7 października 2013

Disce puella latine (Lidia Winniczuk, "Nad Zbruczem, Stryjem, Wisłą")

Disce puella latine
Do tej pory nazwisko Lidii Winniczuk wywoływało we mnie mroczne skojarzenia, bo zapamiętałam ją jako współautorkę podręcznika do łaciny, a wspomnień z tego lektoratu nie pielęgnuję z pietyzmem. Teraz żałuję, że nie poświęcałam mu więcej uwagi, ale nie zawrócę Wisły kijem, że nie wspomnę o Stryju czy Zbruczu. W ramach pokuty od dwóch lat uczę się języka włoskiego i go uwielbiam.

Winniczuk zajmowała się nie tylko łaciną, ale i historią starożytną. Ma w tych dziedzinach spore zasługi i zdziwił mnie króciutki, suchy biogram w Wikipedii. Niedawno odkryłam, że napisała też zupełnie inną książkę: Nad Zbruczem, Stryjem, Wisłą. Jako że moja fascynacja zakurzonymi pamiętnikami wciąż goreje silniej niż olimpijski znicz, postanowiłam przeczytać jej wspomnienia.  Tym razem intuicja nie spłatała mi figla.

Opisane ze swadą i talentem literackim dzieje Lidii Winniczuk i jej rodziny to kolejny przykład zagmatwanych polskich losów. Razem z autorką i jej najbliższymi wędrujemy na trasie: galicyjskie Podwołoczyska – Stryj – Warszawa. Wpadamy też na moment do Brna. Czytelniczą marszrutę wyznaczają trzy tytułowe rzeki.
Lidka z rodzicami.
W czasach, kiedy tyle osób obwinia swoich rodziców o różne życiowe porażki i pisze o tym posępne książki, tak miło czyta się wspomnienia kogoś, kto matkę i ojca wręcz uwielbiał i na całe życie zapamiętał jako nieskazitelne autorytety. Winniczuk im właśnie dedykowała swoje wspomnienia, a tytuł jednego z rozdziałów mówi właściwie wszystko: „Szczęśliwe, cudowne dzieciństwo”. To ważne wyznanie, bo dziejowe zawieruchy nie oszczędziły Lidki i jej rodziny.

Dziewczynkę wychowano w szacunku dla wiedzy i różnych kultur. Miała dwie przyjaciółki o imieniu Rózia: Żydówkę i katoliczkę. Rodzice kładli nacisk na rozwijanie ciekawości świata i samodzielności córki. Naukowy sukces Lidki w dziedzinie wówczas zdominowanej przez panów świadczy o tym, że wspaniale im się to udało, choć sami nie byli osobami wykształconymi według naszych kryteriów.

Wspomnienia Winniczuk to kopalnia wiedzy na temat przedwojennej szkoły. Dziewczynka nie chodziła do podstawówki, uczyła ją w domu mama. Home schooling, którym od niedawna zachłystują się Amerykanie i Kanadyjczycy, był wtedy w Polsce popularny. Lidka jako tak zwana „prywatystka” zdawała tylko egzaminy. Potem zaczyna uczęszczać do gimnazjum, a następnie przenosi się na pensję dla panienek do Warszawy. Uwieńczenie naukowych peregrynacji to studia w stolicy, a potem doktorat.

Szkolnych smaczków obyczajowych jest mnóstwo! Na przykład witając się z wychowawczynią, należało ją z szacunkiem pocałować w rękę. Na pensji obowiązywały mundurki w kolorze lila, którego Lidka wprost nie znosiła, a na co dzień nosiło się czarne fartuchy z długimi rękawami. W klasie siódmej było pięćdziesiąt dziewcząt! Autorka dokładnie opisuje dzienniczek ucznia i regulamin szkoły. Przedstawia też dość obszernie nauczycieli. Niektórych możemy nawet obejrzeć na zdjęciach. Warto podkreślić, że w przedwojennym prowincjonalnym gimnazjum większość grona pedagogicznego miała stopień doktora. 
Lidia Winniczuk.
Relacjonując swoje studia, Winniczuk kreśli barwne portrety naukowców. Szczególnie zapadł mi w pamięć Tadeusz Zieliński, który został przedstawiony jako wielki pasjonat starożytności, a jednocześnie osoba roztargniona i oderwana od prozy życia, o czym świadczy chociażby historia tajemniczego zaginięcia pracy doktorskiej Lidki, którą profesor miał zrecenzować. Po rozpaczliwych poszukiwaniach rękopis znaleziono w szafce z konfiturami.

W opowieściach autorki pojawiają się znane postacie. Lidka chodziła do klasy z Jankiem Sztaudyngerem, który - o dziwo! - wtedy wyróżniał się powagą i pisywał wiersze liryczne. Koleżanką z pensji panny Winniczukówny była Wanda Jasińska, matka Szymona Kobylińskiego. Wśród profesorów Uniwersytetu Warszawskiego, z którymi autorka miała zajęcia, pojawia się wielu znanych naukowców, między innymi Władysław Tatarkiewicz.

Wspomnienia kończą się raptownie w momencie, gdy Lidka uzyskuje stopień doktora i wyjeżdża na wakacje. Bardzo żałuję, że nie powstał ciąg dalszy, choć w czasie lektury Nad Zbruczem, Stryjem, Wisłą trochę przeszkadzało mi to, że autorka dość natrętnie podkreśla wyższość metod wychowawczych swoich rodziców nad współczesnymi trendami. Irytowały mnie też powtarzające się narzekania na dzisiejszą młodzież.

Mimo to mam dług wdzięczności wobec roztropnej Lidki. Uświadomiła mi to, że moja wiedza o starożytności to właściwie wielka, bezkresna, biała plama z kilkoma punkcikami zaczepienia. Poczułam się z tym źle i postanowiłam choć odrobinę zapełnić próżnię.
_________
Lidia Winniczuk, Nad Zbruczem, Stryjem, Wisłą. Wspomnienia (1905-1927), Wydawnictwo Literackie, 1988.

Moja ocena: 4,5

Lidia Winniczuk.

61 komentarzy:

  1. Też ją kojarzyłem tylko jako panią "od łaciny" :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To poczułam się pocieszona. :) Kilka tytułów jej książek o starożytności brzmi bardzo zachęcająco.

      Usuń
    2. Ale nie pocieszaj się aż tak bardzo bo uczyłem się z innego podręcznika :-).

      Usuń
    3. Ale może z jej słowniczka korzystałeś, bo też napisała. :) A raczej zredagowała.

      Usuń
    4. Korzystałem tylko z łacińsko-polskiego :-) a ten był pod redakcją Kumanieckiego.

      Usuń
    5. Fakt, polsko-łaciński był zdecydowanie mniej przydatny na tym etapie nauki. :) Nasza rola właściwie sprowadzała się do tłumaczenia tekstów.

      Usuń
  2. "Ludzie, zwyczaje i obyczaje..." zostały wznowione przez PWN w 2012 roku. Czytałam oczywiście na studiach, ale teraz to już nawet nie pamiętam co i jak.
    Ach, ta łacina:) Miałam na studiach taką lektorkę, że musiałam znać w nocy o północy, a koła to zaliczało się do skutku :) Pani to nie przeszkadzało.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie narzekaj, nie ma to jak klasyczne wykształcenie :-) chociaż z drugiej strony, kiedy poczyta się niektóre blogi to ma się wrażenie, że nadmiar wiedzy szkodzi :-)

      Usuń
    2. ~ Montgomerry
      Moi "Ludzie, zwyczaje i obyczaje..." są w siermiężnym wydaniu. Mam nadzieję, że kiedyś przeczytam, choć zastanawiam się, czy wszystkie teorie autorki są aktualne, czy nie pojawiły się jakieś nowe odkrycia.
      My też mieliśmy panią zagorzałą pasjonatkę, zresztą krążyły o niej legendy. :)

      ~ Marlow
      A propos klasycznego wykształcenia, szkoda, że u nas prawie całkowicie zrezygnowano z greki, chętnie bym się pouczyła. :)

      Usuń
    3. Czytać Homera w oryginale? tak, to byłoby coś :-)

      Usuń
    4. ...i potem niedbale wtrącać oryginalne cytaty heksametrem daktylicznym. :)

      Usuń
    5. Za grekę dziękuję stokrotnie, łacinę mimo wszystko lubiłam, choć też krążyły legendy i mówiąc szczerze zajrzałam po wysłuchaniu tychże do książki jeszcze przed pójściem pierwszy raz na zajęcia.

      "Ludzie..." to ponad 600 stron, ale nowego wydania w swoich rączkach nie miałam, więc mimo wszystko jestem bardzo ciekawa. Może jakieś poprawki w przypisach się chociaż znalazły co do badan naukowych? W każdym bądź razie pierwsze spotkanie było na pierwszym roku studiów w okresie historii starożytności, a wiec lata, lata świetlne temu:)

      Marlow - nauczyłam się w życiu, że nadmiar wiedzy nie jest wyznacznikiem dobrego posługiwania się nią w życiu. Nie jestem zwolenniczką konwersacji w stylu "ą", "ę" :)

      Usuń
    6. Mnie Greka bardzo intryguje, choć opanowanie alfabetu na pewno nie jest proste. Może dlatego, że moje imię jest pochodzenia greckiego. :)
      Rozmiary "Ludzi..." imponujące, ale pani Winniczuk sprawiała wrażenie osoby bardzo pracowitej i rzetelnej, więc dzieło to odzwierciedla. Postaram się dotrzeć do tego nowego wydania.
      Szczerze mówiąc nie miałabym nic przeciwko takiemu nadmiarowi, a już zwłaszcza w dziedzinie języków obcych. :) Mam już kilka upatrzonych. :)

      Usuń
    7. Oczywiście miało być "greka". :)

      Usuń
  3. Nie narzekajcie na łacinę, nie było najgorzej:)) Chociaż w liceum przebąblowałem cztery lata i musiałem w jeden semestr na studiach nadrobić zaległości:)) Ludzi i zwyczaje mam w planach od tak dawna, że książka pokryła się już kurzem zapomnienia.
    Natomiast co do tytułów doktorskich nauczycieli, to mam wrażenie, że wynikały z nieco innego trybu studiów, ale nie mogę w tej chwili znaleźć nic na poparcie tego wrażenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystko zależało od pani. U nas niektóre grupy miały zajęcia z bardzo sympatyczną osobą, a my niekoniecznie. :(
      Dobrze, że miałeś w liceum, u nas w klasie tzw. angielskiej to był przedmiot dodatkowy, który bezsensownie zignorowałam, czego potem żałowałam.
      Tryb studiów jest dość dokładnie opisany u Winniczuk, ale ci nauczyciele to było starsze pokolenie i może faktycznie w ich przypadku wyglądało to inaczej.

      Usuń
    2. Jej nauczyciele na pewno studiowali w czasach zaborów, a mnie się kołacze, że np. w Krakowie przyznawano po skończeniu studiów tytuł zawodowy doktora. Ale nie będę kombinował, może uda mi się to jakoś potwierdzić.
      W łacinie poległem na pamięciówce, po prostu nie mogłem się zmusić do nauczenia tego wszystkiego na pamięć.

      Usuń
    3. Stopień zawodowy, nie tytuł, nigdy nie odróżniam:P

      Usuń
    4. W każdym razie ona ten fakt podkreśla, tzn. doktoraty nauczycieli, więc uczniowie musieli być dumni, że grono pedagogiczne było na wysokim poziomie.
      Pamięciówki nigdy nie znosiłam w żadnej postaci, teraz mnie czasem dobija przy nauce włoskiego, więc rozumiem Cię doskonale.

      Usuń
    5. Ja sobie przez tę niechęć przesmarkałem języki obce, poza rosyjskim, który tajemniczym sposobem nauczycielki ze starej szkoły potrafiły wbić do głowy na mur sposobami dość gestapowskimi, i angielskim, który przyswoił się sam, aczkolwiek z dziwnymi lukami:) Niemiecki i francuski się zmarnowały, niestety:(

      Usuń
    6. A u mnie dziwna sprawa z rosyjskim, widzę, że zapomniałam prawie zupełnie. :(
      Bez wkuwania słówek niestety się nie obejdzie, choć teraz są strony internetowe, dzięki którym żmudne uczenie się na pamięć jest znośniejsze.

      Usuń
    7. Słówka to nie problem, mnie się nie chciało odmian rodzajników niemieckich uczyć i końcówek czasowników francuskich. Przepadło:(

      Usuń
    8. Wcale nie przepadło, to są drobiazgi, które można nadrobić w przypływie wolnego czasu. :)

      Usuń
    9. Ja się uczyłem wielu języków, wskutek czego w stopniu komunikatywnym czy też pozwalającym choćby na w miarę bezproblemowe czytanie, nie znam żadnego. A po drodze były: rosyjski, niemiecki, francuski (matura), hiszpański, łacina i (młodzieńcza fantazja) esperanto :)

      Usuń
    10. Lirael uczysz się włoskiego?:) Super! Próbowałam w wakacje powrócić do francuskiego - psu na budę postanowienie. Ale bardzo lubię języki romańskie:) Hiszpańskiego uczyłam się z radiem Bis na studiach przez 2 lata. Rosyjski zdawałam na maturze, mówiłam biegle. Dziś kiszka.
      Zazdroszczę Wam łaciny w średniej, ja miałam filozofię za to, ale wolałabym to pierwsze.

      Usuń
    11. ~ Zacofany w lekturze
      Znając Ciebie, dla mnie yasne jak słońce! :)

      ~ Bazyl
      Liczba języków imponująca, też bym tak chciała!
      Chociaż nie jesteś zadowolony z poziomu ich znajomości, jeśli kiedyś zechcesz sobie któryś przypomnieć, będzie znacznie łatwiej niż w przypadku nowicjusza.
      Matury z francuskiego współczuję, a jednocześnie gratuluję i zazdroszczę.. Dla mnie to jeden z najtrudniejszych języków.
      A esperanto zawsze mnie fascynowało, ale nie miałam czasu, żeby się za nie zabrać. :(

      ~ Montgomerry
      Tak i bardzo mi się to podoba. :) Początki są łatwe, wymowa prawie identyczna jak w polskim plus moje mętne wspomnienia z łaciny. :) Potem sytuacja się trochę komplikuje, bo pojawiają się bardziej wymagające problemy gramatyczne, ale daję radę już trzeci rok. :)
      Podziwiam, że uczyłaś się sama hiszpańskiego. Ja też próbowałam z włoskim, ale w moim przypadku zdaje egzamin tylko kurs. :)
      Zazdroszczę Ci zajęć z filozofii w liceum, na pewno były ciekawe.

      Usuń
    12. Już pogodziłem się z myślą, że do końca dni moich pozostanę monojęzyczny :) Najzabawniejsze jest w tym wszystkim to, że najlepiej w sumie znam angielski, którego nigdy w formie zorganizowanej się nie uczyłem :D

      Usuń
    13. W każdym razie jeśli kiedyś zmienisz zdanie, na pewno będzie łatwo i przyjemnie wędrować kiedyś już przetartymi szlakami. :) A Twoja przygoda z angielskim wyraźnie świadczy o tym, że masz w tej dziedzinie duży talent.
      Ja niestety wymagam formy zorganizowanej, próby samodzielnego zgłębiania włoskiego od podstaw nigdy mi nie wyszły. :(

      Usuń
  4. Gorączkowo szukam w pamięci nazwiska autora mojego podręcznika do łaciny i znajduję pustkę jeno:( Gdybym chciała szukać głębiej, dążąc do odnalezienia umiejętności przeczytania w tym języku czegokolwiek poza "Mater semper certa est...", niechybnie wpadłabym w czarną dziurę, więc przezornie zaniecham poszukiwań.
    A utyskiwania na współczesną młodzież to przecież nic nowego. Podążając zaś za stereotypowym obrazem nauczyciela gimnazjalnego, teoretycznie Ty powinnaś więc odnaleźć pod tym względem w pani Winniczuk bratnią duszę:)
    A takich kolegów z klasy jak Sztaudynger też bym chciała mieć, niestety trafili się sami cyferko, nie zaś literkolubni:(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sumie to chyba dobrze, że nie pamiętasz tego podręcznika, bo to oznacza, że nie pozostawił w Twojej duszy blizn. :) Ja przypominam go sobie niepokojąco dokładnie..
      Właściwie to są bardziej utyskiwania na rodziców niż na młodzież. Winniczuk razi nadopiekuńczość, podkreśla to, że kiedy ona chodziła do szkoły, nikt się nad nią nie cackał, nie zastanawiał, czy 5 egzaminów maturalnych (pisemnych) dzień w dzień, to nie będzie dla niej zbyt duży stres. A ustną maturę z jakiegoś przedmiotu zdawała między godz. 21 a 22 i też akcentuje, że teraz taki numer by nie przeszedł. Generalnie narzekania na młodzież dotyczą jej słabości psychicznej, maminsynkowatości. W głowie Winniczuk się nie mieści na przykład to, żeby rodzice odprowadzali świeżo upieczonego studenta na uniwersytet. Kilkakrotne powtarzanie tych przemyśleń było dla mnie lekko niestrawne.
      Dziękuję za komplement, ale myślę, że wielu nauczycielom Lidki nie dorastam do pięt. A propos jeden z nich jako pacholę korespondował z Kraszewskim. :)
      Podobno Sztaudynger jako gimnazjalista był nieznośnie stateczny i sentymentalny, więc jego walory towarzyskie wydają mi się dość ograniczone. :)
      U nas w licealnej klasie był duży rozrzut zainteresowań, co odzwierciedlały kierunki studiów: od medycyny po różne filologie.

      Usuń
    2. Moja znajomość łaciny nigdy nie wykroczyła poza fazę znajomości powierzchownej, toteż nawet jeśli i doszło do urazów podeklinacyjnych, to były one powierzchowne i nie zostawiły śladów:)
      Choć przytoczone przez Ciebie utyskiwania autorki wydają się podążać w słusznym kierunku (ciekawe, co by powiedziała teraz, widząc nadopiekuńczych rodziców, dowożących dzieci na szereg zajęć i odbierających dwudziestoparoletnich synów z imprez kończących się o piątek nad ranem - służę przykładami), zgadzam się że ciągłe powtarzanie nawet najbardziej słusznych argumentów, może szybko wywołać skutek odwrotny do zamierzonego.

      Usuń
    3. To zazdroszczę, bo u mnie ślady traumy są, ale skutecznie odczulam się włoskim. :)
      Powtórek było jak na mój gust za dużo. Winniczuk ze zgrozą przywołuje przykład dwudziestoczterolatka (hipotetycznego) na utrzymaniu rodziców. Nadopiekuńczość jest na pewno irytująca, ale szczerze mówiąc dziwię się, że tak niewielu rodziców przychodzi z pierwszoklasistami 1 września na uroczystość rozpoczęcia roku do gimnazjum. Zapewne na prośbę samych bohaterów dnia. :)

      Usuń
  5. A ja trochę żałuję, że nie uczyłam się łaciny, w nauce języków obcych na pewno by się przydała.;)
    Nie jestem raczej wścibska, ale przyznam, że życie moich ulubionych nauczycieli b. mnie interesowało - chętnie dowiedziałabym się, jak wyglądało ich dzieciństwo, okres edukacji i co spowodowało, że zostali nauczycielami. Pewnie nie mieli tak interesujących życiorysów jak Winniczuk, ale materiału na książkę raczej by nie zabrakło.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda, łacina jest przydatna, a już zwłaszcza przy językach romańskich. Nawet moje bardziej niż skromne pamięciowe zasoby okazywały się potrzebne. :)
      Kiedyś nauczyciele nie pracowali pod presją egzaminów, podstaw programowych, etc i czasem snuli takie opowieści w czasie lekcji. Do tej pory niektóre pamiętam. :) Teraz zrobiło się bardziej bezosobowo.

      Usuń
    2. Moi nauczyciele skąpili takich opowieści. Wiem tylko, że mój licealny polonista poszedł na studia tylko na rok, bo nie dostał się na architekturę i wsiąkł całkowicie. Na moje szczęście;)

      Usuń
    3. Moi licealni nauczyciele raczej też skąpili, ale w podstawówce miałam szczęście do gawędziarzy. :) Twój polonista musiał być osobą wszechstronną, między filologią a architekturą jest spora przestrzeń. :)

      Usuń
    4. U nas na odwrót, może podstawówkowi nauczyciele uważali nas za niegodnych takich opowieści.
      Ten sam polonista przestrzegał nas przez ew. przeczekiwaniem roku na polonistyce: "Nie wierzcie, że zostaniecie tam tylko rok".:) Nie dał nam się poznać od wielu stron, ale do dzisiaj z kolegami z liceum uważamy go za największą osobowość w naszej szkole. Był dla nas największym autorytetem, po nim długo, długo nikt.

      Usuń
    5. Na pewno sporą atrakcją było dla Was również to, że to był pan od polskiego. Zauważyłam, że uczniowie zwykle przychylniejszym okiem patrzą na nauczycieli płci męskiej. :) Na pewno liczy się między innymi egzotyka zjawiska, panów jest w zawodzie niewielu.
      A propos dziś w radiu usłyszałam wyniki jakichś badań na temat preferencji małżeńskich Polek pod kątem różnych zawodów. Ślubem z nauczycielem było zainteresowanych... niecałe 2 % pań. :)
      Nasza licealna polonistka pod wieloma względami była rewelacyjna, ale niektórzy wciąż wspominają z dreszczem jej metody wychowawcze.

      Usuń
  6. A ja autorkę znam tylko ze słownika, bo do łaciny używaliśmy "Rudimenta Latinitatis". Bardzo ciekawe są te szkolne wspomnienia Winniczukówny. Lubię podobne opowieści, fascynują mnie takie szkolne wspomnienia, trochę już egzotyczne:) No i bardzo trudno mi uwierzyć, że Sztaudynger był kiedyś powazny:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trochę się tam wyżej popowtarzałam, ale to tylko dowód, że ja naprawdę lubię te szkolne wspomnienia;)

      Usuń
    2. Podobnie jak Ty przepadam za takimi wspomnieniami, a już zwłaszcza wątki szkolne i pensjonarskie sprawiają mi mnóstwo radości i oczywiście dostarczają materiału do porównań. Na szczęście mam spory zapasik takich książek. :)
      Żałuję, że o Sztaudyngerze jest tylko krótki fragment. Mnie też zaskoczył jego wzorowy i dostojny sposób bycia w gimnazjum. Winniczuk tak go wspomina: "Wezwany do tablicy, podnosił się powoli i z wielką powagą kroczył". :)

      Usuń
  7. Hm, ciekawe, skąd rękopis pracy doktorskiej Lidki znalazł się w szafce z konfiturami. Czyżby poważny profesor po kryjomu lubił łasuchować? :-)

    Autorka napisała o rodzicach jako o nieskazitelnych autorytetach, ale zauważyłam, że autorzy wspomnień napisanych w dawniejszych czasach prawie nigdy nie narzekają na rodziców, nawet jeśli byli przez rodziców bici i niesprawiedliwie traktowani. Może wynikało to z przekonania, że dziecko nie ma żadnych praw i że nie wypada kalać własnego gniazda. Osoby nieskazitelne nie istnieją, więc autorka albo była mało spostrzegawcza i nie zauważyła wad u swoich rodziców, albo zataiła prawdę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zieliński został przedstawiony jako wybitny naukowiec, ale osoba mająca nikły kontakt z rzeczywistością, więc raczej należałoby się cieszyć, że teczka z pracą Lidki w ogóle się znalazła. :) Przetwory robiła panna Weronika, córka profesora, która być może mu reglamentowała konfitury i stąd dywersyjna działalność, połączona z lekturą pracy studentki. :)
      We wspomnieniach Winniczuk idealizacja rodziców jest bardzo wyraźna. Masz rację, to jest ogólna tendencja w książkach wspomnieniowych z tamtych czasów. Niedługo napiszę o takiej, w której było to jeszcze bardziej jaskrawe.
      Z jednej strony to na pewno irytuje - jak wspominałam, drażniło mnie to częste wychwalanie sposobu, w jaki autorka została wychowana w opozycji do tego, jak zachowują się współcześni rodzice - ale z drugiej na fali różnych ponurych rewelacji i skandali przyjemnie czyta się o kimś, kto w swoich rodzicach widzi jedno ze źródeł życiowych sukcesów.

      Usuń
  8. Ja również uczyłam się łaciny z podręcznika Lidii Winniczuk :) O dziwo, przychodziło mi to wtedy dość łatwo i z przyjemnością ( w odróżnieniu do nauki innych języków obcych, do czego wykazuję daleko posunięty antytalent).
    Książka zapowiada się bardzo apetycznie, szczególnie przez wzgląd na interesujących szkolnych towarzyszy p.Lidki. A utyskiwania na współczesną młodzież to chyba nieodłączna część takich retrospekcji...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To kolejny miły zbieg okoliczności, ale widzę, że nasze reakcje na ten podręcznik i przedmiot były zupełnie inne. :) Mam przeczucie, że z antytalentem na pewno bardzo mocno przesadzasz.
      Wspominki pani Winniczuk polecam nie tylko ze względu na sympatyczne treści, możliwość oderwania się od rzeczywistości, ale i ładną polszczyznę.
      Masz rację, autorzy pamiętników rzadko są obiektywni wobec czasów swojej młodości i stąd porównania ze współczesnością, których wynik jest z góry wiadomy. :)

      Usuń
  9. Uczyłam się łaciny, więc nazwisko Winniczuk nie było mi obce. Najbardziej jednak inna autorka - p. Czyżma jest mi znana, bo to ona przez jakiś czas mnie uczyła w liceum... Dzięki temu na studiach miałam wolne od łaciny :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A właśnie, u nas też było tak, że uczęszczający na łacinę w liceum, mieli przepisywaną ocenę i nie musieli chodzić na lektorat, wzbudzając paroksyzmy zazdrości u pozostałych. :)
      Podręcznika pani Czyżmy nie znam, ale zapewne musieliście wykazać się jego doskonalą znajomością, skoro mieliście lekcje z samą autorką. :)

      Usuń
    2. Wyobrażam sobie zbiorowy entuzjazm. :)

      Usuń
  10. Uwielbiam Twoje perełki, mimo iż łaciny się nie uczyłam;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo się cieszę. Ta perełka jest suto okraszona starożytnością, więc szczególnie cenna. :)

      Usuń
  11. A ja, widzisz pani, uczyłam się łaciny w liceum i TE wspomnienia pielęgnuję jednak z pietyzmem :) oczywiście korzystaliśmy ze szkolnych podręczników, ale ja - w ramach pasji do języków - namówiłam Ojczastego do nabycia mi pozycji pani Winniczuk i do dziś dumnie się ona prezentuje na półce (w przeciwieństwie do wspomnianych podręczników, które zdaje się Mam zużyła na podpałkę). Chciałam zdawać łacinę na maturze, ale byłam jedyna chętne i mi to delikatnie wyperswadowano :)

    Natomiast co do okładki książki, o której piszesz, to coś mi ona przypomina... czy czasem Wydawnictwo Literackie nie miało całej serii poświęconej wspomnieniom? chyba tak, teraz sobie uświadomiłam, że mam takie wspomnienia krakowskiego fotografika Stanisława Sheybala i okładka ma taką samą szatę graficzną...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muszę Ci powiedzieć, że wielokrotnie o Tobie myślałam a propos komentarzy o językach obcych. Od dawna podziwiam Twoje umiejętności w tej dziedzinie - czytasz biegle po rosyjsku, włosku i francusku i wydaje mi się, że wcale nie wymieniłam wszystkich języków obcych, które znasz. O, właśnie, na przykład łaciny. I chyba angielskiego? Bardzo podziwiam, a jeszcze bardziej zazdroszczę! Żeby czytać teksty literackie, to już naprawdę wyższa szkoła jazdy, a Ty potrafisz swobodnie w tak wielu językach!
      To milo, że nie wszyscy dostają wysypki na dźwięk słowa "łacina". :) Bardzo żałuję, że nie zaprzyjaźniłam się z nią w liceum, a pani ponoć była bardzo mila i skuteczna.
      Dokładnie obejrzałam Winniczuk i niestety, nie znalazłam informacji o serii, ale dzięki za podpowiedź! Ten Sheybal może być bardzo ciekawy. Gdyby ktoś jeszcze Ci się przypomniał, proszę, daj znać.

      Usuń
    2. Daleko mi, niestety, do tego, co myślałam, że osiągnę, gdy byłam młoda, bardzo młoda :) pamiętam, że nawet nabyłam taką książeczkę "Jak zostać poliglotą" :) nie wspominając o podręczniku do rumuńskiego :)

      Na stare lata ciągle wydaję się nie tracić nadziei, skoro zawitał na półce "Język czeski dla początkujących"... cóż, kiedy motywacji trochę brak. W młodości wydawało mi się, że świat stoi przede mną otworem, więc i języki się przydadzą. Teraz otworem (metr na dwa) jedynie już ziemia :)

      Ale pielęgnuję kolekcję podręczników do angielskiego - którego nigdy nie uczyłam się na żadnym kursie, to taka znajomość z filmów i piosenek, nie do czytania książek - może jednak kiedyś, na tej mitycznej emeryturze...

      Usuń
    3. Według mnie osiągnęłaś bardzo, bardzo dużo. Nie znam innego bloga o książkach, którego autor czytałby swobodnie literaturę w oryginale w tak wielu językach jak Ty. Marzyłaby mi się notka o Twoich lingwistycznych zainteresowaniach, bo to coś wspaniałego.
      Czy książeczka "Jak zostać poliglotą" była mała, kwadratowa i miała na okładce budzik? Miałam chyba coś w tym stylu. :)
      Teraz są specjalne serwisy internetowe dla osób uczących się języków obcych, nawet tych najmniej popularnych i marzenia byłyby łatwiejsze do spełnienia.
      "Język czeski dla początkujących" bynajmniej mnie nie dziwi, ja nabyłam kiedyś słowniczek japońsko-polski i nawet próbowałam go studiować. :)
      Mimo wszystko mam nadzieję, że uda nam się kiedyś zrealizować choć część lingwistycznych planów. Jeśli emerytura wystarczy nam na comiesięczny abonament na internet, szanse są całkiem spore. :) Będziemy pisać notki o książkach przeczytanych nie tylko po czesku, ale i portugalsku, islandzku, koreańsku, etc :D

      Usuń
    4. Tak, to ta właśnie książeczka :)
      A ja mam "Rozmówki japońskie", skoro już przy takiej egzotyce jesteśmy.

      Właśnie, jak nam na abonament wystarczy... bo załamałam się, gdy przeczytałam plany na emeryturę Beznadziejnie Zacofanego w Lekturze... otóż drinki z palemką na leżaku w ogrodzie w lecie, a kominek i grzane wino w zimie! I oczywiście książki. A tu biedny człowiek ani ogrodu ani kominka i ani pół szansy na drinki na głodowej emeryturze (no chyba że ktoś poczęstuje). Będzie raczej polowanie na dzienne światło na czas lektury, bo za prąd kto niby zapłaci :)

      Usuń
    5. Kiedyś rozważałam nabycie samouczka do japońskiego, ale jednak dałam sobie chwilowo spokój. :)
      Nie wiem, czy Cię to pocieszy, ale u mnie też ogród i kominek w sferze marzeń i to z gatunku tych kompletnie nierealnych. :) Za drinkami na szczęście nie przepadam, więc o jedną frustrację mniej.
      Uwaga o polowaniu na światło dzienne mnie zmroziła, bo faktycznie oprócz opłaty za internet bezwzględnie konieczne będzie uiszczanie opłat za prąd, a tego to już nasze emerytury mogą nie wytrzymać. :)

      Usuń
    6. Pod kątem emerytury już zaczynam wyrabiać nalewki do drinków, palmę też zasadziłem:PP Bo mnie też później może nie starczać z emerytury.

      Usuń
    7. Jasne, te nalewki to wyłącznie pod kątem emerytury. :)

      Usuń
    8. No skąd, na bieżący użytek również :)

      Usuń