„Przedmiot to zawsze jakaś opowieść”
Dawno
nie zdarzyło mi się rozciągać w czasie lektury tak, żeby trwała jak
najdłużej. Dawno też nie zaczynałam notki z obawą, że wszystko na
próżno, bo i tak nie będę w stanie oddać uroku książki, którą
przeczytałam. Czuję się, jak słoń w składzie porcelany. W dodatku słoń
lekko otumaniony z zachwytu.
„Zając o bursztynowych oczach” to książka Edmunda de Waala, brytyjskiego ceramika, krytyka i historyka sztuki. Autor poświęcił kilka lat na spisanie dziejów swoich przodków. Podróżował, prowadził rozmowy, godzinami ślęczał nad dokumentami, zdjęciami, gazetami, listami i mapami. Historię żydowskiej rodziny Ephrussi przedstawia w sposób oryginalny: skupia się na losach kolekcji siedemnastowiecznych japońskich figurek, które towarzyszą jego bliskim od pięciu pokoleń. Koncentruje się na detalu po to, by tak naprawdę opowiedzieć o czymś znacznie ważniejszym. Julian Barnes stwierdził, że u de Waala „zaskakujące połączenie mikroprzedmiotu z makrohistorią daje wspaniały efekt”[1]. To prawda! Sam autor tak wyjaśnia swoje zamiary:
„Zając o bursztynowych oczach” to książka Edmunda de Waala, brytyjskiego ceramika, krytyka i historyka sztuki. Autor poświęcił kilka lat na spisanie dziejów swoich przodków. Podróżował, prowadził rozmowy, godzinami ślęczał nad dokumentami, zdjęciami, gazetami, listami i mapami. Historię żydowskiej rodziny Ephrussi przedstawia w sposób oryginalny: skupia się na losach kolekcji siedemnastowiecznych japońskich figurek, które towarzyszą jego bliskim od pięciu pokoleń. Koncentruje się na detalu po to, by tak naprawdę opowiedzieć o czymś znacznie ważniejszym. Julian Barnes stwierdził, że u de Waala „zaskakujące połączenie mikroprzedmiotu z makrohistorią daje wspaniały efekt”[1]. To prawda! Sam autor tak wyjaśnia swoje zamiary:
„Nie interesuje mnie to, co powierzchowne. Chciałbym poznać relacje, jakie zaszły między tym pochodzącym z Japonii drewnianym przedmiotem, który obracam w palcach - twardym i wyrafinowanym - a miejscami, w które rzucił go los. Chciałbym wyciągnąć rękę, dotknąć klamki, nacisnąć ją i trafić do miejsc, gdzie te przedmioty kiedyś żyły, znaleźć się w tamtej przestrzeni, zmierzyć ją wzrokiem, przyjrzeć się obrazom, które wisiały na ścianach, przekonać się, w jaki sposób padało na nie światło. Dowiedzieć się, czyje ręce dotykały tych maleńkich rzeźb i jakie były myśli ludzi, do których należały - jeśli w ogóle je mieli. Chcę wiedzieć, czego były świadkami.”[2]
Tytułowy zając pochodzi z kolekcji 264 japońskich figurek netsuke, należących do państwa Ephrussi od roku 1870. Miniaturowe rzeźby przedstawiają zwierzęta i ludzi, a służą przede wszystkim do tego, by je podziwiać, dotykać i
obracać między palcami. E tam, jakieś muzealne nudziarstwa? Wcale nie, historię kolekcji japońskich figurek czyta się chwilami jak powieść sensacyjną! W
wywiadzie de Waal powiedział, że rzeczy też potrzebują biografii, a
rzadko zdarzają się książki, w których przedmioty są traktowane poważnie. W „Zającu o bursztynowych oczach” autor odnosi się do maciupkich rzeźbek z prawdziwą atencją.
Netsuke rodziny Ephrussi [Źródło] |
Książka de Waala od samego początku bardzo mnie zaskoczyła. Spodziewałam
się pastelowej, nostalgicznej, niespiesznej
sagi rodzinnej, a tymczasem okazało się, że „Zając o bursztynowych oczach” wywołuje
bardzo silne emocje. Poznajemy nie tylko dzieje rodziny Ephrussi, ale i kawał historii Europy. Oprócz faktów znanych znalazłam też
takie, które mnie zaskoczyły, na przykład to, że Republika Austriacka w roku
1948 amnestionowała 90% członków partii nazistowskiej, a do roku 1957 również
funkcjonariuszy SS i Gestapo. Autor poświęca też sporo uwagi antysemityzmowi i korzeniom faszyzmu w Europie. To nie wszystko. Przypuszczam, że rodzinna kronika de Waala zainteresuje też osoby pasjonujące się Japonią, kolekcjonerów rzeczy wszelakich, znawców sztuki, ale również tych, którzy po prostu cenią doskonałe opowieści. Uprzedzam, że lektura „Zająca o bursztynowych oczach” już po kilku stronach wchłania, bezlitośnie odrywając od rzeczywistości. Czytelnik niepostrzeżenie nasiąka słowami de Waala
jak bibuła atramentem
Autor śledzi nie tylko ślady historyczne, ale
i literackie, co sprawiło mi szczególną radość. Okazuje się, że jego rodzina
obecna jest między innymi w książkach braci Goncourtów, Jakoba Wassermanna, Josepha Rotha, Izaaka
Babla, Szolema Alejchema, natomiast Charles Ephrussi to jeden z dwóch
prototypów postaci Swanna z powieściowego cyklu Prousta. Został też uwieczniony na
obrazie Renoira „Śniadanie wioślarzy” (mężczyzna w czarnym ubraniu i cylindrze).
Podpisuję się pod zachwytami tych, którzy podkreślają piękno, precyzję, elegancję i powściągliwość stylu de Waala. Opowieść o rodzinie Ephrussi i netsuke ma ciekawą formę, którą właściwie trudno nazwać: to coś pomiędzy reportażem historycznym, esejem, biografią a powieścią. Wielokrotnie deklarowałam niechęć do określeń typu „pisarz w stylu...”, ale gdybym koniecznie miała wskazać literackie powinowactwo, na pewno wymieniłabym W. G. Sebalda. Ciekawa jestem, jaki wkład w narodziny „Zająca o bursztynowych oczach” mieli A. S. Byatt i Vikram Seth, których autor wymienia w podziękowaniach.
Podpisuję się pod zachwytami tych, którzy podkreślają piękno, precyzję, elegancję i powściągliwość stylu de Waala. Opowieść o rodzinie Ephrussi i netsuke ma ciekawą formę, którą właściwie trudno nazwać: to coś pomiędzy reportażem historycznym, esejem, biografią a powieścią. Wielokrotnie deklarowałam niechęć do określeń typu „pisarz w stylu...”, ale gdybym koniecznie miała wskazać literackie powinowactwo, na pewno wymieniłabym W. G. Sebalda. Ciekawa jestem, jaki wkład w narodziny „Zająca o bursztynowych oczach” mieli A. S. Byatt i Vikram Seth, których autor wymienia w podziękowaniach.
Pałac rodziny Ephrussi w Wiedniu. [Źródło] |
Tradycyjnie poszukiwałam akcentów polskich. Muszę przyznać, że jeden z nich sprawił mi przykrość.
„Charles, świetny tancerz, nazywany był zarówno przez swych braci, jak i przez przyjaźniącego się z Proustem dandysa Roberta de Montesquiou Le Polonais - Polakiem. Biograf Prousta Painter podchwycił to i opisał Charlesa jako człowieka nieokrzesanego i grubiańskiego.”[3]
Jak widać dla Anglika synonimy wyrazu polski to nieokrzesany i grubiański. Pierwszy tom książki Paintera wydano w 1959 roku. Miejmy nadzieję, że od tamtego czasu sporo się zmieniło.
Świetnie, że wydawnictwo Czarne zainteresowało się tą obsypaną rozmaitymi nagrodami (tutaj lista) książką. Mam nadzieję, że polscy czytelnicy też ją docenią. Dla mnie impulsem była recenzja Cornflower. „Zająca o bursztynowych oczach” wydano u nas w bardzo dobrym przekładzie,
starannie, a wręcz luksusowo. Nie do końca przekonuje mnie tylko
mroczna czerń okładki, bo opowieść de Waala wcale nie jest ponurą
elegią. Mam również wersję angielską w tonacji brązowej, która moim
zdaniem pasuje lepiej. Dobrym pomyslem było natomiast dodanie drzewa genealogicznego rodziny
Ephrussi, które znajdziecie na początku książki, ale radziłabym przestudiować je
dopiero po przeczytaniu „Zająca o bursztynowych oczach”. Żałuję, że zapomniano o indeksie nazwisk.
„Przedmiot to zawsze jakaś opowieść”[4], mówi Edmund de Waal.
Wystarczy tylko trochę wrażliwości, skupienia i cierpliwości, żeby ją
usłyszeć. W mojej rodzinie nie ma tradycji przekazywania z pokolenia na
pokolenie bibelotów, chociaż na szczęście mamy sporo pamiątek po babci, głownie książek i zdjęć. Materialnej łączności z dalszymi pokoleniami brak. Teraz trochę żałuję, ponieważ po przeczytaniu „Zająca o bursztynowych oczach” ja też chciałabym mieć na wyciągnięcie ręki przedmioty przechowujące w sobie wspomnienie ciepłego dotyku prapradziadków i innych bliskich osób, których już nie ma.
_______________
[1] Edmund de Waal, Zając o bursztynowych oczach. Historia wielkiej rodziny zamknięta w malym przedmiocie, tłum. Elżbieta Jasińska, Wydawnictwo Czarne, 2013, s. 389.
[2]Tamże, s. 29.
[3] Tamże, s.
378.
[4] Tamże, s. 381.
Moja ocena: 6
Edmund de Waal. [Źródło] |
Lirael, myślę, że sprostałaś wyzwaniu doskonale, możesz więc przestać czuć się jak "otumaniony słoń" a przeistoczyć się raczej w lekkiego zająca (o bursztynowych oczach) :-)
OdpowiedzUsuńTropy literackie i historyczne, porównanie do stylu Sebalda i Byatt (czytałaś jej "Opętanie" ?) a przede wszystkim zaufanie do Twojego gustu czytelniczego to dla mnie wystarczająca rekomendacja, by książkę przeczytać :-)
Ogromne dzięki! Przy odrobinie dobrej woli moje oczy można by nazwać ciemnobursztynowymi, więc pod wpływem Twoich miłych słów powoli zaczynam przeistaczać się w zająca. :)
UsuńWyobraź sobie, że w książce został wymieniony "Marsz Radetzky'ego" Rotha, bo jest w nim wzmianka o banku rodziny Ephrussi.
"Opętanie" Byatt to książka z gatunku takich, które boję się przeczytać, bo wszystko wskazuje na to, że mnie oczarują dokumentnie i boję się rozczarowania, jeśli tak się jednak nie stanie. :) Ale kiedyś odważę się na pewno! Czytałam natomiast "Pannę w ogrodzie" Byatt, zrobiła na mnie duże wrażenie.
Na ile zdążyłam poznać Twój gust i zainteresowania Jeżanno, "Zając..." to raczej pewniak! :)
Wspaniała recenzja. "Otumianiony słoń w składzie porcelany" - też wymyśliłaś;) Książki poszukam...
OdpowiedzUsuńOlu, zachęcam do poszukiwań książki de Waala, bo moim zdaniem warto, i to bardzo. Dziękuję Ci za to, że słoniowatości w notce nie dostrzegłaś. :)
UsuńOtumanione słonie bardzo ładnie piszą, wnioskuję z powyższego;) Podoba mi się zdanie, że rzeczy też potrzebują biografii. Ta zdaje się bardzo ciekawa. Lubię książki, w których można znaleźć wiele opowieści, tak jak tutaj- Japonia, sztuka, historia. A jeśli są w dodatku ładnie wydane, nie trzeba mnie długo namawiać;)
OdpowiedzUsuńOtumaniony słoń rumieni się z radości. :) Bardzo Ci dziękuję, Małgosiu.
UsuńKsiążka de Waala jest wyjątkowa i bardzo Ci ją polecam.
A tak a propos Japonii, już nie mogę się doczekać Twoich wrażeń po lekturze Bruczkowskiego! Przeczytałam jego książkę jakiś czas temu i bardzo jestem ciekawa, czy odebrałyśmy ją podobnie.
Powolutku zabieram się za recenzję, tylko najpierw muszę o Munro napisać, bo zupełnie zapomnę, co myślałam:) A na czytniku w nieskończonej kolejce "Powrót niedoskonały" Bruczkowskiego. I wiele innych książek, które tak bardzo kuszą. Chyba zacznę je losować, bo sama nie wiem od której zacząć, skoro każda taaaaka ciekawa!;)
UsuńO, to świetnie, że napiszesz też o Munro! Bardzo jestem ciekawa, jak ją oceniasz. Znam tylko "Uciekinierkę". Ale nie wyprzedzajmy wypadków. :)
UsuńA propos losowania wkrótce napiszę o pomyśle podpatrzonym na pewnym blogu. Bo u mnie jest tak samo! Czasem mąż ma świetną zabawę, kiedy obserwuje, jak tak się bezładnie miotam od książki do książki. :)
Z niecierpliwością będę czekać na ten wpis, może ułatwi mi życie. Ale z drugiej strony- czyż to nie wspaniałe dylematy?:) Zdecydowanie lepiej mieć nadmiar dobrych lektur niż klasyczne "nie mam co na siebie włożyć" w wersji bibliofilskiej;)
Usuń"Uciekinierki" nie czytałam, ale zdaje się, że we wspomnianej kolejce jest "Drogie życie":)
UsuńMam chyba ze 2 lub 3 tomy opowiadań Munro, te które wyszły od razu po "Uciekinierce", ale ostatnio był taki wysyp, że przestałam nadążać z tytułami. :)
UsuńMilszego polskiego motywu możesz za to "dopatrzeć" się na zdjęciu :-) - jednym z budowniczych Kościoła Wotywnego (to chyba on po prawej stronie, na drugim planie) na początkowym etapie budowy był Polak :-)
OdpowiedzUsuńSerdeczne dzięki za ten powiew optymizmu, bo rzeczony fragment naprawdę mocno mnie przygnębił. Nie mam pretensji do autora, on cytuje tylko Paintera, ale mimo wszystko... Nawet sprawdziłam w wersji angielskiej, czy rzeczywiście użyto takich mocnych słów, ale niestety tak.
UsuńWiedeń znam bardzo słabo, byłam w nim tylko kilka godzin, ale jeśli kiedyś tam zawitam, postaram się odwiedzić Kościół Wotywny.
To już lepiej wpadnij do Kunsthistorisches Museum :-)
UsuńJeśli tylko będę w Wiedniu, na pewno zwiedzę, bo już wersja wirtualna tego muzeum zapowiada się ciekawie. A moja motywacja, żeby tam pojechać po "Zającu..." znacznie wzrosła, choć de Waal nie był oczarowany stolicą Austrii:
Usuń"Kawiarnia, ulica i sam Wiedeń to skansen - efektowna secesyjna dekoracja utrzymana w nastroju fin de siecle'u z fiakrami powożonymi przez woźniców w liberii i wąsatymi kelnerami. Wszędzie rozbrzmiewają melodie Straussa; jego muzyka sączy się z każdego mijanego sklepu z czekoladą. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby do kawiarni wszedł nagle Mahler, a przy sąsiednim stoliku wdał się z kimś w dyskusję Klimt. Przypomniał mi się pewien okropny film, który widziałem w czasach studenckich. Jego akcja toczyła się w Paryżu, a bohaterowie - Picasso, Gertruda Stein i Joyce - nad kieliszkiem pernoda niezmordowanie dyskutowali o modernizmie. Teraz, natrafiając na każdym kroku na podobne stereotypy, poczułem, że mam do czynienia z czymś podobnym. Mój Wiedeń rozpłynął się w Wiedniu innych ludzi."
W "Dziewczynie z poczty" Zweiga Wiedeń już nie jest taki słodki :-) woźnice w liberii nie występują co nie zmienia faktu, że cena przejażdżki landem raczej zaporowa :-). O Mahlerze i Straussie nic nie wiem ale to może dlatego, że poszedłem na Haydn'a :-)
Usuń"Dziewczynę z poczty" mam i po przeczytaniu Twojej i Ani recenzji jestem pewna, że mnie nie rozczaruje. Przejażdżkę landem wykreślę z programu, zresztą bez szczególnego żalu, ale tort Sachera to będzie punkt obowiązkowy. :) Muzyka Mahlera mnie przerasta, więc i tak raczej nie byłabym zadowolona ze spotkania. A Straussa sobie na pewno nuciłeś zwiedzając Wiedeń. :)
UsuńOczywiście - "Marsz Radetzky'ego" i nad "Pięknym, modrym Dunajem". Ale koniecznie spróbuj go w jego kawiarni - ja przywiozłem kawałek do Polski i już tak nie smakował :-)
UsuńJeśli naprawdę wygląda tak, jak na tym zdjęciu, szanse na to, że w ogóle wrócę z Wiednia są nikłe. :)
UsuńCzasem związek smaku z miejscem jest niesamowity, Mam tak na przykład z paryskimi bagietkami, które mimo usilnych starań polskich piekarzy są bladą namiastką. Smak pamiętam dokładnie, choć we Francji byłam tylko raz,wiele lat temu. I jeszcze poziomki i jagody ze śmietaną - te jedzone z mamą w drodze do Doliny Strążyskiej w Zakopanem, kiedy miałam ze 4-5 lat, w jakiejś kawiarence czy barku, a właściwie to była taka góralska chata, okazały się nieporównywalne z niczym.
Ustaliłyśmy z Jeżanną, że "Marsz Radetzky'ego" mam nucić i wytupywać w trakcie lektury powieści Rotha. :)
Ale chyba tylko w tych momentach gdy akcja rozgrywa się w Wiedniu :-)
UsuńPodobno atmosfera powieści jest dość melancholijna, więc nie zaszkodzi takie żwawe przytupywanie przez cały czas, o ile sąsiedzi z drugiego piętra nie będą interweniować. :)
UsuńRozumiem Twoje obawy, też tak miałam zabierając się do napisania paru słów o W poszukiwaniu zaginionego czasu. Tyle, że twoje zupełnie bezpodstawne, bowiem poczułam się zachęcona i zaintrygowana już na samym początku wpisu. Wydaje mi się, że autor prezentuje podobny typ wrażliwości do mojego (pochlebiam może sobie, a co tam), a kiedy dodać do tego umiejętności ciekawego pisania o rzeczach z pozoru błahych i nie mających znaczenia, a które tak na prawdę bywają ważne i ważkie to czegoż trzeba więcej. Oczywiście naszły mnie przeróżne skojarzenia na temat przedmiotów, które są dla mnie ważne, choć dla kogoś z boku będą tylko jednym z wielu przedmiotów przyciągających kurz.
OdpowiedzUsuńJeśli prawdą jest ludowe wierzenie, że kiedy o kimś myślimy, ta osoba ma czkawkę, przypuszczam, że w czasie mojego czytania "Zająca..." nieraz borykałaś się z tym problemem. :) Jak mogłam nie myśleć o Guciamal: dziewiętnastowieczny Paryż, kolekcjonerzy sztuki, Proust, Renoir, etc. Myślałam intensywnie. Wszystko wskazuje na to, że opowieść o Charlesie, pierwszym właścicielu kolekcji netsuke na pewno by Cię zainteresowała. Myślę, że dalsza część też.
UsuńTyp wrażliwości autora wydaje mi się jak najbardziej zbliżony do Twojego. Bardzo zachęcam do wsiąknięcia w tę niezwykłą, piękną opowieść.
No popatrz, a ja się zastanawiałam, kto mnie tak wspomina :) Nie robię tego często, właściwie dopiero po raz drugi mi się przydarzyło, że zamówiłam książkę po przeczytaniu recenzji. Pierwsza była u Czary, druga jest Twoja i to właśnie ta.
UsuńCzyli jednak czytelnicza czkawka była faktem. :) Zastanawiam się, jak mogłam zapomnieć dodać, że na chwilkę pojawia się też Zola!
UsuńBardzo się cieszę, że przeczytasz "Zająca...", ale żałuję, że nie zdążyłam zaproponować, że Ci go pożyczę. :(
Podejrzewałam, że jeśli poproszę to nie odmówisz, ale mam przeczucie, że to książka, którą chciałabym mieć.
UsuńW każdym razie gdyby był jakiś problem z zakupem, proszę, daj znać.
UsuńA propos literackich podróży, które uwielbiam w Twoim wykonaniu, cudnie byłoby kiedyś przewędrować śladem de Waala tropiącego losy netsuke. Paryż, Wiedeń, Tokio, Odessa... Aż się rozmarzyłam. :)
Wydaje mi się, że polscy czytelnicy także docenili tę książkę. Recenzji na blogach może nie było zbyt wiele, ale pamiętam, że gościła na wielu listach zakupów.;)
OdpowiedzUsuńCo do pytania o powiązania z Byatt - może autorka zainspirowała de Waala swoją The Children's Book, w której najważniejsza jest chyba kolekcja w piwnicy?:) Seth także mógł go natchnąć:
http://www.thamesandhudson.com/The_Wry_Romance_of_the_Literary_Rectory/9780500516775
Mam nadzieję, że pojawią się kolejne opinie o tej książce. Zauważyłam, że o "Zającu..." nie pisze się łatwo nie tylko mnie - niedawno w pewnym miesięczniku przeczytałam recenzję, która była właściwie tylko streszczeniem, choć autorce tekstu książka bardzo się podobała.
Usuń"The Children's Book" jeszcze nie czytałam, ale możliwe, że chodzi właśnie o inspirację, ewentualnie konsultacje, kiedy "Zając..." był już gotowy. Nawiasem mówiąc lista osób, którym autor dziękuje, jest bardzo długa. :)
O książkach b. dobrych trudno się piszę, zwłaszcza jeśli nie mają galopującej fabuły. Nie mówiąc o tym, że czasem (z zazdrości) nie chce się dzielić oczarowaniem lekturą z innymi.;) Ale recenzentka prasowa powinna wykazać się czymś więcej niż streszczeniem (nie cierpię tego, swoją drogą).
UsuńWłaśnie, chyba najlepiej pisze się o książkach średnich. A propos dzielenia się oczarowaniem to może nie tylko zazdrość, co świadomość, że próba opowiedzenia słowami o książce to i tak daremne żale - próżny trud, bezsilne złorzeczenia. :) Są takie książki, o których chyba nigdy nic nie napiszę, na przykład "Mistrz i Małgorzata".
UsuńA ja myślę, że najlepiej pisze się o książkach złych - potępić coś w czambuł jest tak prosto.;(
UsuńO "Mistrzu..." można pisać w kawałkach, za każdym razem w innym kontekście - tak mi się zawsze wydawało.;)
Książki bardzo nieudane wywołują zwykle silne emocje, a te nie sprzyjają spójnemu i logicznemu pisaniu, w każdym razie tak się dzieje w moim przypadku. :)
UsuńO "Mistrzu..." potrafię chyba tylko znacząco pomilczeć. :)
Wczoraj miałam składać zamówienie w księgarni, zastanawiałam się nad tą książką, ale jakoś nie mogłam się zdecydować. Lirael jesteś winna namówienia mnie! :)
OdpowiedzUsuńTo nieźle narozrabiałam. :) Mam jednak przeczucie, że nie będziesz rozczarowana.
UsuńZawsze, gdy tu zaglądam, to mam wrażenie, że dawno mnie nie było, bo blog jakoś inaczej wygląda... ;)
OdpowiedzUsuńCiekawy motyw z tymi figurkami. Fajny zabieg literacki. Kiedyś myślałam o napisaniu jakiejś historii z perspektywy jakiegoś przedmiotu, który znajduje się w każdym z opisywanych miejsc, ale jakoś nie miałam dobrego pomysłu na fabułę... ;)
Pozdrawiam,
Sol
Zmian w wyglądzie bloga nie było od kilku miesięcy, ale ostatnio zaczęłam nad nimi przemyśliwać. :)
UsuńMam nadzieję, że uda Ci się kiedyś zrealizować pomysł na napisanie takiej historii, zapowiada się interesująco. De Waal nie miał kłopotu z wymyśleniem fabuły, bo opisywał zdarzenia, które miały miejsce naprawdę, a to wszystko układa się w ciekawą historię.
Wieści o "Zającu" jakoś mnie omijały i widzę, że ze stratą (do nadrobienia, rzecz jasna).
OdpowiedzUsuńStrata zdecydowanie do nadrobienia. :) Wątki historyczne bardzo ciekawe, zwłaszcza dlatego, że widziane przez pryzmat rodziny i przedmiotów. Kolejny przykład "małej historii".
UsuńWieści o "Zającu..." u nas były chyba dość nikłe, bo jak wspominałam, nie zauważyłam na przykład szczególnego wysypu recenzji w mediach.
Najwyraźniej wydawnictwo wolało promować inne pozycje, bardziej efektowne.
UsuńZ moich obserwacji wynika, że Czarne poświęca sporo wysiłku na promocję wydawanych przez siebie książek i robi to rozsądnie, ale wrzawy wokół "Zająca..." nie odnotowałam. Jeśli de Waal był w Polsce, przegapiłam to. :(
UsuńŚwięte słowa, wrzawy nie było. Mam wrażenie, że proza zagraniczna jest traktowana przez nich trochę po macoszemu.
UsuńPoza kryminałami, o nich jest chyba dość głośno. I w końcu zmienili szatę graficzną tej serii, która kiedyś przyprawiała mnie o drgawki, choć doskonale zdaję sobie sprawę, że to był pastisz. Teraz jest znacznie lepiej.
UsuńMoże to macosze traktowanie wynika z tego, że na przykład zaproszenie zagranicznego autora i cykl spotkań z czytelnikami to dość kosztowna impreza. Rzeczywiście ich polskie książki są promowane o wiele lepiej.
Do listy intensywnie promowanych serii w Cz. dorzucę jeszcze reportaż, także zagraniczny.
UsuńTo prawda! Na przykład w Lublinie od 2010 r. trwa cykl spotkań z ich autorami reportaży pod hasłem "Czarne Inspiracje".
UsuńMi tam ta czarna okładka się podoba:)
OdpowiedzUsuńPrzypomniała mi się moja dziecięca kolekcja zajęczej ceramiki, gromadzona przy okazji kolonijnych wyjazdów. Te zające były okropne, choć gdy patrzę na zamieszczone przez Ciebie zdjęcie, jestem gotowa uznać, że wyglądały dokładnie tak samo:) Szkoda że pozbyłam się jej, nie dorobiwszy do niej żadnej historii!
Ja jednak wolę tą.
UsuńSzkoda, że pozbyłaś się zajęczej kolekcji, bo niewykluczone, że znajdowały się wśród niej siedemnastowieczne netsuke, których zbieranie jest w tej chwili dość kosztowną rozrywką. :)
Nie muszę chyba wspominać, że w moim przypadku to była kolekcja figurek jamniczych, wykonanych z rozmaitych materiałów, szkła, metalu,porcelany, itp. :)
Czytam niedokładnie, bo to kolejna książka śpiąca na mojej półce. zachęciło mnie do jej kupna to, że ktoś mi powiedział że jest napisana w stylu Prousta. Zdaje się, że i Ty podzielasz tę opinię. Do Twojej notki wrócę, jak już książkę przeczytam :)
OdpowiedzUsuńPamiętam, że kiedyś u Ciebie mignął mi "Zając..." wśród nabytków, u Maioofki też, i niecierpliwie wyglądam Waszych wrażeń, bo książka wydaje mi się mocno w Twoim i Maioofki typie, ale poczekamy, zobaczymy. :)
UsuńSkojarzenie z Proustem trafne, zresztą on się pojawia w "Zającu...", bo, jak wspominałam, Charles Ephrussi to ponoć częściowo prototyp Swanna, ale styl de Waala wydaje mi się bardziej oszczędny.
Cholera zdecydowanie muszę przestać czytać książkowe blogi bo mój portfel tego nie wytrzyma ;)
OdpowiedzUsuńSkąd ja to znam?! :) Ale już się przyzwyczaiłam do tych kompulsywnych zakupów, inspirowanych blogami. :)
UsuńWydawnictwo Czarne jakoś zawsze potrafi zachwycić mnie okładką :) Lubię właśnie takie proste i wymowne :) O pozycji z całą pewnością będę pamiętać :)
OdpowiedzUsuńPrzy okazji zapraszam do wzięcia udziału w moim wyzwaniu - informacje u mnie na blogu :)
Ta okładka jest rzeczywiście ascetyczna i chyba nieźle komponuje się z gustem artystycznym autora książki. Oglądałam zdjęcia jego prac (ceramika) i są właśnie w tym stylu.
UsuńDziękuję za zaproszenie. :)