10 grudnia 2011

Pociąg z Breslau. Daina Kolbuszewska, "Niemka: Dziecko z pociągu"

Pociąg z Breslau. 
Z miejscowości W. pociąg wyruszył 5 lub 6 sierpnia 1942 roku. W jednym z wagonów znajdował się Janusz Korczak z żydowskimi dziećmi. Z miejscowości B. pociąg wyruszył pod koniec sierpnia 1944 roku. Jego pasażerami były niemieckie niemowlęta ze żłobków i sierocińców. Pociągi nigdy się nie spotkały, natomiast historia zatoczyła koło.

Książka Dainy Kolbuszewskiej „Niemka: Dziecko z pociągu” to reporterska próba rekonstrukcji losów drugiego pociągu. We wstępie autorka stwierdza, że „nie można pozwolić życiu zniknąć tak kompletnie bez śladu”[1]. Dzieci wysłano z Breslau przed ewakuacją miasta. Transport liczył około setki niemieckich maluchów. Najmłodsze nie miało nawet miesiąca, najstarsze nie ukończyły jeszcze dwóch lat.

Podróż odbywała się w nieludzkich warunkach. Dzieci jechały w wagonach towarowych. Leżały na podłodze na kocykach, dotkliwie dokuczał im głód, brud, zimno. Niektóre jeszcze rok później nie umiały mówić ani chodzić. Ale i tak były szczęściarzami: przeżyły. Opiekowały się nimi siostry Czerwonego Krzyża, które stopniowo uciekały w obawie przed Rosjanami. Jedna wyskoczyła z pędzącego pociągu.

Nie wiedziano, co zrobić z transportem niemowląt. Absurdalna tułaczka trwała kilka tygodni, a pociąg krążył po Śląsku i Czechach, dzieci odsyłano z miejsca na miejsce. Umierały z powodu niedożywienia, chłodu i tyfusu. Ważnym przystankiem okazał się Krotoszyn. Tam główne bohaterki opowieści Dainy Kolbuszewskiej, Gertrud i Anita, zakończyły podróż i znalazły nowe domy, podobnie jak kilkoro innych dzieci.

Adopcyjni rodzice nie informowali dziewczynek o tym, że zostały uratowane z pociągu. W grę wchodził strach przed represjami ze strony otoczenia. Nastroje antyniemieckie były wówczas bardzo silne. To nie zmienia faktu, że i tak nie udało się dzieci ustrzec przed prawdą. Usłużne sąsiadki i koledzy z podwórka mówili im o adopcji, a używane przez rówieśników obelżywe wówczas przezwiska: „Niemka” lub „Niemra” miały przypominać Rozalii i Hani ich prawdziwe pochodzenie.

Kolbuszewska opisuje też powojenne losy swoich bohaterek, ich reakcję na wiadomość o tym, skąd tak naprawdę pochodzą, próby nawiązania kontaktu z biologicznymi rodzinami i spotkania z nimi po wielu latach rozłąki. Tak trudno im było na nowo budować tożsamość.

Wzruszające jest to, że dzieci przygarnęły polskie rodziny, które doznały niewyobrażalnych krzywd od Niemców w czasie wojny. Nowa matka Hanki (Anity) w roku 1940 straciła syna, który został rozstrzelany. Przyrodni brat Marii (Brigide) prawie dwa lata spędził w obozach w Oświęcimiu i Buchenwaldzie. Okazuje się, że w obliczu nieszczęścia zagłodzonych i chorych dzieci z pociągu to wszystko przestawało mieć znaczenie.

Książka Dainy Kolbuszewskiej powstała w oparciu o listy, dokumenty, wspomnienia, rozmowy ze świadkami, artykuły prasowe, literaturę o tamtych czasach. Praca autorki była żmudna, bo należało zweryfikować wykluczające się informacje, przełamać niechęć osób, które tamte wydarzenia chciałyby wymazać z pamięci.

Podoba mi się prosty, oszczędny, chwilami szorstki ton opowieści o Rozalii, Hance i innych dzieciach. Zrelacjonowanie takiej historii bez łzawego liryzmu wydaje się być prawie niemożliwe, a jednak autorce się to udało. Nie epatuje nas swoimi emocjami. Na pierwszym planie stawia fakty, których wymowa okazuje się silniejsza niż najbardziej poruszające impresje literackie. Kolbuszewska wychodzi z cienia tylko raz. Wyznaje, że musiała na dłuższy czas odłożyć pisanie, gdy uświadomiła sobie, jak wielu małych pasażerów nie przeżyło podróży.

Książka została wydana starannie i zawiera mapkę oraz dużo ilustracji. Dotarcie do nich na pewno nie było łatwe. Do ogródka wydawcy wrzucę dwa kamyczki. Zirytowała mnie literówka w podziękowaniach na końcu reportażu, a również to, że dowiedziałam się o istnieniu „Niemki” z zapowiedzi wydawniczych w księgarni internetowej, w której ją kupiłam. Według mnie o tak wartościowej publikacji powinno być głośno. Na stronie internetowej Vesper książka wciąż figuruje w dziale Zapowiedzi.

To nie jest łatwa lektura. Trudno się po niej podnieść i spokojnie wrócić do codziennych obowiązków. Ja od wczoraj nie mogę sobie znaleźć miejsca. Ogarnia mnie bezsilna złość, że dzieciom z pociągu możemy ofiarować tylko wspomnienie i chwilę zamyślenia. Jednocześnie dzięki polskim rodzinom, które w tamtych czasach potrafiły zapomnieć o doznanych cierpieniach i narażając się na nieprzyjemności przyjąć pod swój dach małych Niemców, czuję krzepiące przesłanie, które płynie z tej historii.
____________
[1] Daina Kolbuszewska, "Niemka: Dziecko z pociągu", Vesper, 2011, s. 13.

Moja ocena: 5
Rozalia (Gertrud) – dziecko z pociągu.
Zdjęcie z 1945 r.

26 komentarzy:

  1. Zawsze przy takich okazjach przypomina mi się film "Zapamiętaj imię swoje" i kwestia własnej tożsamości takich dzieci. Czy dziewczynki miały jakieś dokumenty? Skąd wiadomo, że Rozalia to Gertrud?

    OdpowiedzUsuń
  2. ~ Zacofany w lekturze
    Oglądałam "Zapamiętaj imię swoje". Film zrobił na mnie wielkie wrażenie.
    Kierownik pociągu miał listę z danymi dzieci, na którą nanoszono informacje o adopcjach, zgonach, zaginięciach. Maluchy miały kartoniki z imionami i nazwiskami, tak jak bohaterka "Awantury o Basię" Makuszyńskiego. Nowe rodziny natychmiast nadawały dzieciom polskie imiona i nazwiska.
    Jedna z matek adopcyjnych korzystając z adresu z kartonika chciała się skontaktować z niemiecką rodziną adoptowanej córki, ale zastała już tylko sąsiadkę, która opowiedziała jej o biologicznej matce dziewczynki.

    OdpowiedzUsuń
  3. Czyli jednak mimo paniki jakiś ordnung panował. Przypomniała mi się chroniona za wszelką cenę lista Sendlerowej z danymi żydowskich dzieci.

    OdpowiedzUsuń
  4. ~ Zacofany w lekturze
    Ta lista też musiała być szczególnie chroniona. Przetrwała wojenną zawieruchę i dla autorki książki była jednym z najważniejszych dokumentów. Lista trafiła do Czerwonego Krzyża i dzięki niej niemiecka rodzina jednej z dziewczynek próbowała nawiązać z nią kontakt, ale adopcyjni rodzice ukrywali przed nią tę korespondencję.

    OdpowiedzUsuń
  5. Wcale się nie dziwię niechęci do kontaktów z niemiecką rodziną, pomijając kwestie uczuciowie trwała gomułkowska histeria antyniemiecka.

    OdpowiedzUsuń
  6. Niedługo utonę w zalewie książek wspomnieniowych i para-dokumentalnych z czasów II wojny światowej. Kolejny (po biografiach i dziennikach) modny gatunek lit. ostatnio.

    OdpowiedzUsuń
  7. Po biografiach i dziennikach historie z czasów II wojny światowej to ostatnio dość modny gatunek lit. w Polsce. Powoli tracę rachubę;)
    A temat b. ciekawy.

    OdpowiedzUsuń
  8. ~ Zacofany w lekturze
    Poznanie prawdy o pochodzeniu to był dla dzieci z pociągu ogromny wstrząs. Jedna z bohaterek opowieści dowiedziała się o tym dopiero jako czterdziestolatka. O transporcie się nie mówiło oficjalnie, zacierano po nim ślady.

    ~ Ania
    Publikacji wojennych jest ostatnio naprawdę dużo. Wydaje mi się, że to nie tylko moda, ale też świadomość, że to ostatni moment, aby z uczestnikami i świadkami tamtych wydarzeń porozmawiać, wkrótce pozostaną już tylko dokumenty.

    OdpowiedzUsuń
  9. Rozmiaru wstrząsu można się domyślać.
    Dobrze się dzieje, że utrwala się świadectwa wydarzeń, to faktycznie ostatni moment. W Polsce odchodzi już nie tylko pokolenie wojenne, ale i coraz trudniej np. dokumentować nam dzieje opozycji lat siedemdziesiątych - lepiej, żeby prac tego rodzaju było za dużo, niż gdyby miała przepaść pamięć.

    OdpowiedzUsuń
  10. Ja nie odczuwam aż tak bardzo nadmiaru, bo to jest morze problemów i książki dotyczą różnych spraw. Wydaje mi się też, że u nas jest spore zapotrzebowanie na tego typu literaturę, mnóstwo osób interesuję się na przykład militariami, co widzę wśród swoich gimnazjalistów.
    Rozmowy przekazują na pewno więcej informacji niż dokumenty, z reakcji rozmówcy można wyczytać znacznie więcej niż z liter i cyfr. Szkoda, że świadków nieubłaganie ubywa. W "Niemce" widać też inny problem: niechęć bohaterek do dyskutowania z kompletnie obcą osobną o rzeczach niewyobrażalnie bolesnych. Autorka sugeruje, że niektórzy rozmówcy mieli duże opory, musiała zmienić w książce ich personalia.

    OdpowiedzUsuń
  11. Zdobycie zaufania rozmówców to nie jest kwestia jednej popołudniowej herbatki, znakomicie przedstawiła to Aleksijewicz.

    OdpowiedzUsuń
  12. Cóż, nie ma się co dziwić, że nie chcą mówić. Mój dziadek, który był w wojsku podczas wojny, nic nie opowiadał. Na temat wojny rozmawiał tylko z tow. broni.

    Wiele tematów wciąż jest jeszcze nie opisanych, albo inaczej: nie opisanych szerzej. Historia Szalawskiego nadaje się i na książkę-dokument i na film.

    OdpowiedzUsuń
  13. Ilości książek o tamtych czasach, a zwłaszcza tego, co stało się PO tamtych czasach nie należy się dziwić. Kiedyś było trudniej pisać o tych kwestiach, bo wszystko bolało i na współczucie i wybaczenie trzeba było poczekać.

    Dziękuję za zwrócenie uwagi, z pewnością sięgnę.

    OdpowiedzUsuń
  14. ~ Zacofany w lekturze
    Kiedy się podniosę po lekturze "Niemki", a przypuszczam, że to jeszcze trochę potrwa, na pewno sięgnę po książkę Aleksijewicz. Która notabene kilka dni temu otrzymała Literacką Nagrodę Europy Środkowej "Angelus".

    ~ Ania
    Te opory są zrozumiałe. Może Twój dziadek nie chciał wracać wspomnieniami do tamtych trudnych chwil, ale może też nie chciał Was obarczać swoją historią. Takie opowieści, zwłaszcza relacjonowane przez kogoś bliskiego, też pozostawiają ślady w słuchaczach. Być może też wychodził z założenia, że tylko osoby, które przeżyły to piekło, będą w stanie w ogóle Go zrozumieć.
    Ogromne dzięki za link do artykułu o Szalawskim, bardzo mnie poruszył! Nie miałam pojęcia, że "Jurand" miał tak burzliwe losy. Masz rację, ta historia zdecydowanie zasługuje na opracowanie literackie lub filmowe! Takich tropów jest wiele i świetnie, że reporterzy i pisarze nimi podążają. Niestety, zdarzają się próby powielania pomysłów (np. Dziewczynka w czerwonym płaszczyku, dziewczynka w zielonym sweterku), ale nie jest od nich wolna chyba żadna tematyka.

    OdpowiedzUsuń
  15. ~ Classicsunday
    To prawda, czas goi rany, chociaż na pewno są osoby, które do tej pory nie były w stanie wybaczyć i zrozumieć. Kiedyś problem stanowiły nie tylko blizny psychiczne, ale też ograniczenia narzucone przez cenzurę. Trudno się dziwić, że teraz nadrabiane są wieloletnie zaległości.
    Do przeczytania książki Kolbuszewskiej bardzo Cię zachęcam, choć uprzedzam, że jest to lektura, którą się mocno przeżywa, a nie tylko czyta.

    OdpowiedzUsuń
  16. @Lirael: o nagrodzie dla Aleksijewicz wiem i bardzo mnie ona cieszy. A co do powielania pomysłów: to czerwony płaszczyk i zielony sweterek to jak najbardziej realne przedmioty - sweterek można nawet ponoć oglądać w Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie. Rzecz jasna, wydawca niekoniecznie musiał ten sweterek w tytule eksponować, ale treść zdecydowanie nie jest zapożyczeniem.

    OdpowiedzUsuń
  17. Mam alergię na tytuły książek, które mają budzić pozytywne skojarzenia z innymi książkami/filmami, stąd moja rezerwa. Na pewno obydwie książki są warte przeczytania.

    OdpowiedzUsuń
  18. Sweterek ma solidne opinie. Ciekawe zresztą, czy Ligocka była wydana w Stanach i wydawca tamtejszy wykorzystał skojarzenie. Bo nie jest to zabieg wydawcy polskiego.

    OdpowiedzUsuń
  19. Czytałam też entuzjastyczne recenzje płaszczyka.
    To podobieństwo tytułów może być też zbiegiem okoliczności, choć byłaby to wyjątkowa telepatia.

    OdpowiedzUsuń
  20. Co do dziadka, to w dorosłym życiu pomyślałam, że być może jego historia nie była pełna glorii i chwały, stąd też (i z racji wrodzonej małomówności) nie sypał historiami jak z rękawa. Z kolei rodzina babci mieszkała koło obozu przechodniego w Pruszkowie, więc w 1944 musiała widzieć exodus Warszawy. Najczęściej wspominano jednak łunę nad stolicą widzianą z tak sporej odległości. I w takim wypadku szkoda, że nie dzielono się tymi historiami, choć opory rozumiem.

    Co do tytułów - wydaje mi się, że "zielony sweterek" może zaszkodzić książce. Sama nie interesowałam się nią z racji tytułu właśnie. gdyby nie wywiad z bohaterką wydarzeń i szum wokół filmu Holland, raczej bym pominęła tę książkę jako kolejną powtórkę. Ta książka zdecydowanie zasługuje na lepszy tytuł.

    OdpowiedzUsuń
  21. tu artykuł na temat tytułów:
    http://kultura.newsweek.pl/tytul--ktory-jest-podobny,84440,1,1.html

    OdpowiedzUsuń
  22. ~ Ania
    Tak naprawdę wydaje mi się, że prawie żadna historia z tamtych czasów nie była pełna glorii i chwały. Na pewno codzienność nie miała nic wspólnego z bohaterskimi eposami.
    Widok ewakuacji obozu w Pruszkowie musiał być straszny, podobnie jak łuna. Mnie też opory Twojej babci wydają się zrozumiałe, zwłaszcza wobec słuchacza-dziecka.
    Jak wrócę w gościnne progi bibliotek, będę się rozglądać za zielonym sweterkiem. Jak wiesz, tytuły mnie fascynują, uwielbiam czytać takie ciekawostki.

    OdpowiedzUsuń
  23. Na pewno wiesz, o co mi chodziło: że żołnierzy często przedstawiano jako walecznych zwycięzców itp. A tak naprawdę mieli to szczęście, bo nie znaleźli się po stronie przegranych. Zresztą zwycięzców chyba zawsze się fetuje po powrocie z wojny.

    Tytuły to ciekawa rzecz, kiedyś do katalogu biblioteki śródmiejskiej wpisałam tylko słowo "żona" (to chyba najpopularniejsze słowo - po miłości - w tytułach) i wyniki szły w dziesiątki.

    OdpowiedzUsuń
  24. ~ Ania
    Wydaje mi się, że w tamtych czasach już wielkim sukcesem było to, że się przeżyło i że miało się do kogo wracać. Medale i odznaczenia były tylko miłym dodatkiem.
    Nie sądziłam, że "żona" jest aż tak modna. :)
    Lubię buszować po katalogu Biblionetki, tam też trafiają się ciekawe tytuły.

    OdpowiedzUsuń
  25. Wczoraj czytałam blogi anglojęzyczne i okazuje się, że tytułów typu the man who w USA i UK też jest sporo;) Właściwie nie ma się czemu dziwić, marketing na całym świecie wygląda podobnie;)

    OdpowiedzUsuń
  26. ~ Ania
    Wydaje mi się, że tam tego typu nawiązania jednak zdarzają się rzadziej. Może angielscy/amerykańscy autorzy uznaliby za większą ujmę na honorze oskarżenie o plagiat.

    OdpowiedzUsuń