23 sierpnia 2012

Kartka miłości (do czytelnika)


Bardzo nie lubię, kiedy kupiona przeze mnie książka ma wadliwy układ stron albo brakuje w niej fragmentu tekstu. Nigdy nie zapomnę rozpaczy, jaka mnie ogarnęła, kiedy Ania Shirley czekała na wyniki egzaminu, a okazało się, że właśnie w tym dramatycznym momencie w powieści brakuje kilku kartek. Z dalszej części rozdziału udało mi się wydedukować, jak potoczyły się losy bohaterki, ale pamiętam, że byłam bardzo przygnębiona.

Na szczęście zdarza się to niezbyt często. Wtedy zwykle godzę się z losem, bo na myśl o tak zwanych procedurach reklamacyjnych dostaję gęsiej skórki. Zresztą nie przechowuję troskliwie paragonów, bo dokumentacja książkowych zakupów zajęłaby kilka opasłych segregatorów. Dlatego ze wzruszeniem przeczytałam tę niepozorną karteczkę, która kilka dni temu wypadła z jakiejś książki w czasie rozpakowywania kolejnych kompulsywnych zakupów antykwarycznych. Intensywnie pożółkły papier świadczy o tym, że prawdopodobnie pochodzi  z lat pięćdziesiątych lub sześćdziesiątych. Niby mała rzecz, a cieszy:


Podoba mi się uprzejmy ton i brak założenia, że reklamujący uszkodzony tom jest perfidnym, seryjnym oszustem, a mam wrażenie, że czasami tak właśnie jest traktowany współcześnie.

À propos, czy zauważyliście, że ostatnio zniknęły z książek erraty? Zawsze lubiłam je czytać. Czyżby wydawnictwa uważały, że karteczki ze sprostowaniami zostaną potraktowane jako wypunktowane dowody ich nieudolności? W moim przypadku wręcz przeciwnie, bo zawsze traktowałam je jako wyraz szacunku dla czytelnika. Od baaardzo dawna nie widziałam erraty w nowościach wydawniczych.

Errata z 1793 roku.

69 komentarzy:

  1. Ja kupiłam 2-3 lata kontynuację losów Ani Shirley - "Wymarzony dom Ani" i strony w niej były wymieszane. Zaczęło się od strony 64, a skończyło się na 97. Tak więc, aby poznać losy Ani Shirley od strony 64 do 97 parokrotnie musiałam o wiele kartek iść do przodu lub się wracać. Przynajmniej było ciekawie, szczerze mówiąc jakoś nie myślałam wtedy o reklamacji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To dziwne, ale najwyraźniej książki poczciwej Lucy Maud Montgomery nie cieszyły się szczególną sympatią polskich drukarzy. :) U mnie tych brakujących stron w ogóle nie umieszczono. :( U Ciebie było znacznie ciekawiej, coś w stylu awangardowej powieści współczesnej, zakładającej aktywny udział czytelnika. :)

      Usuń
    2. To fakt, trzeba było się porządnie wysilić, aby uporządkować sobie te strony, zrozumieć układ. Na początku była, co prawda panika: o co chodzi? i czy będę musiała się męczyć tak przez całą książkę. Na szczęście tylko przez 30 stron:)

      Usuń
    3. Może Cortazar wpadł na pomysł kompozycji "Gry w klasy" pod wpływem jakiegoś wadliwego egzemplarza. :)
      Dobrze, że tylko część Twojej książki była poszatkowana.

      Usuń
  2. Ostatnio trafiłam na erratę w książce (chyba) Czarnego - autor chyba zmienił treść dwóch wersów. Byłam zdumiona, bo wydawało mi się, że zaniechano tej praktyki. I wiesz, też lubiłam czytać te wklejki. Zawsze się zastanawiałam, jak można było TAKIE błędy w druku robić.;)))

    Wybrakowane strony we fragmentach, jaki opisujesz, powinny być karalne.;) Białe strony w książkach nowych trafiają mi się średnio raz na rok, ale na szczęście nie ma problemu z wymianą egzemplarzy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takim razie cieszę się, że te sympatyczne praktyki wcale nie zanikły, vide Czarne.:) Będę zwracać uwagę na to, czy gdzieś jeszcze erraty się pojawią. Cieszę się, że nie tylko ja mam takie dziwne skłonności bibliomaniackie jak uważna lektura errat. :) W księgarni "naziemnej" zwykle kartkuję książki, żeby uniknąć takich braków, ale czasem zdarzają się mimo wszystko.

      Usuń
    2. Ja czytam nawet informacje o rodzaju użytej czcionki i papieru, jeśli takowe są podane.;)

      Usuń
    3. Ja żałuję, że zniknęły stopki z nakładem, gramaturą papieru, datami oddania do składu i nawet numerem cenzora:))

      Usuń
    4. O tak, ja też odczuwam te braki. Gramatura akurat jest niekiedy b. przydatna, a nakład po prostu interesujący.;)

      Usuń
    5. Też uważnie śledzę informacje o czcionkach, papierze, etc. i z lubością czytuję stopki. :D Teraz czasem nie podają nawet numeru wydania, a i nakład owiany jest tajemnicą.

      Usuń
    6. Zgadza się. I tak można się nadziać, bo np. wydawnictwo nie zaznacza, że książka ukazała się wcześniej pod innym tytułem - niedawno tak było ponoć z Nurowską, jakieś 2 lata temu z Ugresic.

      Usuń
    7. Jak nakład przekroczy sto tysięcy, to piszą to na okładce literami większymi niż tytuł:)

      Usuń
    8. Sto tysięcy w Polsce czy USA?:)))) Bo ostatnio wydawcy podpierają się rzekomym szałem na dany tytuł za oceanem.;)

      Usuń
    9. A kto u nas sprzedaje 100 tysięcy? Od czasów Pottera chyba nikt:P

      Usuń
    10. Zastanawiam się, dlaczego nakład jest teraz informacją z gatunku "ściśle tajne przez poufne". Czy chodzi o utajnianie informacji przed konkurencją?
      Czytając dzienniki Andrzejewskiego dowiedziałam się, że niedawno stałam się posiadaczką niemalże białego kruka - korespondencję Czechowicza wydano w nakładzie tylko tysiąca egzemplarzy. :)

      Usuń
    11. Mnie te liczby w ogóle nie przekonują (sceptyk jestem), podobnie jak rzekoma wysoka ilość sprzedanych płyt itp. Zawsze podejrzewam, że to marketingowy chwyt.

      Usuń
    12. W tej chwili nakład jest płynny, wydaje się 3-5 tys. w pierwszym rzucie, a potem się dodrukowuje na bieżąco (albo i nie). Wydawcy chwalą się dopiero po przekroczeniu 10-15 tysięcy, przynajmniej tak zauważyłem, wtedy też dopisują np. Wydanie 1 dodruk 10.

      Usuń
    13. Te liczby typu "100 tysięcy" rzeczywiście brzmią szumnie, ale można je zweryfikować chyba tylko kontaktując się z działem księgowości, który zapewne z ogromną ochotą udziela takich informacji obcym osobom. ;]

      Usuń
    14. Nawet ponoć autorom, którzy są na procencie od sprzedaży udziela się takich informacji niechętnie:P

      Usuń
    15. Akurat oni są zapewne dość mocno zainteresowani takimi danymi. :) Mam nadzieję, że mimo to nie dochodzi do jakichś nadużyć.

      Usuń
    16. Nie słychać o większych buntach autorów:)

      Usuń
    17. Są na pewno tak zachwyceni, że ktoś w ogóle wydaje ich dzieła, że o żadnych buntach nie ma mowy. :)

      Usuń
  3. Errata, w związku z postępem techniki, jest przeżytkiem - ostatnich poprawek można dokonać już w drukarni, niemalże minutę przed uruchomieniem maszyn. Pytanie też, czy komukolwiek jeszcze się chce wtedy cokolwiek sprawdzać, zważywszy np. całkowity brak redakcji czy korekty w fazach wcześniejszych:PP
    A reklamacje wadliwych książek księgarnie i antykwariaty internetowe przeprowadzają bardzo sprawnie, zwykle wystarczy skan wadliwych stron.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @ ZWL

      I to jest męskie, techniczne podejście do tematu.;) Ale masz absolutną rację.

      Usuń
    2. Chyba niepotrzebnie.;) Co tam uderzać w sentymentalne tony, skoro można krótko i na temat;)

      Usuń
    3. Przeżytek, ale bardzo miły. :)
      To zastanawiające, że kiedyś korektorzy i redaktorzy mieli znacznie więcej czasu, choć nie korzystali z różnych dogonień technicznych.
      Czasem błędy dostrzegają dopiero czytelnicy, no ale wtedy na erraty jest już za późno. :)
      Przy zakupach internetowych na Allegro raczej nie ma problemów z wymianą. Gorzej w księgarniach naziemnych, w których wymagany jest paragon. Zdarza się, że po książkę sięgam kilka lat później i nie ma szans na znalezienie paragonu. :(

      Usuń
    4. Wtedy to jest problem, fakt. Jeśli to nie biały kruk, można zgłosić się jeszcze do samego wydawnictwa. Albo innych posiadaczy książki.;)

      Usuń
    5. Kiedyś redaktorzy i korektorzy przede wszystkim byli zatrudniani, teraz nie jest to normą:P Miałem kiedyś kontakt z panią redaktor z takich dawnych czasów i byłem pełen podziwu dla trybu jej pracy, zupełnie niewyobrażalnego dla człowieka przyzwyczajonego do wyszukiwania i zamieniania słów automatem w wordzie i guglowskiej wyszukiwarki. Można się było obejść bez internetu. W PIWie była taka biblioteka, że hej, wszystko się dawało sprawdzić.

      Usuń
    6. Zazdroszczę Ci takiego kontaktu, chętnie sprawdziłabym, jak wygląda praca takiej osoby.

      Usuń
    7. Od kilku lat mam zamiar zgłosić się do wydawnictwa z powieścią Camilleriego, którą nabyłam na krakowskim rynku w Empiku, a w pociągu odkryłam liczne tabula rasa. :) Jednak zawsze brakuje czasu. :(
      Odwołanie się do życzliwości posiadaczy to chyba jednak najskuteczniejsza metoda. :)

      Usuń
    8. @Ania: ołówek, gumka, fotograficzna pamięć i drobiazgowe notatki, a także kilka innych tajemnic, których mi nie zdradzono, niestety.

      Usuń
    9. ~ Zacofany w lekturze
      Wtedy cykl wydawniczy trwał znacznie dłużej i może korektor/redaktor nie pracował pod taką presją czasu?
      Też ogromnie Ci zazdroszczę kontaktu z tą panią, bardzo jestem ciekawa tajników. :P

      Usuń
    10. A szkoda! Podręcznik dla redaktorów byłby jak znalazł. Inna rzecz, kto by go dzisiaj czytał? Nowi czyli młodzi redaktorzy chyba nie, za bardzo ufają internetowi, a to też nie zawsze.
      Nie wydaje Wam się, że dla wielu osób nawet ołówek jest przeżytkiem?

      Usuń
    11. No zdecydowanie nie pracował. Właśnie z lektury stopek widać np. że od złożenia tekstu do podpisania do druku mijało czasem parę lat, a wcześniej też trochę nad tym siedziano. A teraz? Trzy miesiące tłumacz, trzy tygodnie redaktor, korekta w trzy dni, skład i do druku, pół roku to już długo.

      Usuń
    12. @Ania: wydawnictwa, jeśli dopuszczają redagowanie na papierze, nie pozwalają na ołówek, bo się rozmazuje:PP

      Usuń
    13. W dobie komputerów wydawnictw już nawet nie podejrzewam o ołówek i gumkę.;)

      Usuń
    14. Niektóre już nawet nie dopuszczają redakcji na papierze, od razu w kompie.

      Usuń
    15. Gumki myszki zastąpiły myszki komputerowe. :)

      Usuń
    16. To już się nie używa takich tajemniczych znaków redakcyjnych?

      Usuń
    17. Korektorskich, określonych przez Polską Normę PN-81/P-55025? Używa, głównie w korektach. Redakcję robi się interlinearnie:P

      Usuń
    18. Tak, chodziło mi o te zagadkowe zawijaski w stylu pisma klinowego. :) Interlinearna redakcja brzmi dość tajemniczo. :P

      Usuń
    19. Mógłbym teraz zrobić tajemniczą minę i zamilknąć, ale poprawki redakcyjne wpisuje się na wydruku w wolne miejsce między wersami:P Dlatego na wydruku musi być interlinia 1,5 albo i 2.

      Usuń
    20. Wielkie dzięki za niezrobienie tajemniczej miny. :) Jeszcze zapytałabym o kolor, jakimi wpisuje się ręcznie te poprawki, ale to już byłoby bezczelne wyłudzanie poufnych informacji. :P

      Usuń
    21. Każdym widocznym, poza czarnym:) Chociaż słyszałem o wydawnictwach, które nie pozwalają redagować na czerwono, bo to ponoć kolor korekty:P

      Usuń
    22. Domyślałam się, że czarny ma niewielkie szanse. :)
      Kartkę z tajną informacją wydrukowałam spaliłam, a popiół połknęłam, więc przecieków nie będzie. :)

      Usuń
  4. Pamiętam swoją rozpacz na widok białych stron w "Panu Samochodziku i Niewidzialnych" ale gdzie tam komuś wówczas marzyła się reklamacja i otrzymanie nowego egzemplarza, skoro bałem się i tego wypuścić z rąk :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie, w księgarni co najwyżej oddaliby Ci pieniądze, bo nakład się rozszedł w ciągu 15 minut.

      Usuń
    2. Pewnie tak i jeszcze popatrzyliby jak na głupiego, ale książki nie kupiłem w księgarni tylko w kiosku "Ruchu" - pamiętam bo to było dla mnie wielkie zaskoczenie, że udało mi się ją dostać :-). Eh, czy teraz w ogóle jeszcze jest możliwe "polowanie" na książki?! :-)

      Usuń
    3. O tym nie pomyślałam, a faktycznie na wymianę często nie było szans, bo nakład znikał w tempie ponaddźwiękowym, a w dodatku spod lady. :) Pamiętam z jaką dumą tata przyniósł do domu "Imię róży", też zdobyte po tzw. znajomości. Też nakład wykupiono chyba na pniu. :) Na jakiekolwiek wymiany nie było szans, przy najlepszych chęciach pracowników księgarni.

      Usuń
    4. A polowanie na książki jest jak najbardziej aktualne, sam mam kilka tytułów, na które czyham na aukcjach.

      Usuń
    5. Ja załapałem się dopiero na III wydanie z 1990 r. we "Współczesnej prozie światowej" :-)

      Usuń
    6. Ja czyhając na takie tytuły zupełnie przypadkiem wzbogacam księgozbiór o różne bezcenne pozycje. :P

      Usuń
  5. ~ Marlow
    I chyba dobrze na tym wyszedłeś, bo to pierwsze jest w tej chwili tak pożółkłe, że ledwo daje się czytać. :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Załapałem się na to samo wydanie:P I leżało w księgarni bez kolejki, cena pewnie 80 albo i 100 tysięcy:P

      Usuń
    2. Na naszym ceny nie sprawdzę, bo bezcenny łup jest u rodziców. :)

      Usuń
  6. Mnie to ostatni raz spotkało gdzieś pod koniec lat osiemdziesiątych. Kupiłem tak "Niezwyciężonego" Lema i do dziś pamiętam swoje przekonanie, że to nowy sposób pisania książek s-f: ot, czytelnik musi sobie wyobrazić, co się dzieje na tych stronach, na których nie ma nic wydrukowane...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :) Akurat w przypadku książek fantastycznych takie awangardowe pomysły były całkiem realne, więc wcale Ci się nie dziwię. Autor mógł w ten nietypowy sposób zapraszać do wspólnej zabawy słowem. A biorąc pod uwagę niesamowitą wyobraźnię Lema i jego nowoczesne podejście do literatury, wszystko się mogło zdarzyć! :)

      Usuń
  7. Zdarzyły mi się sytuacje, że nabyłam wybrakowane egzemplarze, na szczęście kupuję takie książki, że natychmiast po zakupie rzucam się na nie i czytam. Paragon nie zdąży się zgubić i problemu z wymianą nie ma.

    A erraty lubię. W takiej jednej książce zrobiłam erratę do erraty :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oby nam się jak najrzadziej zdarzały takie niespodzianki. :)
      Ja niestety mam zwyczaj chomikowania książek i sięgam po nie czasem dopiero po kilku latach, choć oczywiście zdarzają się też takie pochłaniane natychmiast. :)
      Errata do erraty brzmi bardzo ciekawie. :) Mnie się kiedyś trafiła książka z dwiema erratami. Redaktorowi nie wróżę wielkiej kariery.:)

      Usuń
  8. Erraty chyba by się przydały, bo ogarnia mnie biała gorączka gdy czytam niechlujnie wydaną książkę, w której aż roi się od błędów.
    Czasem mam wrażenie, że przed puszczeniem do druku nikt nie sprawdza, czy nie ma błędów i drukuje się - byle szybko.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moje reakcje są bardzo podobne. :) Na szczęście ostatnio los mi sprzyja, bo nie trafiają mi się takie potworki. :) Miałam kiedyś czarną serię.
      Może sytuacja się poprawiła, bo czytelnicy i krytycy się (słusznie) awanturowali?

      Usuń
    2. A gdzie to się trzeba tak skutecznie awanturować? Bo ja do tej pory robiłam to wyłącznie w kręgu najbliższych :D

      Usuń
    3. Nie wiem na ile to skuteczne, ale na przykład w blogowych recenzjach. :) Być może wydawcy i redaktorzy od czasu do czasu do nich zaglądają. Można też napisać do samego wydawnictwa, co ze dwa razy zrobiłam.

      Usuń
  9. Właściwie nie dostrzegałam problemu do niedawna, zdarzały się czasem pomyłki/błędy w druki, ale albo tak rzadkie, albo a ich nie zauważałam. Jednak niedawno czytałam Nanę Wydawnictwo Hachete, w której dość sporo błędów zauważyłam, co trochę utrudniało lekturę, bo zamiast skupić się na treści, ja w myśli poprawiałam wyrazy, a nawet szyk zdań. Teraz czytając Jene Eyre Zielona Sowa - zaczęłam wprowadzać korektę i już wiem dlaczego brak erraty. Na ponad czterysta stron tekstu, średnio na co drugiej stronie jest błąd, a zatem errata musiałaby liczyć kilka, a może nawet kilkanaście stron :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kilka lat temu czytałam "Róże i kapryfolium" w tej serii, co Twoja "Nana" i niestety, mam bardzo podobne wrażenia. :( Masz rację, że te nieustanne korekty okropnie denerwują. Po kilku znalezionych pomyłkach w czytelniku budzi się instynkt łowcy i koncentruje się podświadomie na wyszukiwaniu kolejnych. :) Współczuję, że teraz przeżywasz to samo z "Jane Eyre", to jedna z moich ulubionych książek. Wielostronicowa errata rzeczywiście naraziłaby wydawnictwo na spore wydatki. :) A książki Zielonej Sowy omijaj szerokim łukiem, podobnie jak publikacje Grega. Niedawno nauczyłam się tego na błędach. :

      Usuń
    2. Teraz i ja już będę mądrzejsza. Do tej pory koncentrowałam się na książkach, nie zwracałam uwagi na wydawnictwa, a widać to był błąd. Okazują się one bardzo ważne, tak jak i tłumaczenia. Nie znam dobrze żadnego obcego języka, na tyle, abym mogła sama sobie przetłumaczyć tekst, ale wyczuwam, jak coś mi zgrzyta w treści. No tak, ale tłumaczenie to kolejny temat -rzeka.

      Usuń
    3. To prawda. Też w oparciu o niemiłe doświadczenia odradzam wszelkie "wydania lekturowe", które kaleczą tekst i zakładają, że czytelnik i tak czyta wyłącznie streszczenia. :( Bardzo nęcą śmiesznie niskimi cenami, ale ich jakość wola o pomstę do nieba. Oczywiście z wyjątkiem serii Biblioteki Narodowej - to jest mistrzostwo świata.
      Z przekładami też bywa różnie - nieudany czasem kompletnie psuje przyjemność czytania i podnosi ciśnienie. :)

      Usuń