30 grudnia 2010

Rok 2010 w książkach, czyli moje subiektywne literackie Oscary - edycja druga

Zacznę od podsumowania. W tym roku przeczytałam 60 książek. Tu znajdziecie pełną listę z ocenami.

Obiektywnie rzecz biorąc, 60 nie jest liczbą  szczególnie imponującą w porównaniu z dokonaniami innych czytelników (jeśli jesteście odważni, zajrzyjcie na przykład do zestawienia S. Krishny za 2010 r.), ale  pod wieloma względami to nie był łatwy rok i jestem z wyniku zadowolona. Odkąd pamiętam, czytanie jest dla mnie ogromną przyjemnością i niech tak pozostanie. Mąż twierdzi, że i tak wyrabiam czytelniczą średnią statystyczną za całą rodzinę. :) Spośród 60 przeczytanych pozycji zrecenzowałam na blogu 43.

Dzięki książkom odbyłam niezapomniane podróże po licznych zakątkach świata. Jak Nils Holgersson ze stadem dzikich gęsi przefrunęłam nad wieloma państwami. To naprawdę była cudowna podróż. "Odwiedzone" przeze mnie kraje to Hiszpania, Włochy, Szwecja, USA, Wielka Brytania, Islandia, Iran, Irlandia, Indie, Czechy, Kanada, Japonia, Pakistan, Francja, Afganistan, Grecja, Korea, Kongo, Finlandia, Austria.

Zaskoczeniem był dla mnie fakt, że proporcje wyglądają następująco: w tym roku przeczytałam 5 książek autorów polskich, 55 autorów zagranicznych. Pierwsze zobowiązanie noworoczne: czytać więcej utworów pisarzy rodzimych.

32 pozycje napisały kobiety, 24 mężczyźni, 3 duety (dwa razy mieszane, jedna powieść wyszła spod pióra dwu pań), jedna  książka to zbiór wywiadów. Wszystko wskazuje na to, że jestem z Wenus. :)

W oryginalnej wersji językowej przeczytałam 7 książek. Drugie zobowiązanie noworoczne: czytać więcej po angielsku.

Na mojej liście zdecydowanie króluje beletrystyka. Trzecie zobowiązanie noworoczne: czytać więcej literatury faktu.

Przejdźmy do ceremonii. Wiem, że na Oscary jeszcze za wcześnie, ale przypominam, że moje są w stu procentach subiektywne. :)
 LITERACKIE OSCARY LIRAEL 2010
Najlepsza postać kobieca
Cesarzowa Elżbieta (Brigitte Hamann, "Cesarzowa Elżbieta"
Najlepsza postać męska
George (Christopher Isherwood, "Samotny mężczyzna")
Najlepszy duet
Alice i Mattia (Paolo Giordano, "Samotność liczb pierwszych")
Najlepsza postać dziecięca
Flawia de Luce - po raz drugi! (Alan Bradley, "Badyl na katowski wór")
Najlepsza postać... zwierzęca :)
Owczarek niemiecki Brutus (Ludwik Aśkenazy, "Psie życie")
Najlepsza scenografia: kolory, smaki i zapachy, czyli najbardziej sugestywny świat przedstawiony
Bodil Malmsten "Moje pierwsze życie" i "Cena wody w Finistere"
Niezwykły klimat i poetycki nastrój
Linda Olsson, "Niech wieje dobry wiatr"
Oscar za najlepszą książkę roku 2010
Paolo Giordano, "Samotność liczb pierwszych"

Oscar honorowy
"Książki i ludzie: rozmowy Barbary N. Łopieńskiej"

A teraz największe rozczarowania ubiegłego roku. Zapraszam na uroczystość wręczenia złotych malin.
Za przekład "Skuggi Baldura. Opowieści islandzkiej" Sjóna
Za tłumaczenie tytułów: "Dumny Bądźżeś" Ireny Douskovej i "Badyl na katowski wór" Alana Bradleya
Za nieumieszczenie przez wydawcę imienia i nazwiska tłumacza w "Pomarańczach w śniegu" Petera Kerra.

A teraz ekskluzywny bankiet. :) 

Jestem ogromnie ciekawa, jak Wy wspominacie kończący się rok?

Z całego serca dziękuję Wam za te dziesięć miesięcy (blog istnieje od lutego), 
za Waszą obecność, komentarze i nieustanne literackie inspiracje.

Życzę Wam cudownego Sylwestra i wspaniałego Nowego Roku! 
 

29 grudnia 2010

Natasha Solomons, "Lista pana Rosenbluma"


Maki na polu pszenicy

"Jeśli zobaczysz kędzierzawą świnię z Dorset, jesteś prawdziwym Dorsetczykiem"[1] – tak brzmi punkt sto pięćdziesiąty pierwszy listy pana Rosenbluma. Wszystko zaczęło się od broszury, którą Jack otrzymał od angielskiego urzędnika imigracyjnego. "Zbiór przydatnych informacji" przeznaczony był dla uchodźców, Żydów pochodzenia niemieckiego i miał im ułatwić asymilację. Najpierw liczył osiem punktów. Przez wiele lat pan Rosenblum opatrywał go komentarzami i pieczołowicie dopisywał kolejne pozycje.

Jackowi Rosenblumowi udało się uciec przed wojenną zagładą. Los ocalił również jego żonę i córeczkę. Niestety, dla pozostałych członków rodziny nie był aż tak łaskawy. Poznajemy dzieje Jacka, Sadie i małej Elizabeth od chwili przybycia do Anglii. Początkowo mieszkają w Londynie, gdzie nasz bohater zakłada lukratywną fabrykę dywanów, potem, realizując  irracjonalne mrzonki Jacka, przenoszą się na wieś. Zaczynają nowe życie  w malowniczym hrabstwie Dorset. Obsesją Rosenbluma staje się bowiem upodobnienie siebie i rodziny do typowych Brytyjczyków, wtopienie się w otoczenie. To nie jest łatwe, bo w czasie wojny niemieckie korzenie wykluczają miłe przyjęcie. Żydowskie pochodzenie Jacka również nie wywołuje entuzjazmu Anglików: "Ż y d. Takie krótkie słowo, a wywoływało tyle problemów."[2]

Chęć upodobnienia się do mieszkańców Wielkiej Brytanii nie wynika tylko z fascynacji Jacka Albionem: "Czuł się członkiem elitarnego stowarzyszenia gorliwych anglofilów, oddanych zachowaniu wszystkiego, co wspaniałe na tej małej wyspie."[3] Bycie takim jak inni i przez to niewidzialnym nakazuje mu również instynkt samozachowawczy: "tylko jeśli staniemy się tacy jak oni, uda nam się wśród nich ukryć. Nie możemy być jak maki na polu pszenicy."[4] Przecież "rolą Żydów jest nierzucanie się w oczy."[5]

Autorka nie tylko świetnie portretuje pana Rosenbluma i jego rodzinę, lecz również towarzysząc Jackowi w rozpaczliwych, często komicznych,  próbach stania się Anglikiem, trafnie przedstawia Brytyjczyków i ich nieszkodliwe dziwactwa, ale też ksenofobię i szowinizm: "W sposób naturalny zakładali swoją wyższość nad każdym innym narodem z taką samą niezachwianą pewnością, z jaką wiedzieli, że pociąg 7.03 do stacji Victoria zatrzymuje się w Vauxhall."[6].

Powieść Natashy Solomons gorąco polecam miłośnikom angielskiej prowincji, gdyż pisarka pięknie oddaje uroki brytyjskiej wsi, jest wrażliwa na jej krajobraz i przyrodę: "Samochód mknął po wąskich dróżkach, spienione kwiecie trybuli i skrzydła ciem połyskiwały biało w poświacie księżyca. Nocne powietrze było gęste od zapachu kwiatów, w każdym niemal ogrodzie rósł kwitnący krzak bzu i unosiła się słodka woń lawendy."[7] Wielbicieli słynnych dzwoneczków z filmu "Bright Star" ucieszy wiadomość, że w powieści jest malownicza scena z ich udziałem.

Co odróżnia "Listę pana Rosenbluma" od innych utworów poruszających bolesną tematykę wojny i holocaustu? "Lista pana Rosenbluma" nie jest kolejną wersją "Listy Schindlera". Przede wszystkim zaskakuje humor. Zaznaczam, że nie są to błazenady w stylu "Allo, allo", a zaprawiony ironią uśmiech przez łzy, jaki znamy z filmu "Życie jest piękne" Benigniego. Książka obfituje w zabawne sytuacje, a stosunek autorki do pana Rosenbluma nazwałabym sarkastyczną czułością. Komicznym faux pas anglofila towarzyszą fragmenty nasycone liryzmem i smutkiem. Na przykład ogromnie poruszyła mnie scena, w której Sadie ma przeczucie, że coś złego dzieje się z jej matką. Wzruszają także jej wspomnienia z Niemiec.

W czasie lektury "Listy pana Rosenbluma" odnosiłam wrażenie, że czytam bardzo dobrą, chwilami wręcz świetną powieść. Mam jednak dwa zastrzeżenia, które obniżyły ocenę. Moim zdaniem książka jest o kilkadziesiąt stron za długa - fragmenty poświęcone budowie pola golfowego nużyły mnie niemiłosiernie. Niemalże fizycznie męczyłam się razem z biednym Jackiem. Drugi zarzut dotyczy portretów mieszkańców Dorset. Uważam, że ich wizerunki nie zostały wystarczająco zindywidualizowane, że można było wydobyć z nich więcej.

Na koniec pochwalę się, że znalazłam w powieści polski akcent. Otóż okazuje się, że Jack słabo znał nasz język i kiedyś czytał polski przekład P.G. Woodehouse’a. Przy okazji dodam, że "Lista pana Rosenbluma" została świetnie przetłumaczona. Fragment o duszkach i poduszkach to translatorski majstersztyk.

Pomimo pokaźnych rozmiarów tej recenzji odnoszę wrażenie, że tylko musnęłam powierzchnię "Listy pana Rosenbluma". Będę niecierpliwie czekać na kolejną powieść Natashy Solomons, bo jej zaskakująco dojrzały debiut  rozbudził mój apetyt.  Premiera "Novel in the Viola" przewidziana jest na 1 marca przyszłego roku.
____________________
[1] Natasha Solomons, "Lista pana Rosenbluma", tłum. A. Górska, Dom Wydawniczy Rebis, 2010, s. 375.
[2] Tamże, s. 320.
[3] Tamże, s. 127.
[4] Tamże, s. 147
[5] Tamże, s. 8.
[6] Tamże, s. 37.
[7] Tamże, s. 316.

Moja ocena: 4+ (tym razem plus jest naprawdę duży :)

Trailery "Listy pana Rosenbluma"

27 grudnia 2010

Jhumpa Lahiri, "Nieoswojona ziemia"


Na wyciągnięcie ręki przez ocean
 ***
jesteś
tak blisko
na wyciągnięcie ręki
 przez ocean

Agata Tuszyńska [1]

Uwielbiam takie książki! W opowiadaniach składających się na zbiór „Nieoswojona ziemia” Jhumpa Lahiri opisuje zwykłe sprawy przeciętnych ludzi, a czytałam jej prozę łapczywie i z trzepoczącym sercem. Fabułę każdego utworu można by streścić w kilku prostych zdaniach. Zbiór tworzy osiem opowiadań. Podzielony jest na dwie części. Pierwsza obejmuje pięć niepowiązanych ze sobą historii. Część druga, pod tytułem „Hema i Kaushik”, składa się z trzech tekstów, które łączą postacie dwojga głównych bohaterów. Najmniej podobał mi się utwór ostatni, melodramatyczny „Upragniony brzeg”, który nieco stonował mój zachwyt.

Bohaterami opowiadań Jhumpy Lahiri są Bengalczycy, którzy wyemigrowali z Indii oraz ich dzieci. Pozornie są to ludzie sukcesu. Mimo dobrze płatnych, prestiżowych zawodów, pięknych domów i samochodów, czują się wyobcowani i boleśnie tęsknią za najbliższymi, którzy zostali w Indiach. Amerykanie nie są tak przychylnie nastawieni do obcych, jak mogłoby się zdawać. Szczególnie dotkliwie odczuwają to dzieci, które cierpią w milczeniu. „Rodzice nigdy nie widzieli udręk swoich dzieci. Nie wiedzieli, że dokuczają im w szkole za kolor skóry albo za dziwne jedzenie, które mama dawała im czasem na drugie śniadanie, jak kanapki z ziemniaczanym curry, od którego chleb robił się zielony.” [2]. W opowiadaniu „Raz się żyje” Hema tak wspomina swoje dzieciństwo: „Zawsze umierałam ze strachu przed urodzinami, kiedy w domu zjawiało się kilkanaście koleżanek i podpatrywało, jak żyjemy.”[3].

Trudnej sytuacji nie ułatwia ogromna presja, jaką wywierają na młodych ludzi rodzice. Jedyna słuszna droga to odnoszenie sukcesów, bycie jednym z cudownych dzieci bengalskich, „które zostały chirurgami, adwokatami, naukowcami lub pisały artykuły na pierwszą stronę „New York Timesa”[4]. Wszelkie odstępstwa są surowo karane. Gdy Sang, bohaterka opowiadania "Niczyja sprawa", została usunięta z Harvardu, jej mama zamknęła się na tydzień w pokoju, a ojciec nie chciał z nią rozmawiać. Jednak nawet Bengalczycy pnący się po szczeblach kariery mają świadomość swojej odrębności,  nęka ich „przepaść różnicy, tak jak piekło i niebo”[5].

Sprowadzenie książki Lahiri do tematyki emigracyjnej byłoby uproszczeniem. „Nieoswojona ziemia” ma charakter uniwersalny. Jest gorzko-słodką opowieścią o samotności, konieczności akceptowania zmian, bolesnym poczuciu utraty. Kilkoro bohaterów musi zmierzyć się z doświadczeniem śmierci bliskiej osoby. Pisarka jest mistrzynią portretu psychologicznego. Jej sposób prezentacji bohaterów kojarzył mi się z malowaniem akwareli. Najpierw pojawiają się szkicowe kontury postaci. Autorka stopniowo wypełnia je kolorami i fakturą, cierpliwie czekając aż poprzednia warstwa wyschnie. Powoli wyłania się przed nami  wielowymiarowy obraz. Dominuje tonacja subtelna i liczne odcienie. Jej bohaterów odbieramy jako bardzo prawdziwe, bliskie nam osoby.

Lev Grossman w ciekawym artykule o Lahiri opublikowanym w "Time" żartobliwie zastanawia się, czy klawiatura jej komputera nie jest przypadkiem pozbawiona wykrzyknika. To celne określenie oszczędnego stylu pisarki, która o gwałtownych emocjach i ludzkich dramatach potrafi opowiadać szeptem, bez wielkich słów i patosu.

Jak „Nieoswojona ziemia” wypada w porównaniu z nagrodzonym Pulitzerem debiutanckim „Tłumaczem chorób”, wydanym w roku 1999? Przede wszystkim uderza większa dojrzałość pisarki, która udoskonaliła swój warsztat i znacznie więcej wie o świecie i ludziach. Nie jest to, niestety, wiedza uskrzydlająca optymizmem, stąd nastrój smutku i zadumy w opowiadaniach z tego zbioru. 


Jeśli sięgniecie po "Nieoswojoną ziemię", zdecydowanie odradzam lekturę noty wydawcy na skrzydełku  przed przeczytaniem książki. Ja na szczęście tego nie zrobiłam. Uprzedzam, że opowiadania zostały tam skrupulatnie streszczone, co odbierze sporą część przyjemności płynącej z lektury. Autorka lubi bowiem zaskakiwać  czytelnika i tworzyć atmosferę napięcia.

 _______________
[1] Agata Tuszyńska, "Nadzieja 2", Ośrodek „Brama Grodzka - Teatr NN”, 2010, s. 49.
[2] Jhumpa Lahiri, "Nieoswojona ziemia", tłum. A. Kołyszko, Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz, 2010, s. 179.
[3] Tamże,  s. 290.
[4] Tamże,  s. 188.
[5] Tamże,  s. 89.

Moja ocena: 5+

23 grudnia 2010

Boże Narodzenie

„Im się jest mniejszym, tym Boże Narodzenie jest większe. Pod gałęziami choinki jest ogromne, jest zieloną dżunglą z czerwonymi jabłkami i smutnymi, cichymi aniołami, które wirują na nitkach, strzegąc wejścia do dziewiczego lasu, a w szklanych bombkach dziewiczy las nie ma końca. Dzięki choince Boże Narodzenie jest absolutnym bezpieczeństwem”.
Tove Jansson, "Córka rzeźbiarza", tłum. Teresa Chłapowska, wydawnictwo słowo/obraz terytoria, 1999, s.157.

Życzę Wam z całego serca, aby tegoroczne Święta Bożego Narodzenia były naprawdę ogromne! 
Niezapomnianych chwil przy choince, ciepła od najbliższych i licznych książkowych prezentów.

21 grudnia 2010

Sjón, "Skugga Baldur. Opowieść islandzka"

 

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o tej książce, sądziłam, że chodzi o stary skandynawski epos, pochodzący z czasów, gdy imiona i nazwiska twórców literatury składały się z jednego wyrazu. Otóż byłam w błędzie. Sjón nie jest islandzkim odpowiednikiem Homera. To postać jak najbardziej współczesna. Tak brzmi pseudonim literacki  pisarza i autora tekstów do piosenek Björk.

Bardzo chciałam przeczytać tę książkę, ale doskonała recenzja Mandżurii  ochłodziła moje zapały. "Skugga Baldur" miał trafić na dalekie miejsce w poczekalni, ale fakt, że ostatnio dwukrotnie natknęłam się na niego w bibliotece, odebrałam jako sygnał, że chyba warto spróbować. Ta opowieść najwyraźniej wybrała mnie.

Po lekturze w pełnej rozciągłości zgadzam się z zastrzeżeniami Mandżurii. Przekład tego utworu jest kuriozalny. Najgorzej wspominam część pierwszą, potem tłumacz nieco nabrał wiatru w żagle. Pod względem językowym „Skugga Baldur” to w wielu fragmentach niezborny potok słów: "wstrząs wczasieciążowy"[1]; „Zdawało się, że zupełnie nie wietrzyć zagrożenia. Jej zachowanie zaświadczało, iż czymś zaspokaja swój głód. Zachowywała się zatem spokojnie, nie kierując uwagi na inne cele.”[2]; „Była poleceniem nakazującym mu wykonanie zadania w rzeczywistym świecie.” [3]

„Skugga Baldur” to opowieść utkana z prozy poetyckiej, rozbita na drobniejsze części. W sytuacji, gdy brzmiące kiepsko frazy ukryte są w zwartym, dłuższym tekście, niczym mniej zdolni śpiewacy w chórze,  nie rażą tak bardzo. Gdy natomiast na całej stronie znajduje się jedno zdanie i brzmi ono tak: „Noc nastała zimna i z rodzaju dłuższych.”[4], ręce opadają. To jest zdecydowanie przekład „z rodzaju gorszych”.

Opisywana historia wyraźnie datowana jest przez autora na rok 1883, tymczasem język tej opowieści to mieszanina biblijno-staropolska z czasów gdy mówiono Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj. Oto przykłady: „Cóż tam zamigotało? Byłżeby to kamień jakowyś?”[5]; „Aliści zawżdy odchowywały się gdzieś podobne nieudaczne pomioty.”[6] Wystarczy sięgnąć po dowolną książkę, którą napisano pod koniec  XIX wieku, by przekonać się, że ludzie porozumiewali się wówczas zrozumiałą mową, a nie patetycznym stylem. 

Cały czas nęka mnie wątpliwość, czy za tym językowym nieporozumieniem stoi tłumacz, czy to sprawka autora. Zdecydowanie pierwszy wariant wydaje mi się bardziej prawdopodobny. Skoro książka jest popularna w wielu krajach, to niemożliwe, by przymknięto oko na językowe łamańce. Anna, autorka bloga Przeczytałam książkę, w swojej recenzji wersji niemieckiej nie zgłasza stylistycznych zastrzeżeń.

Sama opowieść  zaintrygowała mnie, przede wszystkim ze względu na niesamowity nastrój.  Islandia jest dla mnie miejscem niezwykle tajemniczym, i taka też jest  atmosfera tej książki. Opowieść o obsesyjnej pogoni za lisem skojarzyla mi się z "Moby Dickiem" Melville'a. A zmieniając temat na bardziej przyziemny: tym razem książkę polecam osobom na diecie. Kuchnia islandzka nie wywołuje bowiem pożądliwych myśli: „Na dłoń grube plastry baraniego mięsiwa, naleśniki z glazurowanym smalcem owczym, a na dodatek pierś maskonura, suszony łeb dorsza, kwaszona kaszanka, suszona ryba, twaróg mieszany i kostka trzcinowego cukru.”[7].
 _________________
[1] Sjón, "Skugga Baldur. Opowieść islandzka",  tłum. J. Godek, wydawnictwo słowo/obraz terytoria, 2009, s. 67.
[2] Tamże, s. 11.
[3] Tamże, s. 32.
[4] Tamże, s. 20.
[5] Tamże, s. 25.
[6] Tamże, s. 68.
[7] Tamże, s. 23.


Moja ocena: 3


Sjón

18 grudnia 2010

Peter Kerr, "Pomarańcze w śniegu"


Siempre paciencia 

Czy można od pierwszego wejrzenia zakochać się w jakimś miejscu? Owszem. W każdym razie to właśnie przytrafiło się Szkotowi w średnim wieku, Peterowi Kerrowi, i jego żonie, Ellie, w czasie wakacji na Majorce. Zaznaczam, że nie chodzi o blichtr hałaśliwego kurortu, a sielską, rustykalną scenerię okolic Andratx. Z przyjemnością odkryłam to oblicze hiszpańskiej wyspy, bo dotychczas kojarzyła mi się przede wszystkim ze sztampowymi broszurami biur podróży i kłopotami zdrowotnymi Fryderyka Chopina. Otóż okazuje się, że na Majorce też czasami pada śnieg.

"Pomarańcze w śniegu" to lektura bardzo sympatyczna w odbiorze, a przyczynia się do tego między innymi poczucie humoru autora. Głośno chichotałam czytając na przykład o przygodzie Petera z psem o oryginalnym imieniu... Perro. Uśmiech towarzyszył mi właściwie przez cały czas. Uprzedzam, że żarciki bywają rubaszne i czasami ocierają się o granice dobrego smaku, ale moim zdaniem ich nie przekraczają. Podoba mi się także brak minoderii, dygresji pseudofilozoficznych, które w tego typu książkach występują. To jest zabawna opowieść o trudnych początkach życia w nowym miejscu i Kerr nie próbuje na siłę uczynić z niej czegoś więcej. Zdecydowanie odradzam "Pomarańcze w śniegu" miłośnikom wyrafinowanych esejów podróżniczych, jak również osobom poszukującym praktycznych porad i wskazówek na szklaku turystycznym. To zdecydowanie inna bajka. Nie polecam tej pozycji także osobom na diecie - lojalnie uprzedzam, że opisy hiszpańskich potraw i win są bezlitośnie sugestywne.

Kerr unika skomplikowanych figur stylistycznych, ale stara się w sposób obrazowy pokazać otaczający go świat, przechodząc całkiem gładko od humoreski do poezji: "powitało nas południowe słońce, złota kula zawieszona na tle błękitnej zasłony, zalewająca blaskiem bezmiar Morza Śródziemnego, na którym skrzyły się cekiny odbitego światła. Śnieg odświeżył krajobraz. Zielone zalesione wzgórza, które otaczały beżową, okrągłą bryłę zamku Bellver, odbijały przejrzyste światło słoneczne i oferowały subtelne zapachy sosny i mirtu. Wonie te mieszały się ze słonawym zapachem morza w orzeźwiającym koktajlu balsamicznego zimowego powietrza”.[1] Pomimo nadmiernego przywiązania autora do przymiotników ”Pomarańcze w śniegu” czyta się z przyjemnością. W jednym z wywiadów autor wyznaje, że pisze średnio jedną stronę dziennie i ten brak pośpiechu oraz dbałość o szczegóły widać w jego prozie. Zdziwiła mnie informacja o tym, że Kerr przez osiem lat bezskutecznie usiłował zainteresować wydawców ”Pomarańczami w śniegu”, co powinno natchnąć optymizmem początkujących pisarzy. Niepokojem napawa mnie fakt, że cykl o Majorce liczy pięć tomów. Czy pisząc wciąż o tym samym, można uniknąć sztampy?  Śmiem wątpić. Cóż, najwyraźniej Kerr postanowił wykorzystać możliwie dużo ze swojego pobytu na malowniczej wyspie, jak gdyby wyciskał sok z dorodnej pomarańczy.

W przypadku książek o przeprowadzce do nowego kraju ciekawie jest, jeśli  ojczyzna autora i państwo, w którym się osiedlił, znacznie różnią się od siebie. Taki kontrast wywołuje lawinę zabawnych sytuacji i  spektakularnych nieporozumień. "Pomarańcze w śniegu" są tego przykładem. Gdyby poproszono nas o podanie podobieństw między Szkocją a Majorką, okazałoby się to prawdziwym wyzwaniem. Jedyna zbieżność, o której wspomina w swojej książce Kerr, to zmysł do interesów występujący u mieszkańców tych dwóch tak różnych zakątków świata.

Sądzę, że przekład tej książki nie był wbrew pozorom łatwy. Polski tłumacz wykonał swoją pracę dobrze. Jedynie często pojawiający się "lancz" robił na mnie dość okropne wrażenie. Szkoda jednak, że nie wiadomo, komu gratulować. Wydawnictwo nie uznało za stosowne podać nazwiska tłumacza! Piszę to po kilkukrotnym zbadaniu centymetr po centymetrze strony tytułowej oraz stopki redakcyjnej. Na stronie wydawnictwa Carta Blanca znajdujemy informację, że autorką przekładu jest Ewa Kleszcz. To przykre, że redaktorzy, nawiasem mówiąc skrupulatnie wymienieni z imienia i nazwiska, nie pokusili się o umieszczenie tego "detalu" w książce. Co więcej, na stronie internetowej ze zdumieniem znajdujemy podtytuł „Pierwsza zima na Majorce”, którego próżno będziemy szukać w książce. Pojawia się tylko na okładce. Zapomnijmy również o tytule oryginalnym, roku wydania pierwodruku, czy informacji o prawach autorskich. Wydawca nie uznał za stosowne tych informacji podać! Carta Blanca należy do grupy wydawniczej PWN, więc tym bardziej zdumiewa taka beztroska. Miałam nadzieję, że tylko mnie trafił się wadliwy egzemplarz. Dziś, będąc w księgarni, zajrzałam do innych i niestety, znalazłam to samo, a raczej nie znalazłam tego samego.

Wbrew pozorom majorkańskie impresje Petera Kerra bardzo dobrze komponują się z nadchodzącymi Świętami. Autor opisuje bowiem swoje pierwsze Boże Narodzenie na wyspie. Nie są to wspomnienia idylliczne – strugi ulewnego deszczu, awaria linii telefonicznej i elektryczności, brak bieżącej wody. Chociaż Majorka w rzeczywistości nie jest tak cukierkowa jak w turystycznych folderach, warto z Peterem Kerrem i jego rodziną przenieść się tam na kilka godzin. Nie tylko ze względu na oszałamiające widoki. Przede wszystkim z powodu serdecznych, przyjaznych ludzi, wyznających bardzo prostą ale skuteczną filozofię życiową: Siempre paciencia (zawsze cierpliwość). Takiej właśnie niezmąconej pogody ducha, niezależnej od warunków atmosferycznych, życzę Wam na nadchodzące Święta.
 ____________________
[1] Peter Kerr, "Pomarańcze w śniegu. Pierwsza zima na Majorce", tłum. ?, Carta Blanca, 2010, s. 46-7.

 Moja ocena: 4
Okolice Andratx

15 grudnia 2010

Sandi Toksvig, "Whistling for the Elephants"

 

Cudowne lata pod pudlem

Po lekturze "Niespokojnego człowieka" Henninga Mankella osnuła mnie lepka mgła melancholii. Postanowiłam sięgnąć po książkę radosną i odprężającą. Wybór padł na "Whistling for the Elephants" Sandi Toksvig. Notki na okładce zapewniały mnie, że powieść jest błyskotliwie zabawna. Ożywczo działał  też jej intensywnie mandarynkowy  kolor.

"Whistling for the Elephants" zapowiada się ciekawie. Jest rok 1968. Główna bohaterka, a jednocześnie narratorka, to Dorothy Kane, rezolutna dziesięcioletnia Angielka, która początkowo wiedzie beztroski żywot u boku ekscentrycznych i zamożnych rodziców. W wieku siedmiu lat potrafi w nienagannym francuskim odczytać listę win i złożyć zamówienie w restauracji. Idylla wkrótce się kończy. Państwo Kane przeprowadzają się do Stanów Zjednoczonych. Zamieszkują na prowincji, w miasteczku Sassaspaneck w stanie Nowy Jork. Przyzwyczajona do luksusów matka jest zrozpaczona skromnym domostwem. Pogrąża się w depresji. Ojciec poświęca swój czas pracy, a w wolnych chwilach z maniakalnym uporem rekonstruuje losy rodu. Jest jeszcze brat, Charles, który przebywa w szkole z internatem w Anglii. Nie będzie nam dane go poznać osobiście. Sassaspaneck  nie jest samotną wyspą. Do miasteczka dochodzą echa wojny w Wietnamie i innych wydarzeń politycznych. Oglądamy je przez pryzmat zwykłych ludzi.

Nie znajdując oparcia w skupionych wyłącznie na sobie i swoich ekstrawagancjach rodzicach, Dorothy usiłuje wtopić się w nowe środowisko, co okazuje się zadaniem trudnym. Zderzenie mentalności brytyjskiej z przaśną amerykańską rzeczywistością wywołuje szereg zabawnych sytuacji. Poznajemy obyczaje sąsiadów Dorothy, zaglądamy do ich kiczowatych domostw, uczestniczymy w typowym grillu. Te fragmenty czytałam z uśmiechem. Często przypominały mi sceny z serialu "Cudowne lata", który kiedyś lubiłam. Sandi Toksvig z dużą wrażliwością portretuje malą bohaterkę, która dzielnie szuka sobie miejsca w nowej społeczności. Przypuszczam, że sympatycznej Dorothy pisarka przekazała wiele własnych uczuć i refleksji. Autorka jest z pochodzenia Dunką. Jej ojciec pracował jako korespondent zagraniczny i rodzina wiele podróżowała.

Niestety, w pewnym momencie, a konkretnie od śmierci pudla należącego do sąsiadki, Judith, z powieścią dzieje się coś dziwnego. Zaczyna nużyć i irytować. Dorothy poznaje tajemnicze kobiety, które prowadzą podupadające ZOO i ich historię. Następuje seria wydarzeń, które zmieniają nie tylko samą dziewczynkę, ale wszystkich mieszkańców Sassaspaneck. Niepostrzeżenie książka przeradza się w  tragifarsę i natrętny, chwilami patetyczny feministyczny moralitet, ze sceną zbiorowego zrzucania gorsetów włącznie. Zdaniem autorki mężczyźni to sfrustrowani nieudacznicy. Kobiety to jednostki silne i wybitne, które solidarnie potrafią dać odpór najgorszym kłopotom. Są jeszcze zwierzęta, które Dorothy obserwuje z dużym zainteresowaniem, porównując do świata ludzi. Niestety, nie najlepiej wypadamy w tej konfrontacji

Sandi Toksvig jest z pewnością postacią barwną i nietuzinkową. Studiowała w Stanach Zjednoczonych, następnie ukończyła z wyróżnieniem archeologię i antropologię na uniwersytecie w Cambridge. Nie zdecydowała się na karierę naukową. Mieszka w Wielkiej Brytanii, ale uwielbia podróże (kajakiem przepłynęła Afrykę!). Jest aktorką komediową. Pracuje dla teatru, telewizji i radia, pisze książki dla dzieci i dorosłych. W międzyczasie wychowuje trójkę dzieci swojej byłej partnerki. Moim zdaniem jej typ poczucia humoru i uzdolnień literackich dobrze komponuje się z lekkimi, satyrycznymi powieściami obyczajowymi, bez górnolotnych tonów i dziejowej misji. W każdym razie ja taką pozycję jej autorstwa chciałabym kiedyś przeczytać. Bo wydaje mi się, że mimo zastrzeżeń do "Whistling for the Elephants", kiedyś sięgnę po kolejną książkę Sandi Toksvig. Odpowiada mi jej sardoniczne poczucie humoru i zmysł obserwacji.

Moja ocena: 3+
Sandi Toksvig

12 grudnia 2010

Henning Mankell, "Niespokojny człowiek"

 
       "Wokół niego wciąż tylko ta ogromna cisza. Głębia, w której nie czuć niepokoju morza.”
H. Mankell, "Niespokojny człowiek" [1]
Jeśli podobnie jak ja lubicie powieści kryminalne, w których akcent pada na wnikliwą analizę psychologiczną bohaterów, intrygujący nastrój i smaczki obyczajowe, śmiem twierdzić, że „Niespokojny człowiek” Henninga Mankella przypadnie Wam do gustu. Natomiast zdecydowanie odradzam tę książkę osobom ceniącym w thrillerach wartką akcję, dużą dozę makabry i zakończenie nie pozostawiające żadnych pytań.

Powieść powstała w 2009 roku i stanowi chyba ostateczne pożegnanie autora z cyklem, ukoronowanie serii i jej swoiste zamknięcie. Kurt Wallander ma sześćdziesiąt lat, cukrzycę, lekką nadwagę, odżywia się fatalnie, jest pracoholikiem, prowadzi niezdrowy tryb życia, nie stroni od alkoholu. Pięć lat temu przeprowadził się do domku na wsi. Zrealizował również marzenie o posiadaniu psa. W wieku trzynastu lat miał czworonoga, który zginął pod kołami ciężarówki. Nigdy nie pogodził się ze śmiercią Sagi. Jego pupil to nie do końca rasowy czarny labrador, Jussi. Większość czasu  pies spędza u sąsiadów, bo Wallander angażuje się w rozwiązanie kolejnej zagadki. Tym razem tajemnica nie dotyczy anonimowych osób, a rodziny partnera córki Wallanera, Lindy, i ojca jego wnuczki.

„Niespokojny człowiek” jest hybrydą powieści marynistycznej, szpiegowskiej i political fiction, a są to gatunki, za którymi nie przepadam. Mimo wszystko walory prozy Mankella sprawiają, że tematyka była dla mnie strawna, choć nie ukrywam, że moim zdaniem autor swobodniej czuje się w ramach klasycznej powieści kryminalnej. Wątki szpiegowskie zostały tu trochę przerysowane, co szczególnie uwidacznia się w postaci tajemniczego George’a Talbotha, przypominającego pastisz agenta 007 na emeryturze. Ponadto tak jak to u Mankella bywa, książka mogłaby być o ok. 100 stron krótsza, są fragmenty zdecydowanie "przegadane". Drażnią nieustanne komunikaty o (skąpej!) zawartości lodówki i zamrażarki Kurta. Nie zmienia to faktu, że książki tego pisarza czyta się świetnie. Powieść obfituje w bardzo skrupulatnie sporządzone portrety psychologiczne, nawet wiele postaci epizodycznych, jak na przykład Eber czy Fanny, z pewnością na długo pozostanie w pamięci czytelników. Podoba mi się też częściowo otwarte zakończenie.

Książka Mankella to nie tylko historia kryminalna. To również porażająco smutna opowieść o samotności, starzeniu się i śmierci. „Starość zakrada się podstępnie coraz bliżej”[2] i Kurt dokonuje rozrachunku z własnym życiem. Wnioski nie są radosne. Nastrój beznadziei potęguje posępny krajobraz Skanii oraz fakt, że Wallander „nie pokładał nadziei w religijnych, budujących przekonaniach, że czeka go coś na drugim brzegu mrocznej rzeki. Tam jest tylko ta sama ciemność, z której kiedyś wyszedł.”[3]. Autor wyraźnie sugeruje, że tytułowy niespokojny człowiek to nie tylko von Enke. Nadaje tej metaforze sens bardziej uniwersalny. 

Miłym dla nas akcentem w powieści jest obecność… radosnego polskiego hydraulika! :) Wallander śledził w prasie ożywioną dyskusję, a następnie wezwał fachowca-naszego rodaka: „Chodziło o polskich rzemieślników, którzy ponoć zalewali Europę jak niechciany rój szarańczy. Ale Polakowi wystarczyło ledwie dwadzieścia minut, by poradzić sobie z problemem. Oprócz tego zażądał za usługę zdecydowanie mniej niż Jarmo.” [4] Przemilczmy dyskretnie fakt, iż posługiwał się kompletnie niezrozumiałym językiem szwedzkim. Poza tym, niestety, Polacy wymieniani są jako aktywni działacze światka przestępczego.

Jestem zdeklarowaną miłośniczką przekładów Beaty Walczak-Larsson, ale tym razem uważam, że tłumaczenie jest nierówne. Nie zachwyciły mnie fragmenty: „Człowiek żyje życiem o podwójnym dnie”(s. 236), „Zastygły w bezruchu Jussi przyglądał się drapieżnikowi z zafascynowaniem.”(s.258). Na stronie 347 mowa jest o Lapplandii [ tu zacytuję komentarz tłumaczki: przy "mojej" Lapplandii będę się upierała. Laponia, to obszar obejmujący swym zasięgiem północene rubieże Szwecji, Norwegii, Finlandii i fragment Rosji. Po szwedzku obecnie nazywane Sameland (odchodzi się od niepoprawnej politycznie nazwy Lappland, tak jak nie mówi się o Saamach Lapończycy, zresztą pisze o ładnie tym Bodil Malmsten w "Moim pierwszym życiu :-) Lapplandia, to - w odróżnieniu od "międzynarodowej" Laponii - szwedzka kraina geograficzno-historyczna, podobnie jak na przykład Smalandia. ]. Rozumiem, że tekst był obszerny i praca odbywała się pod presją czasu, ale horrendalna cena książki (49 zł 99 gr!) pozwala mieć nadzieję, że zespół redakcyjny stanie na wysokości zadania. W sklepach internetowych powieść jest dostępna za bardziej humanitarną kwotę, ale pałałam taką żądzą poznania losów Wallandera, że skorzystałam z usług księgarni "naziemnej".

Czytelników, którzy podobnie jak ja nie czytali jeszcze wszystkich tomów cyklu, uprzedzam, że w „Niespokojnym człowieku” autor odwołuje się do zagadek wcześniej rozwiązanych przez Wallandera, co na pewno ma dodać serii jednolitości kompozycyjnej, ale okropnie irytuje, bo pojawia się informacja, kto był mordercą (w przypadku jednej powieści powtarza się to dwukrotnie). Nadal pozostaje dla mnie tajemnicą zgoła kryminalną, dlaczego w Polsce powieści o Wallanderze publikowano w tak dziwnej kolejności, zlecając pracę nad przekładem różnym tłumaczom. Przed nami jeszcze zbiór opowiadań „Piramida” z 2000 roku.

P.S.
Jeśli ktoś z Was planuje zakup domku na odludziu w Szwecji, a z "Niespokojnego człowieka" wynika, że jest to bardzo modne, Kurt Wallander poleca Smalandię.
_______________
[1] Henning Mankell, "Niespokojny człowiek", tłum. B. Walczak-Larsson, Wydawnictwo W.A.B., 2010, s. 169.
[2] Tamże, s.365.
[3] Tamże, s. 16.
[4] Tamże, s. 249.

Moja ocena: 4+


 Henning Mankell

28 listopada 2010

Hiromi Kawakami, "Nadepnęłam na węża"

 
W krainie tubolisków i murkotków

Jeżeli kiedyś nadepniecie na węża, czego zdecydowanie nie polecam, nie zdziwcie się, jeśli gad znienacka zamieni się w kobietę, która lapidarnie oświadczy, że jest waszą matką i zamieszka z Wami na stałe. W każdym razie to właśnie przytrafiło się Hiwako, bohaterce opowiadania Hiromi Kawakami. Zresztą wszystkie postacie ze zbioru opowiadań „Nadepnęłam na węża” narażone są na mnóstwo tajemniczych niespodzianek. Czytelnik też.

Ambicją autorki nie jest pouczanie i wygłaszanie sentencji, nie zaprasza też nas do dyskusji o tematyce społecznej czy psychologicznej. "Nadepnęłam na węża" to brawurowy popis nieskrępowanej wyobraźni pisarki, fajerwerki szalonych skojarzeń i rollercoaster poetyckich wizji. W gładkiej powierzchni codzienności autorka umieszcza liczne drzwi prowadzące do świata marzeń, lęków, snów. Robi to w sposób zaskakujący, zapraszając czytelnika do swoistej gry.

Rozpoczynając lekturę odnosimy wrażenie, że mamy do czynienia z realistyczną opowieścią na serio, gdy nagle... bęc! Pisarka płata nam psikusa wprowadzając postać lub wydarzenie całkowicie fantastyczne. Efekt jest niesamowity, bo fakty relacjonowane są zdawkowym tonem  "jak gdyby nigdy nic", pozbawionym ozdobników. Dobrym przykładem jest chociażby fragment poświęcony osiedlu Blask z opowiadania "Znikają". Zaczyna się niewinnie, by niepostrzeżenie wyprowadzić czytelnika na cudne manowce: "Jest to ogromne skupisko wieżowców, wokół którego kursuje autobus wjeżdżający również w niektóre uliczki osiedlowe. Gdy się z niego wysiądzie i idzie między budynkami, wiejący wiatr targa człowiekiem, zrywa mu czapkę z głowy, momentalnie wyrywa z rąk bagaże i unosi je w powietrze, skąd już nigdy nie wracają. Na pętli autobusu jest ogromny napis: Bagaże proszę wkładać do plecaka, nie należy nosić czapek, szalików, klipsów ani innych ozdób, dzieci należy trzymać mocno. W razie wypadku samorząd osiedla nie ponosi żadnej odpowiedzialności"[1].

Hiromi Kawakami jest absolwentką biologii i fascynacja światem przyrody jest u niej wyczuwalna natychmiast. Nietrudno się domyślić, że stworzenia wypełniające jej opowiadania nie są zwyczajne. Światowy bestiariusz literacki dzięki tej autorce wzbogacił się chociażby o tuboliski: "Są to obdarzone magiczną mocą fantastyczne lisy, jakie nosili w bambusowych tubach dawni szamani."[2], a również o murkotki: "Murkotek to małe wąsate żyjątko, które ma nogi, ramiona i kark porośnięte sierścią, żyje wtopione w kamienne fundamenty i filary domu." [3]. 

Trzy utwory wchodzące w skład zbioru to paraboliczne opowieści, które pozostawiają wielki margines interpretacyjnej dowolności. Na przykład węża możemy odczytać w kategoriach religijnych, mitologicznych, jako symbol dwoistości ludzkiej natury. W przypadku twórczości Hiromi Kawakami nie istnieje jedna prawidłowa odpowiedź na pytanie co autorka chciała powiedzieć? Chwilami odnosiłam wrażenie, że  pisarce stworzony w opowiadaniach świat wymyka się spod kontroli i sama mogłaby mieć problem z udzieleniem odpowiedzi. Moim zdaniem dwa pierwsze opowiadania, "Nadepnęłam na węża" i "Znikają",  są najlepsze. "Zapiski z pewnej niezwykłej nocy", za długie, najmniej realistyczne,  najbardziej transowe i wizjonerskie, zirytowały i znużyły mnie. Uważam, że pomysł na literaturę, jaki realizuje w swojej twórczości Kawakami, zdecydowanie lepiej sprawdza się w krótkich formach. Niemniej jednak z zainteresowaniem sięgnę po powieść "Manazuru", która ma się ukazać w Polsce.

Przypuszczam, że "Nadepnęłam na węża" wywołuje krańcowe reakcje czytelników. Obawiam się, że abstrakcyjne poczucie humoru, oniryczna kompozycja, nieprzewidywalność mogą zirytować miłośników form bardziej tradycyjnych. Jeśli ktoś ocalił w sobie dziecko i zamiłowanie do baśni, w których nic nie jest takie, jak wydawało się na początku, powinien jednak dać japońskiej pisarce szansę.

Książka jest tłumaczona bezpośrednio z języka, w jakim powstała, co w przypadku przekładów z literatury japońskiej nie jest takie oczywiste. Barbara Słomka bardzo dobrze wywiązała się z niełatwego zadania.  Słowa dźwięczą jak kryształowe dzwoneczki. Tłumaczka świetnie oddała ascetyczny styl pisarki. Koresponduje z nim subtelna, skromna okładka.

Moja przygoda z literaturą japońską trwa od niedawna. Cieszę się ogromnie, że kilka miesięcy temu znalazłam świetny blog Owarinai Yume, który jest dla mnie źródłem inspiracji i wiedzy. Nie przepadam za uogólnieniami, ale wydaje mi się, że są to książki specyficzne, nie zawsze łatwe w odbiorze, ale na pewno zostają w czytelniku na długo po przeczytaniu ostatniej strony.
_______________
[1] Hiromi Kawakami, "Nadepnęłam na węża", tłum. B. Słomka, Wydawnictwo Karakter, 2010, s. 67.
[2] Tamże, s. 74.
[3] Tamże, s. 83.


Moja ocena: 4+
Hiromi Kawakami

Opowiadanie pisarki w języku angielskim: "Mogera Wogura".

27 listopada 2010

Christopher Isherwood, "Samotny mężczyzna"

 


Pogrzebowy blues

Po co mi gwiazdy teraz, każdą zgaś z księżycem.
Wyrzuć księżyc, a słońce rozbij na mgławicę,
Wylej ocean, wymieć lasy z drzew, spal zboże,
Bo teraz nic już dobrze skończyć się nie może.
Wystan Hugh Auden, Pogrzebowy blues
(tłum. J. Pietrkiewicz)

Powieść Christophera Isherwooda przeczytałam za sprawą trzech osób: Ani z "Czytanek Anki", Sygrydy ze "Szwedzkich reminiscencji" oraz Colina Firtha z Grayshott w Wielkiej Brytanii. Z góry pragnę nadmienić, iż znajomość z Colinem Firthem ma charakter wyłącznie jednostronny, aczkolwiek zdominował moje skojarzenia z "Samotnym mężczyzną". Króluje na okładce tej książki i jest odtwórcą głównej roli w adaptacji filmowej.

Od dłuższego czasu miałam zamiar przeczytać tę powieść, bo wzmiankowane wyżej świetne recenzje nie pozostawiały cienia wątpliwości, iż jest to pozycja wybitna, ale trochę przerażała mnie smutna tematyka. Tymczasem okazało się, że powieść wprawdzie owiewa mgła melancholii, jednak nie zaliczyłabym jej do ponurych. Bohaterem jest mężczyzna po pięćdziesiątce, który traci w wypadku ukochanego. Fakt, że George jest intelektualistą, profesorem literatury na uniwersytecie, nie ułatwia mu wcale racjonalnego pogodzenia się ze stratą: "Książki nie uczyniły George’a szlachetniejszym, lepszym, ani naprawdę mądrym. Tyle że lubi wsłuchiwać się w ich głosy, takie lub inne, zależnie od nastroju."[1]

Doświadczenie śmierci najbliższej osoby jest kataklizmem, o którym autor opowiada w sposób subtelny, z pozornym wyciszeniem. George nie pogodził się z tym, co spotkało Jima. Wersja oficjalna dla niektórych znajomych brzmi: Jim wyjechał. George na zewnątrz dobrze sobie radzi. W pracy "ze zręcznością weterana w mgnieniu oka nakłada psychologiczną maseczkę, odpowiednią do roli, jaką będzie odgrywał…" [2] Jego orientacja seksualna nie ułatwia zadania. Towarzyski ostracyzm wśród sąsiadów jest delikatny, ale wyczuwalny. Kolejna maseczka, o której trzeba pamiętać.

Pogodzenie się z odejściem Jima na zawsze jest trudne. George liczy na kontakt ze zmarłym, ale nie ma złudzeń: "W najlepszym razie odbędzie się coś w rodzaju przelotnej wizyty obserwatora z innego kraju, któremu wolno zerknąć przez chwilę rozległych przestrzeni swojej wolności i ujrzeć w oddali, przez szybę, tę postać, która siedzi samotnie przy małym stole w wąskim pomieszczeniu, pokornie i ospale jedząc jajka w koszulkach, jak dożywotni więzień.”[3].

To niesamowite, że książka o śmierci jest w gruncie rzeczy  hymnem na cześć życia. "Żyję - powtarza sobie –Żyję! A energia życiowa przepływa przez niego gorącą falą, i rozkosz, i ochota. Jak to dobrze być w ciele – choćby w tym starym zdezelowanym ścierwie – które ma jeszcze gorącą krew, żywe nasienie, bogaty szpik i zdrową tkankę."[4]. Powieść jest hedonistyczną ilustracją wezwania Carpe diem!:  "Dla George’a liczy się tylko Teraz. Teraz musi znaleźć drugiego Jima. Teraz musi kochać. Teraz musi żyć…"[5].

Bardzo odpowiada mi styl Isherwooda. To proza klasycznie elegancka, na pierwszy rzut oka chłodna, a jednocześnie poruszająca do żywego. Książka jest wzruszająca, ale autor unika patosu, tonów depresyjnych. Lekko ironiczny dystans sprawia, że o sprawach ostatecznych nie mówi się w sposób koturnowy. Oto próbka sardonicznego poczucia humoru autora – charakterystyka niejakiego Granta Lefanu, młodego profesora fizyki: "Jest niski i chudy, wyróżnia się okularami, wystającymi zębami i lekko obłąkanym uśmiechem, właściwym intelektualistom z zamiłowania. Można go sobie bez trudu wyobrazić jako terrorystę w carskiej Rosji sprzed stu lat." [6].

Słaby punkt powieści to zdecydowanie portrety kobiet. Przedstawione przez Isherwooda panie budzą współczucie, są irytujące. Doris perfidnie uwiodła Jima. Sąsiadka, pani Strunk, jest klasyczną bigotką, choć "przeszła szkołę nowej tolerancji, tej techniki unicestwiania uprzejmością"[7]. Z kolei Charley to kupka nieszczęścia, która do końca nie rezygnuje z desperackich prób "nawrócenia" George’a na właściwą orientację seksualną. Bardzo zdziwiło mnie obsadzenie w tej roli zjawiskowej Julienne Moore. Co ciekawe, z trailera wynika, że opowieść jest o romansie między George'm a Charley. Wątki gejowskie zostały zatuszowane.

Niestety, nie oglądałam jeszcze adaptacji filmowej. Zadanie ekipy nie zaliczało się do łatwych, tym bardziej, że reżyser był debiutantem. W książce znajdziemy niezbyt wiele wydarzeń - akcja obejmuje jeden dzień z życia głównego bohatera. Rolę kluczową odgrywają emocje i przemyślenia George’a, co niezbyt łatwo przekłada się na język filmowy. Wydaje mi się, że tego typu książka wymaga od reżysera i aktorów ogromnej wrażliwości. i taktu Na twórców czyhała też pułapka taniego sentymentalizmu związana z tematem. Pozytywne recenzje i nagroda dla Colina Firtha na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji świadczą o tym, że film jest udany. Mam nadzieję, że wkrótce przekonam się o tym osobiście.
_________
[1] Christopher Isherwood, "Samotny mężczyzna", tłum. J. Zieliński, Świat Książki, 2010, s. 11.
[2] Tamże, s. 36.
[3] Tamże, s.11.
[4] Tamże, s.104.
[5] Tamże, s.186.
[6] Tamże, s.83.
[7] Tamże, s. 23.  

Moja ocena: 5

 Christopher Isherwood 

Trailer adaptacji filmowej:

Z pozdrowieniami dla licznych fanek Colina F.:

23 listopada 2010

Francesc Miralles, "Miłość przez małe m"


Wszystko, co dobre, zaczyna się od kota
Przełamując fale kryzysu czytelniczego, postanowiłam sięgnąć po pozycję lekką w odbiorze i bezpretensjonalną. Udałam się do księgarni w myśl zasady „każdy pretekst jest dobry”. Wybór padł na książkę Francesca Mirallesa „Miłość przez małe m”.

Bohaterem powieści jest samotny mężczyzna o imieniu Samuel. Ma trzydzieści siedem lat i jest pracownikiem naukowym wydziału germanistyki uniwersytetu w Barcelonie. Jego życie toczy się utartym torem. Wydaje się, że jest z niego zadowolony, a w każdym razie pogodzony z losem. Poznajemy go w sylwestrowy wieczór, na moment przed północą. Już wkrótce nastąpi lawina zmian, które wydarzą się za sprawą uroczego kotka. Wraz z pojawieniem się zwierzątka w życie Samuela wkroczą intrygujące postacie – sąsiad Tytus, tajemniczy pisarz Valdemar, nieśmiała pani weterynarz Meritxell, Gabriela, która w dzieciństwie obdarzyła go szczególnym pocałunkiem. I nic nie będzie już tak jak przedtem. Wszak „Wszystko co dobre zaczyna się od kota”[1].

Cóż oznacza tytułowa miłość przez małe m? „Człowiek robi dobry uczynek, jakąś małą rzecz, i wyzwala cały łańcuch zdarzeń, które zwracają mu tę odrobinę miłości, jaką podarował, wielokrotnie pomnożoną. W końcu, choćby chciał wrócić do punktu wyjścia, nie może. Bo miłość przez małe „m” odcięła mu drogę do tego, czym był wcześniej.”[2] Dobro zostaje sowicie nagrodzone. Bohater podlega pozytywnym zmianom. Życie jest piękne, jak na arbuzie Fridy Kahlo.

W książce Mirallesa drażniło mnie budowanie w czytelniku przekonania, że autor zna odpowiedzi na wszystkie dręczące ludzkość od wieków pytania. Powieść usiana jest gładkimi sentencjami, które moim zdaniem szczególną odkrywczością nie grzeszą: „Żeby znaleźć, musisz zaufać losowi”[3], „Czyż nie jest prawdą, że jeśli podzielimy się z kimś troską, ciąży nam ona o połowę mniej?”[4], „naszą wartość mierzy się głównie tym, ile dobrego robimy dla innych.”[5], „niech sobie mówią, co chcą, ale życie nigdy nie jest proste” [6]. Zdziwiło mnie to, że autor jest panem w średnim wieku – naiwność i infantylizm w oglądzie świata wskazywałyby na efeba z wieży z kości słoniowej.

Powieść rozczaruje miłośników głębszych przemyśleń, ale portret rezolutnego Mishimy na pewno ucieszy osoby uwielbiające koty. Fragmenty o czworonożnym szelmowatym intruzie, który szturmem zdobył serce poważnego naukowca, to chyba najbardziej udana cześć powieści Mirallesa i odnoszę wrażenie, że pisarz nie do końca wykorzystał drzemiący w kocim bohaterze potencjał.

W „Miłości przez małe m” jest wiele odwołań do literatury, filmu, muzyki. Niektóre bardzo mnie zaciekawiły. Niestety, te wzmianki i anegdoty chwilami są lepsze niż sama opowieść o Samuelu. Autor wydał mi się trochę niekonsekwentny w podejściu do czytelnika – początkowo mentorskim tonem tłumaczy od podstaw, co to są „Cierpienia młodego Wertera”. Potem uprawia erudycyjny surfing, odwołując się do licznych tekstów kultury.

Historia metamorfozy Samuela opowiedziana została w konwencji realizmu magicznego, co akurat mnie bardzo odpowiada, ale dziwię się, że wydawca nie zasygnalizował tej konwencji na okładce. Wnioskując na podstawie noty, spodziewać się możemy opowieści realistycznej. Tajemniczą atmosferę buduje również miejsce – akcja powieści toczy się w Barcelonie, która stała się już dyżurnym tłem do opowieści o zagadkowych manuskryptach i pisarzach. Niestety, baśniowość i poetyckość nie rekompensują braków warsztatowych pisarza, a wręcz je uwypuklają. Z rosnącym znużeniem obserwujemy snujące się postacie, nieuchronnie zbliżające się do hollywoodzkiego happy endu.

Bezsprzecznie podoba mi się natomiast fakt, że część dochodu ze sprzedaży powieści przeznaczona została na rzecz Kociego Azylu w Konstancinie. Co nie zmienia faktu, że jest to literatura przez małe l.

___________________________________
[1] Francesc Miralles, "Miłość przez małe m", tłum. E. Komarnicka, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 2010, s.295.
[2] Tamże, s. 213.
[3] Tamże, s. 92.
[4] Tamże, s. 104.
[5] Tamże, s. 184.
[6] Tamże, s.193.

Moja ocena: 3+
Francesc Miralles





1 listopada 2010

"Jaśniejsza od gwiazd"



Jaśniejsza od gwiazd, reż. Jane Campion, 2009.

W końcu spełniłam swoje marzenie i stałam się posiadaczką filmu "Jaśniejsza od gwiazd"! Bardzo się cieszę, bo niestety, przegapiłam moment, w którym "Bright Star" niczym meteor przemknęła przez lubelskie kina.

Keats zalicza się do moich najukochańszych poetów, dziewiętnastowieczną literaturę angielską uwielbiam, a "Fortepian" Campion zrobił na mnie wielkie wrażenie, tak więc spodziewałam się uczty duchowej. Obyło się bez fajerwerków. "Jaśniejsza od gwiazd" to obraz bardzo kameralny, chwilami przypomina wręcz spektakl teatru telewizji. Może nie tylko intencje twórców, ale również skąpe możliwości finansowe sprawiły, że nie zobaczymy zbyt wiele ówczesnej Anglii. Londyn pokazywany jest właściwie za pośrednictwem jednego zaułku. Zmieniają się tylko statyści i bezdomne psy.

Uprzedzam, że osoby lubiące kino dynamiczne, atmosferę "Jaśniejszej od gwiazd" uznać mogą za nieco duszną, a tempo rozwoju wydarzeń za ospałe. W przypadku filmu operującego tak oszczędnymi środkami wielki ciężar spoczywa na barkach aktorów. Moim zdaniem odtwórcy głównych ról zadaniu do końca nie sprostali.

Reżyserka z odtwórcami głównych ról

Abbie Cornish (Fanny) wygląda uroczo w stylowych strojach. odzwierciedlających nastrój bohaterki. Kostiumy to wielki plus filmu, wcale nie dziwi mnie nominacja do Oscara dla Janet Patterson. Jednak odnosiłam wrażenie, że energicznej, pewnej siebie, silnej dziewczynie w typie Nicole Kidman kazano udawać wrażliwą i kruchą sylfidę. Zadanie wykonała poprawnie, ale iskry Bożej w tym nie było. Wykażę się brutalnym brakiem elegancji, ale wspomnieć muszę też o jej wieku. Cornish ma 28 lat, Fanny Brawne w chwili, gdy poznała Keatsa była osiemnastolatką. Moim zdaniem niełatwo jest prawie trzydziestoletniej kobiecie patrzeć na świat oczami nastolatki i niestety, w grze australijskiej aktorki brakowało mi świeżości i naiwności podlotka.

Ben Whishaw też nie wywołał mojego zachwytu. Swoją drogą widziałam go w "Pachnidle”, a zupełnie nie wydał mi się postacią znajomą. To chyba dobrze świadczy o aktorze. Bardzo ciekawą kreację stworzył natomiast Paul Schneider - intencje pana Browna do końca pozostaną niejasne. Bardzo miło wspominam też uroczą Edie Martin w roli malutkiej siostry Fanny, Toots. Reżyserka świetnie potrafi współpracować z małymi aktorkami, co udowodniła też w "Fortepianie" (niezapomniana rola Anny Paquin).

Toots

Najmocniejszą stroną "Jaśniejszej od gwiazd" są zdjęcia autorstwa Greiga Frasera. Mnóstwo ujęć zatrzymanych w kadrze mogłoby stanowić malarskie obrazy! Dlatego też z pewnością wrócę do "Jaśniejszej od gwiazd". Jane Campion stworzyła dość przeciętny film na motywach biograficznych, ale historia opowiedziana została naprawdę pięknie.

P.S.
Wraz z filmem otrzymujemy książkę wydawnictwa Znak – wybór wierszy Keatsa w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka z jego przedmową. Na okładce jest plakat filmu.

Moja ocena: 4+

Strona filmu: http://www.brightstarthemovie.co.uk/
Trailer:




...i jedna z moich ulubionych scen:

10 października 2010

Internetowa Plaża Muszli - odcinek siódmy

Bardzo przepraszam za spadek aktywności czytelniczej oraz blogowej, ale nowy rok szkolny w pracy zaczął się bardzo intensywnie. Prawie sześciomiesięczny rozbrykany i radosny szczeniaczek tez raczej nie sprzyja działalności literackiej. Dostrzegałam też u siebie symptomy tzw. kryzysu czytelniczego. We wrześniu nie przeczytałam ani jednej książki.
Mam nadzieję, że jesienna aura będzie sprzyjać ciekawym lekturom, których stosy niepokojąco rosną. :)
Serdecznie Was pozdrawiam.
*

To zdjęcie może stać się inspiracją dla posiadaczy obszernych księgozbiorów, którzy chcą mieć sekretny pokój, by w oddaleniu od hałaśliwej rodziny oddawać się czytelniczym rozkoszom. :)


Na tym blogu znajdziecie uwspółcześnione wizerunki znanych literatów. :)
*

A to jesienna Nela - "złotawa, krucha i miła". :)





29 sierpnia 2010

Honoriusz Balzac, "Eugenia Grandet"

Blaski i nędze "Eugenii Grandet"
"Balzakiana" Jacka Dehnela zainspirowały mnie do zapoznania się z twórczością autora „Komedii ludzkiej”. W tym celu pomknęłam rączo niczym strzała Robin Hooda do osiedlowej biblioteki. Półka z dziełami francuskiego pisarza uginała się pod ciężarem licznych tomów, co uzmysłowiło mi, że raczej nie mam do czynienia z powieściami rozchwytywanymi przez czytelników. Z tą gorzką refleksją oraz „Eugenią Grandet” w torbie udałam się do domu.

Powieść przeczytałam szybko. Towarzyszyły mi mieszane uczucia. Tematem "Eugenii Grandet" jest destrukcyjny wpływ pieniądza na psychikę człowieka i jego relacje z najbliższymi. Diagnoza Balzaka jest pesymistyczna – to zjawisko powszechne, autor mówi wręcz o „wolnomularstwie namiętności”[1]. Dobra materialne postawione zostały na piedestał, a uczucia i wartości najprostsze (przyjaźń, miłość, empatia) nie odgrywają najmniejszej roli: „Powiedzieć: „Straciłeś ojca”, to było nic – ojcowie umierają przed dziećmi. Ale powiedzieć: „Nie masz grosza!” – wszystkie nieszczęścia ziemi mieściły się w tych słowach." [2]

Miłośnikom dziewiętnastowiecznej klasyki "Eugenia Grandet" sprawi dużo satysfakcji. Ostrze satyry połyskuje chłodno. Autor dystansuje się wobec opisywanego świata z sarkazmem - "ironia jest podstawą charakteru Opatrzności” [3]. Bohaterowie są pełnokrwiści niczym befsztyki. Balzac drobiazgowo i sugestywnie odmalowuje ówczesne życie codzienne i obyczaje w prowincjonalnym miasteczku.

Podziwiałam stylistyczną wirtuozerię francuskiego pisarza (i polskiego tłumacza!) – już pierwsze zdanie rytmicznie kołysze i rozpala ciekawość czytelnika: "Istnieją w niektórych miastach prowincjonalnych domy, których widok rodzi melancholię podobną tej, jaką budzą najposępniejsze klasztory, najbardziej jednostajne stepy lub najsmutniejsze ruiny"[4]. Uczciwość nakazuje dodać, że zdarzają się też fragmenty nieco trącące naftaliną i pełne egzaltacji: "Eugenia była jeszcze na owym brzegu życia, gdzie kwitną dziecięce złudzenia, gdzie zrywa się stokrocie z rozkoszą później nieznaną.”[5]

Jest jednak pewne „ale”. Mnie w tym wszystkim brakuje głębi, podwójnego dna, czegoś nieuchwytnego, co odróżnia książkę przeciętną od arcydzieła. Moim zdaniem w Balzaku jest więcej sprawnego rzemieślnika niż natchnionego artysty. Fabuła wydała mi się też dość przewidywalna - już w momencie, gdy fircykowaty kuzyn Karol wkracza do salonu państwa Grandet nie trzeba być Sybillą, by odgadnąć następstwa tego wydarzenia.

Wybaczcie brak okładki w tej recenzji, ale nie sądzę, by epatowanie Was pustym płóciennym prostokątem w kolorze granatowym, miało większy sens. A tak właśnie wygląda edycja, którą wypożyczyłam. Książka została wydana w 1954, co nadaje jej specyficznego uroku. Opatrzono ją posłowiem polskiego redaktora, z cytatem z „Manifestu komunistycznego”. W posłowiu do "Eugenii Grandet" jest mowa o walce klas i destrukcyjnej roli burżuazji. Nie odmówię sobie przyjemności przytoczenia płomiennego fragmentu: "I dopiero w sto lat później prawie, w dalekim kraju, o którym zapewne sam Grandet nic dokładnie nie wiedział, złamie tę zasadę rewolucja, która, gdziekolwiek potem nastąpi, nigdy już tam odtąd nie pozwala odradzać się dramatowi Eugenii” [6].

Tym optymistycznym akcentem powinnam zakończyć, ale dodam jeszcze, że po lekturze "Eugenii Grandet" doszłam do wniosku, że pastisz Dehnela w "Balzakianach" jest wyśmienity i w większym stopniu go doceniłam.
____________________
[1] Honoriusz Balzac, „Eugenia Grandet”, tłum. T. Żeleński (Boy), Spółdzielnia Wydawnicza "Czytelnik", 1954, s. 13.
[2] Tamże, s. 90-91.
[3] Tamże, s. 31.
[4] Tamże, s. 5.
[5] Tamże, s. 70.
[6] Tamże, s.235.

Moja ocena: 4

28 sierpnia 2010

Jacek Dehnel, "Balzakiana"

Czytając Balzaka w Warszawie

Z góry uprzedzam, że nie potrafię oceniać książek Jacka Dehnela w sposób obiektywny. Uważam go za najlepszego młodego polskiego pisarza. Przepadam za nim. Ogromnie cenię za to, że przywrócił mi wiarę w piękno języka polskiego, którym włada po mistrzowsku. Pozostaje sobą bez względu na trendy. "Lalę" pokochałam, nad "Fotoplastikonem" spędziłam niezapomniane chwile. Wywiady z Dehnelem, które miałam okazję przeczytać, utwierdziły mnie w zachwycie.

"Balzakiana" to zbiór czterech mikropowieści. Łączy je wspólny temat. Trywializując można by go ująć w następujący sposób: wpływ pieniądza i wartości materialnych na życie człowieka. Autor przedstawia "nowych Polaków", współczesnych nam nuworyszy i dorobkiewiczów, którzy starają się wypchanym portfelem nadrobić braki w wykształceniu i w ogładzie towarzyskiej.

Dehnel portretuje swoich bohaterów w sposób groteskowy, karykaturalnie wyostrzając ich wady - zachłanność, brak kultury, chęć imponowania innym. Najbardziej widoczne jest to w pierwszej opowieści, "Mięso wędliny ubiory tkaniny", gdzie autor posunął się chyba trochę zbyt daleko: postacie są tak przejaskrawione, ich wady tak wyolbrzymione, że aż nierealne. Żadni bohaterowie książki Dehnela nie budzą sympatii. Nawet ci pokrzywdzeni. Uczucia czytelnika oscylują wokół niechęci i litości.

Pisarz umiejętnie kreśli tło obyczajowe, szczególnie koncentrując się na pozornie odległych światach - domorosłych biznesmenach i pseudo-bohemie lansowanej przez tabloidy. Historycy obyczajowości początku dwudziestego pierwszego wieku będą kiedyś Dehnela błogosławić za przebogaty materiał! W to wszystko autor umiejętnie wpisuje ludzkie dramaty, które już śmieszne nie są.

Dehnel wielokrotnie podkreślał swoją sympatię do dzieł Balzaka i ta książka jest rodzjem hołdu złożonego francuskiemu twórcy. Nawiązań jest dużo. Tytuły, tematyka, drobiazgowe opisy wnętrz, styl, bezpośrednie aluzje do książek autora "Komedii ludzkiej", postacie i motywy powtarzające się w minipowieściach. Balzakowskich tropów jest mnóstwo i pewna jestem, że sporo przegapiłam, bo moja wiedza na temat dzieł tego pisarza ograniczała się do mglistych wspomnień z "Ojca Goriot". "Balzakiana" są rodzajem wprawki literackiej, artystycznego popisu i przeszkadzał mi nieco ten nacisk na formę, gorączkowa chęć udowodnienia, że dziewiętnastowieczna Francja i dzisiejsza Polska mają mnóstwo wspólnego, bo ludzie są pazerni i bezduszni bez względu na epokę i szerokość geograficzną. Przekornie zamykam się na dzieła "z tezą", nawet jeśli jest ze wszech miar słuszna.

Poziom opowiadań wydał mi się trochę nierówny. Najmilej wspominam dwa ostatnie: "Miłość korepetytora" oraz "Blaski i nędze życia artystki estrady na zasłużonej emeryturze". Uważam, że Dehnel jest predestynowany do repertuaru lirycznego, melancholijnego. Satyra społeczna i groteskowa karykatura to nie jest specjalność. autora "Lali". Szczególnie zachwycają mnie jego portrety kobiet - chociażby leciwa piosenkarka w ostatnim utworze.

Niecierpliwie czekam na kolejne książki Jacka Dehnela, który pod maską ekstrawaganckiego dandysa kryje wielki talent i wrażliwość.


Moja ocena: 4


Jacek Dehnel


27 sierpnia 2010

Bodil Malmsten, "Moje pierwsze życie"

Ja nie wyznaję, tylko opowiadam,
czyli norlandzkie gwiazdy świecą najpiękniej

Bodil Malmsten podzieliła swoje życie niczym tort na trzy części:
"1. Pierwsze - od poczęcia do dwudziestu lat.
2. Drugie - od dwudziestu do pięćdziesięciu lat.
3. Trzecie - to, co pozostało." [1]
Przeczytana już przeze mnie "Cena wody w Finistère" dotyczy ostatniego okresu. Książka, o której dziś chcę Wam opowiedzieć, skupia się na etapie pierwszym. Czy powstało już "Moje drugie życie", nie wiem. Jeśli Wydawnictwo Literackie zdecyduje się opublikować trzeci tom wspomnień Bodil Malmsten, postuluję umieszczenie na okładce pięknego zdjęcia autorstwa Sygrydy Dumnej, co pozwoli kontynuować okienny leitmotiv.

"Ta książka nie zawiera wyznań związanych z seksem, z tej prostej przyczyny, że w ogóle nie zawiera żadnych wyznań. Ja nie wyznaję, tylko opowiadam." [2] Zgodnie z deklaracją Bodil nie przedstawia czytelnikom systematycznej autobiografii, a koncentruje się na impresyjnych wspominkach ze swego dzieciństwa. Dlatego też wybaczyć jej musimy dwie białe plamy, które doskwierają w czasie lektury. Przypuszczalnie były to dla autorki sprawy zbyt bolesne. Mam na myśli okoliczności jej adopcji przez rodzinę zastępczą i powody podjęcia próby samobójczej.

To nie było dzieciństwo w bukolicznej scenerii Bullerbyn. Mała Bodil mieszka na wsi, gdzie ludzie żyją zgodnie z nieubłaganym rytmem przyrody. Mijają pory roku. Nikt nie rozczula się nad zabijanymi zwierzętami, ich ciala zapobiegliwi wieśniacy konsumują do ostatniego okruszka. Opisy niektórych potraw nie brzmią zbyt apetycznie. Czernina (zupa z kaczej krwi), którą ku mojej zgrozie usiłowano uraczyć mnie w dzieciństwie, to kaszka z mleczkiem w porównaniu z niektórymi specjałami, które wcina Bodil i jej rodzina oraz sąsiedzi. Skoro mowa o rodzinie - Bodil stworzyła niezapomniane konterfekty swoich najbliższych! Mnie najbardziej urzekli babcia i dziadek. Patrząc na zdjęcia dorosłej pisarki odnoszę wrażenie, że mimo upływu czasu pozostała wrażliwą dziewczynką z tamtych lat.

Surowe i chłodne piękno Norlandii, którą za sprawą pani Malmsten bardzo chciałabym kiedyś zobaczyć (na jeziorze Nakten znajdują się 365 wyspy!), górzysty krajobraz tego rejonu Szwecji zdominowany na wiosnę przez kolor granatowy, autorka portretuje z wyraźną nostalgią. Uprzedzam, że to nie jest przesłodzony landszafcik, który zapowiada nota na okładce (ach, te przylaszczki i pierwiosnki!). Uroki Bretanii nie są w stanie przyćmić wspomnień. "Nawet jeżeli w Finistere też świecą gwiazdy, wielkie, wyraźne i migoczące, to w porównaniu z gwiazdami mojego dzieciństwa brakuje im tego ostatecznego zagęszczenia i substancji. Nawet jeżeli gwiazdy są cudowne, nawet jeśli urzekają przepychem, to bez tej specyficznej namacalności stanowią jedynie element dekoracji."[3] Nie można odciąć się od przeszłości. "Człowiek nigdy nie opuszcza swojej ojczyzny, zawsze ma ją ze sobą. Tak jak ślimak nosi na grzbiecie swój dom, tak ja dźwigam moją Szwecję." [4]

Podoba mi się u Bodil połączenie talentu malarskiego z poetyckim: "Liliowe płomienie zorzy polarnej, czerń i niebieskość. Gwiazdy nad borem, siarkowożółta poświata, tam gdzie Ostersund styka się z niebem. Nieskończoność."[5] Pisarka sugestywnie maluje słowami ("Na czerwony kolor półki, zwany czerwienią Malmstena, składają się barwy cegły, koralu i poziomki."[6]), ale jej rysunki zamieszczone w książce w większości nie wywołały u mnie przyspieszonego bicia serca. Ich wybór był chyba odrobinę bezkrytyczny. Dużą radość sprawiło mi natomiast oglądanie licznych zdjęć.

Osoby, które irytował chłodny i pozornie mdły styl Bodil, uprzedzam, że ta książka też utrzymana jest w podobnym nastroju: "Moje opowieści są jak mgliste zarysy, odblaski w ciemności. Opowiadam legendy, a nie życie, bo życia nie można opowiedzieć."[7] W czasie lektury delektowałam się urokiem przekładu. Może zapuszczam się na dzikie pola nadinterpretacji, ale odnosiłam wrażenie, że tłumaczce praca nad tym tekstem sprawiała radość. Praca Beaty Walczak-Larsson nie była łatwa, zwłaszcza fragmenty w lokalnym dialekcie. Uważam, że została wykonana świetnie.

_______________
[1] Bodil Malmsten, "Moje pierwsze życie", tłum. B. Walczak-Larsson, Wydawnictwo Literackie, 2009, s. 5.
[2] Tamże, s. 318.
[3] Tamże, s. 300.
[4] Tamże, s. 18.
[5] Tamże, s. 300.
[6] Tamże, s. 183.
[7] Tamże, s. 48.

Moja ocena: 4+

Bodil Malmsten