określenia, chociażby na temat ciotuni Balbiny, która „kształtów jest ogromnie obłych”[1], i śmieszne sytuacje, jak na przykład pechowa przygoda Amelki z tortem na inscenizowanym raucie. Już skróty wydarzeń, które pojawiają się przed każdym rozdziałem zapowiadają liczne atrakcje. Na przykład przed rozdziałem piątym czytamy: Niewierny kuzynek. Za to wierny pies. Jak przybył nam Fido?  Swatam mamę, z czego wynika skandal.  Znowu sąd familijny. Duch prababki, czyli idę na pensje. [2] Czy już kiedyś wspominałam, że przepadam za takimi dowcipnymi zapowiedziami treści przed rozdziałami książek?

Najbardziej podobały mi się fragmenty poświęcone edukacji Amelii. Scena przemarszu panien przez miasto oraz ich udział w wykładach ze studentami, którzy cichaczem podrzucali im do kapturów liściki, są nakreślone bardzo malowniczo. Program nauczania na pensji i niektóre metody wychowawcze dziś wydają się kuriozalne, ale warto podkreślić, że „elewki” biegle władały trzema językami obcymi (angielskim, francuskim i niemieckim), choć prowadząca pensję pani Wilczyńska na każdym kroku podkreślała uroki języka ojczystego: „harmonia naszej mowy jest jak szum odwiecznego   dębu,   gdy   innych   jak   poświst   chwastu,   który z każdym powiewem wiatru zgina się lub łamie i z cienkim odgłosem  jęczenie  wydaje” [3]. Warto wspomnieć o tym, że obok sali lekcyjnej zawsze czuwał lekarz, który miał ruszyć na ratunek, gdyby którejś pannie zakręciło się w głowie od nadmiaru wiedzy.

Na ostatnich stronach powieści w życie bohaterów  wkracza wielka polityka. Wybucha powstanie listopadowe. Niestety, te fragmenty są mniej udane. Sprawiają wrażenie napisanych w pośpiechu i dodanych trochę na siłę, żeby podnieść walory edukacyjne i patriotyczne książki. Żałuję, że autorka potraktowała je tak skrótowo, ale powieść polecam.

Jeśli macie ochotę dowiedzieć się, jakie kwiatki lubił najbardziej Frycek Chopin i dlatego jego siostry ozdabiały nimi sukienki, dlaczego cioci Femci przyczepiono indyczą łapkę, wskutek czego dostała spazmów, jak wyglądał strój a la Werter i dlaczego książki Waltera Scotta miały zgubny wpływ na dziewczęta, koniecznie sięgnijcie po uroczą ramotkę Hanny Muszyńskiej-Hoffmannowej. Ciepłą i słodką jak czekolada z pianką, którą pijała Amelka Pusztówna.
_____________
[1] Hanna Muszyńska-Hoffmannowa, Róże dla pensjonarki, Instytut Wydawniczy PAX, 1969, s. 38-39.
[2] Tamże, s. 85.
[3] Tamże, s.127.

Moja ocena: 4+
Hanna Muszyńska-Hoffmannowa

7 stycznia 2012

Biblioekshibicjonizm, czyli Flawia de Luce na stosie

Zapewniam Was, że nie planuję spopielić rezolutnej Flawii. Chcę tylko pochwalić się zawartością paczki, która niedawno dotarła, po prawie dwumiesięcznym oczekiwaniu. Już straciłam nadzieję, że te książki w ogóle zobaczę, ale los się do mnie uśmiechnął, a księgarnia internetowa w końcu stanęła na wysokości zadania.

Nowe nabytki:

Julia Strachey, Cheerful Weather for the Wedding
Recenzja przeczytana na blogu Stuck In A Book nie pozostawiła mi wyboru. Bardzo lubię takie kameralne opowieści, a dodatek sardonicznego humoru wróży jeszcze lepiej. Wczoraj przypadkiem dowiedziałam się, że właśnie powstaje adaptacja filmowa, która też nieźle się zapowiada. Mam nadzieję, że uda mi się ją obejrzeć.

Vere Hodgson, Few eggs and No Oranges
Książka polecona przez Bezszmer. Dziennik mieszkanki Londynu z czasów II wojny światowej. Dzieło opasłe, ale podobno świetnie się czyta. poza tym książka jednego z moich ulubionych wydawnictw, Persephone Books. Wizyta w ich firmowej księgarni na Lamb's Conduit Street w Londynie przypuszczalnie skończyłaby się kompletną ruiną finansową. :) Polecam Wam ciekawą relację Dabrai z wizyty w Persephone Books.

Alan Bradley, I Am Half Sick of Shadows
Tu komentarze są chyba zbyteczne. Nareszcie jest. Czwarty tom przygód Flawii de Luce z zaskakującą okładką. Od listopadowej premiery nie mogłam się doczekać. Ciekawe, czy moje fabularne przeczucia okażą się słuszne. 
Na angielskich blogach widziałam już kilka recenzji, ale z premedytacją nie czytałam, żeby się nie sugerować.



 
Linda Leaming, Married to Bhutan
To ponoć ciekawa i dowcipna relacja z podróży autorki po południowej Azji. Już dawno nie czytałam nic orientalnego, pora to zmienić. :)

Dorothy Whipple, Someone at a Distance 
Po przeczytaniu recenzji na blogu A Striped Armchair stwierdziłam, że raczej nie ma szans, żeby ta powieść mnie rozczarowała. :) O Dorothy Whipple docierają do mnie z różnych stron bardzo zachęcające opinie. J. B. Priestley nazwał ją "Jane Austen dwudziestego wieku". W moich oczach to dość istotny argument za.





Katie Ward, Girl Reading 
Tu nadzieje na zauroczenie powieścią są spore. Girl Reading to podobno wyśmienity debiut. Książka składa się z siedmiu rozdziałów, które subtelnie się ze sobą  łączą. Każdy z nich ma w tytule portret czytającej dziewczyny, obrazy pochodzą z różnych epok i odgrywają istotną rolę w fabule. Żałuję tylko, że nie ma reprodukcji. Mam bzika na punkcie obrazów z książkami i czytającymi osobami, więc przypuszczalnie Girl Reading będzie obfitować w dodatkowe atrakcje.

Termin przeczytania nowo przybyłych książek bliżej nieokreślony, ale mam nadzieję, że niezbyt odległy. :)

Na koniec mała niespodzianka, którą dzisiaj kupiliśmy. Przedstawiam wyrób wędliniarski zadający kłam narzekaniom, że Polacy nie interesują się literaturą: 

 Zastanawiam się, czy można kupić też Filomatki. :)

6 stycznia 2012

Pod światło ("W ciemności", reż. Agnieszka Holland)

Pod światło
Dziś spędziłam  dwie i pół godziny w sali kinowej na wstrzymanym oddechu, więc z góry przepraszam, jeśli uczucia nie pozwolą mi dokładnie wyrazić myśli. „W ciemności” Agnieszki Holland to film, po którym powrót do rzeczywistości okazał się bardzo trudny. I chyba nie jest całkowity. Moje myśli wciąż są przy bohaterach. Największe atuty to zdjęcia, kreacje autorskie, scenografia i muzyka. Kolejność przypadkowa, wszystkie elementy tworzą całość jednolitą i skończoną w najdrobniejszych szczegółach.

Film o ciemności? To brzmi dość paradoksalnie. Wydawać by się mogło, że podziemna sceneria nie pozwoli stworzyć efektownych obrazów, ale to nieprawda. Część ujęć określiłabym wręcz mianem niesamowicie malarskich, na przykład scenę, kiedy Klara myje się pod strumieniem wody. Zdjęcia Jolanty Dylewskiej wyraźnie nawiązują do tytułu, który można rozumieć nie tylko dosłownie. Film opowiada o „ciemnościach, które kryją ziemię”, o opozycji światła i mroku, która występuje nie tylko w świecie zewnętrznym, ale przede wszystkim w nas samych.

Wydaje mi się, że kreacje aktorskie z „W ciemności” przejdą do historii polskiego kina. Oprócz Roberta Więckiewicza, który włożył w swoją rolę nie tylko profesjonalny kunszt, ale i serce, moim zdaniem na największe brawa zasługują: Kinga Preiss, Marcin Bosak (tu bardzo mile zaskoczenie, kojarzyłam go głównie z serialowymi klimatami), Julia Kijowska, a przede wszystkim rewelacyjna Agnieszka Grochowska. Natomiast mała Milla Bańkowicz w roli Krysi Chiger stworzyła chyba najlepszą rolę dziecięcą, jaką widziałam w polskim filmie.

Film Agnieszki Holland bardzo mocno działa na uczucia, a dzieje się tak między innymi za sprawą muzyki. Kompozycje Antoniego Łazarkiewicza dyskretnie towarzyszą bohaterom w czasie dramatycznych wydarzeń. Chwilami są patetyczne, ale ani razu nie wydały mi się ckliwe czy napuszone. Również scenografia pozornie nie stanowiła ciekawego wyzwania, tymczasem pietyzm, z jakim został odtworzony tamten świat robi ogromne wrażenie. Zadbano o najdrobniejsze szczegóły. Miałam wrażenie, że ożyły fotografie z tamtych lat.

Film Agnieszki Holland był też ciekawy pod względem lingwistycznym. Rozbrzmiewają w nim różne języki: polski, gwara lwowska, ukraiński, rosyjski, jidysz i niemiecki. Nigdy wcześniej nie uderzyło mnie tak bardzo, że jidysz i niemiecki są aż tak bardzo do siebie podobne, co czyni Holocaust jeszcze trudniejszym do zrozumienia.

Przypuszczam, że nawet widzowie, którzy lubią opuszczać salę kinową, gdy tylko zaczną się pojawiać napisy końcowe, tym razem pozostaną nieruchomo w fotelach. W każdym razie tak zachowała się większość widowni w czasie seansu na którym byliśmy. Tak więc tylko na wszelki wypadek uprzedzam, że przed obsadą pojawią się ważne informacje o dalszych losach bohaterów, które są znaczącą kropką nad „i”. I ostatnia refleksja. Byliśmy zdumieni tym, że na film przyszła pani z dwójką dzieci w wieku około siedem-dziesięć lat. Mnie „W ciemności” emocjonalnie zrównało z ziemią. Zawiera wiele brutalnych scen, zdecydowanie nie dla tak młodych widzów.

Nawet jeśli „W ciemności” nie otrzyma Oscara, dla mnie pozostanie filmem wyjątkowym. Dobrze, że powstał, bo mówi otwarcie o sprawach przez wiele lat wstydliwie zamiatanych pod dywan historii. Choć optymizm przesłania jest dyskusyjny, podziwiam tych, którzy nawet „w ciemności” potrafili ocalić człowieczeństwo.
Światło wybucha, gdzie brak słońca;
Gdzie prądy oceanu nie mkną, wody serca
Napierają w przypływach.
Dylan Thomas, Światło wybucha, gdzie brak słońca
Moja ocena: 6

3 stycznia 2012

Mózg w stanie płynnym (Małgorzata Mroczkowska, Listy do Przyjaciółki)


Mózg w stanie płynnym
Przechodzę codziennie obok sklepu Społem nr 124 przy ul. Górnośląskiej 27 w Warszawie. Szyld głosi: Podroby. Gdy jest kolejka, wiadomo - przywieźli towar. Któregoś poniedziałku kolejki nie było. Natomiast już z daleka zwróciłam uwagę na klientów wychodzących ze sklepu z pozatykanymi nosami. W promieniu kilku metrów czuło się - nie ma co ukrywać - po prostu smród. Weszłam, również zatykając nos. Na ladzie leżały nogi wołowe, mózg w stanie płynnym, a nad tym gromady much.[1]
Powyższy fragment nie pochodzi z osadzonego w polskich realiach  horroru Grahama Mastertona. To list do redakcji Przyjaciółki z roku 1978. Tygodnik dla pań o szokującym dziś nakładzie dwa miliony egzemplarzy był czymś więcej niż zwykłym czasopismem. Przyjaciółka pełniła rolę powiernicy, terapeutki i skarbnicy wiedzy praktycznej. Ze szczególnym zainteresowaniem czytano dział korespondencji od czytelników. Autorzy zwierzali się z najbardziej osobistych kłopotów, prosząc o pomoc w różnych sprawach. Przyjaciółka to była Wielka Siostra, która zdaniem czytelników mogła dosłownie wszystko. Ten fenomen postanowiła zbadać Małgorzata Mroczkowska, która w 2004 roku wydała antologię korespondencji do redakcji wraz z komentarzem. „Listy do Przyjaciółki” podzielono tematycznie na rozdziały z zabawnymi tytułami.

Zawsze podziwiałam wyobraźnię Stanisława Barei, ale przy całym szacunku dla jego talentu, wystarczyło być skrzętnym obserwatorem. Wokół działy się rzeczy niewyobrażalnie nonsensowne. To, co uderza przede wszystkim, to kompletny brak poczucia bezpieczeństwa. Używany od ćwierć wieku krem nagle wywołuje opuchliznę i potworny ból oczu. W porodówce można się natknąć na zataczające się salowe i pijane położne. W sklepach królują buble. Reklamacja jakiegokolwiek produktu to droga przez mękę, w czasie której petent jest odsyłany od instytucji do instytucji i traktowany jak bezczelny intruz. Z pięknego, nowego swetra Mody Polskiej w czasie deszczu ściekają strugi farby. Wzmiankowany pulower zaopatrzony jest w dwie metki: jedna zakazuje prania go w wodzie, druga zaś czyszczenia chemicznego. Kalesony to towar deficytowy. Zakłady Tworzyw Sztucznych w Częstochowie wypuszczają na rynek lalki-dzidziusie z dziwnym wyrazem twarzy – wyglądają na śmiertelnie przerażone. Pasztet z zakładów wędliniarskich z Dębicy jest jak jajko-niespodzianka: można w nim na przykład znaleźć świńską szczecinę. Takich barwnych przykładów wyszukacie w książce mnóstwo!

Mierzenie się z orwellowską rzeczywistością na co dzień wymagało hartu ducha i wiele osób dodawało sobie animuszu za pomocą alkoholu. Dość spektakularny przykład to cofnięta z lotniska ekipa polskich narciarzy, udających się do Finlandii. Znaleziono przy nich dwieście pięćdziesiąt pięć butelek wódki i spirytusu. Sportowcy tłumaczyli, że alkohol jest im niezbędny do czyszczenia nart. 

Listy stanowią świetny materiał dla historyków obyczajowości. Jak na dłoni widać zmiany, które miały miejsce w Polsce od tamtych czasów. Dziś w osłupienie wprawia list pani, która pyta, czy kobiety w spodniach wpuszczane są do nocnych lokali, czy też korespondencja od trzech strapionych lublinianek, które chcą wiedzieć, czy trzy dorosłe, pracujące, samotne dziewczyny mają prawo zamówić w kawiarni wino?

Spoiwem łączącym listy jest komentarz Małgorzaty Mroczkowskiej. Lekki, dowcipny, ale przeznaczony raczej dla osób, które po raz pierwszy czytają opowieści o dobie gierkowskiej. Szkoda, że autorka nie pokusiła się o obszerniejszy i głębszy tekst. W każdym razie ja czuję spory niedosyt.

Książkę zaopatrzono w liczne ilustracje, niektóre świetne, ale ich jakość pozostawia wiele do życzenia. Niestety, sporo jest  nieczytelnych. Na przykład na stronie 33 umieszczono skan obszernego artykułu prasowego, w którym litery to bezkształtne, mikroskopijne punkciki. 

Mimo zastrzeżeń warto zajrzeć do tej książki, choćby z podziwu dla tych, którzy żyjąc w Peerelu zachowali mózg w stanie stałym.

Na zakończenie zacytuję moje trzy ulubione listy. Uwaga, fragment trzeci wyłącznie dla osób o silnych nerwach.
Nie miała baba kłopotu (1972)
W Domu Handlowym w Lublinie kupiłam czteropalnikową kuchenkę gazową z piekarnikiem za 2700 zł. Wyprodukowała ją Wronkowska Fabryka Wyrobów Blaszanych - Wronki, ul. Towarowa 3 - i zaopatrzyła w wielką pieczątkę kontroli technicznej KT-Al-22-4 wraz z podpisem. Mieszkam w Janowie - a więc wiozłam kuchenkę około 80 km. Cała rodzina z utęsknieniem czekała momentu, gdy spożyjemy pierwszy ugotowany na niej obiad. Czy widzisz, Przyjaciółko, skupione twarze domowników, gdy podłączyliśmy butlę z gazem i z zapaloną zapałką czekaliśmy, aż ukaże się niebieski płomyk? Niestety - o gorzkie rozczarowanie - płomyk się nie ukazał... Zapomniano o wyborowaniu dziurek w palniku. Zaraz wysłałam do producenta list - express polecony, z prośbą o przysłanie właściwego palnika. Na odpowiedź czekam do dzisiaj.
Izabela Zezulińska, Janów Lubelski.[2]
Niebezpieczna kuzynka (1975)
Zbliża się lato i - nieuchronnie - sytuacja, która spędza mi sen z powiek. Przyjedzie do nas kuzynka w wieku 36 lat, która co roku spędza z nami urlop. Jest miła, wesoła, życzliwa, więc ją lubimy. Ma jednak ogromną wadę: zupełnie nie liczy się z tym, że jej paradowanie po domu w nocnej, przejrzystej koszuli krępuje i moich synów, i mojego męża, a wychodzenie na dwór w opalaczu czy kostiumie kąpielowym gorszy sąsiadów, gdyż u nas nie ma takich zwyczajów. Jest piękny las, rzeka - czy to nie wystarcza?

Gospodyni.[3]
Relax z pluskwą (1979) 
Hotel nazywał się "Relax", a ja byłem spragniony właśnie relaksu. Gdy się już zdrzemnąłem, coś ugryzło mnie w rękę. A potem w inne miejsca. Odsłoniłem kołdrę. Zawirowały czarne ruszające się punkciki. Przetarłem oczy, spojrzałem, a tu po prostu pluskwy i karaluchy. Paradowały sobie po mnie bezkarnie, jak gdyby nigdy nic. Czuły się pewnie, widać było, że są stałymi bywalcami hotelu i dobrze się tu bawią. Nie zmrużyłem oka do rana. A gdy oddając klucze, wygarnąłem wszystko, co o tym myślę, młoda panienka z recepcji powiedziała z uśmiechem: "Wiemy, że w hotelu »Relax« są robaczki. Ale są i w sąsiedniej restauracji »Nowoczesna« i nikt nie robi z tego tragedii". Skoro są robaczki także w restauracji - pomyślałem - wyjadę z Mławy na czczo.
Witold Jaworski.[4]
__________________________
[1] Małgorzata Mroczkowska, "Listy do Przyjaciółki: Codzienne zycie Polaków dekady gierkowskiej w listach czytelników", Oficyna Wydawnicza Rytm, 2004, s. 85.
[2] Tamże, s. 25.
[3] Tamże, s. 214.
[4] Tamże, s. 169.

Moja ocena: 4

2 stycznia 2012

Koniec końców :)

To już ostatnia część wspomnień z 2011 roku. O tym, co podobało mi się najbardziej, napisałam wczoraj. Dziś przemyślenia ogólniejszej natury.
W tym roku przeczytałam 67 książek, ale statystyka nie uwzględnia szarej strefy: dzienników i listów, które czasem wertuję pod katem Płaszcza zabójcy. Najczęściej nie czytam ich od deski do deski, stąd braki w zestawieniu. Zawsze lubiłam literaturę pamiętnikarską i korespondencję, ale teraz to już uprawiam czytelnictwo kompulsywne. Uwielbiam to. A Redaktorowi Naczelnemu jestem wdzięczna za wyrozumiałość i  świętą cierpliwość. :)
Spośród 67 przeczytanych książek 18 napisali Polacy. To zdecydowana poprawa w porównaniu z ubiegłym rokiem. Niestety, nie udało mi się przeczytać zbyt wiele książek po angielsku, choć mam ich zapasy.
Zrecenzowałam na blogu 62 pozycje.
Korzystając z pomysłu Ani postanowiłam policzyć, ile z przeczytanych książek pochodziło z domowych zbiorów. Okazało się, że 32. Reszta to rzeczy wypożyczone. Nie jest źle, ale w tym roku mam zamiar korzystać głównie z piętrzących się domowych zapasów.
Wielką radość sprawia mi nasz Projekt Kraszewski. Tradycyjnie zapraszam Was do lektury, a Izie i Zacofanemu w lekturze z całego serca dziękuję za wspaniałą współpracę. 
W poprzednim roku rozpoczął działalność Klub Czytelniczy Ani. Udział w tych dyskusjach to dla mnie zawsze wielka przyjemność. Niezdecydowanych bardzo, bardzo namawiam. Moje trzy tegoroczne Oscary wywodziły się z lektur klubowych. Wielkie podziękowania dla Ani.
Cieszę się, że zabawa Mój dzień w książkach, wymyślona przez Cornflower, którą Wam zaproponowałam, wywołała spore zainteresowanie. Do chwili obecnej uczestniczyło w niej 66 polskich blogerów, za sprawą Anek7 powstał też oddzielny wątek w Biblionetce. Dziękuję wszystkim, którzy zechcieli wziąć udział. Była okazja, żeby się pośmiać, bo niektóre historyjki były niesamowicie zabawne, ale też, jak zauważyła Mary Poppins, dokonać wstępnych podsumowań. Podobnie jak Charlie the Librarian mam wrażenie, że ta zabawa pokazała, jak wiele jeszcze fascynujących tytułów przed nami. Ja natomiast cieszę się, że za sprawą Mojego dnia w książkach trafiłam na kilka blogów, o których istnieniu nie wiedziałam.
Na tym kończy się podsumowanie minionego roku, które tym razem miało aż dwa odcinki, ale to był wyjatkowo dobry rok. :)

1 stycznia 2012

Moje literackie Oscary i Złote Maliny. Już po raz trzeci.

Mam nadzieję, że Wasze limuzyny są już wypolerowane, a kreacje wieczorowe przywdziane.  Proszę uważać na czerwony dywan, bo od częstego prania zrobiły się prześwity i można się potknąć. :)
Ladies and gentlemen, po raz trzeci miło mi Was powitać na uroczystości podsumowania czytelniczego roku...
LITERACKIE OSCARY LIRAEL 2011
Napięcie rośnie, więc oto lista wyjątkowych laureatów:
Oscar za najlepszą książkę roku 2011
Joanna Olczak-Ronikier, Korczak: Próba biografii
"Próba biografii" okazała się czymś więcej niż biografią.  Poruszajaca do głębi, pięknie napisana książka, o której nie sposób zapomnieć, która wraca, choć czasem wygodniej byłoby wymazać ją z pamięci. W tym roku wybór kandydatki do tego najważniejszego Oscara okazał się dziecinnie prosty - nie miałam cienia wątpliwości.
  • Najlepsza postać kobieca
  • Najlepsza postać męska
  • Najlepszy duet
Léa i Chéri. Chéri Colette

  • Najlepsza postać dziecięca

  • Najlepsza postać... zwierzęca :)
Spaniel Flush. Virginia Woolf, Flush

  • Postać najbardziej kontrowersyjna, a chwilami wręcz doprowadzająca do szału :) 
Miss Brodie. Muriel Spark, Pełnia życia panny Brodie

  • Najlepsza scenografia: kolory, smaki i zapachy, czyli najbardziej sugestywny świat przedstawiony
  • Niezwykły klimat i nastrój
A teraz pora na największe rozczarowania i wpadki, czyli...

Złote Maliny
W tym roku otrzymują je:
  • Nicholas Delbanco, Dawne sprawki za ścieżki wiodące w nicość: "Moją najsłabszą stroną (o czym wiesz najlepiej) jest trudność, z jaką przychodzi mi łatwość, zawiłość ścieżek, jakie mnie prowadzą do prostoty; oksymoroniczne pary przeciwieństw są dla mnie nader typowe."
Poprzednie edycje oscarowo-malinowe znajdziecie tutaj.
Bardzo dziękuję za udział w imprezie i zapraszam za rok. :)
Mam nadzieję, że Wasz rok w książkach również był bardzo udany.
Moje przemyślenia na ten temat wkrótce, dziś nie chcę przedłużać części oficjalnej imprezy i zapraszam na bankiet. :)