26 stycznia 2013

Polskie karnawały (Zofia Jabłonowska-Ratajska, "Walca tańczyłam najlepiej z panien...")

Polskie karnawały
Był bal. I to niejeden! O tym właśnie opowiada Zofia Jabłonowska-Ratajska w książce Walca tańczyłam najlepiej z panien...: karnawałowe anegdoty i zwyczaje. Jej najważniejsza część to fragmenty z niebieskiego zeszytu w twardej okładce. To pamiętnik babci autorki, w którym zapisała wrażenia z pobytu w Krakowie w 1914 roku. Oprócz obficie cytowanych wspomnień Heleny Reyówny znajdziemy tu barwny i wsparty licznymi cytatami opis tradycji karnawałowych w Polsce na przestrzeni kilku stuleci. Dominują rauty i wieczorki tańcujące, ale przed oczami czytelnika przemykają też sanny, kuligi, maskarady i inne atrakcje. Wydana w ubiegłym roku książka Zofii Jabłonowskiej-Ratajskiej to prawdziwa gratka dla miłośników ciekawostek obyczajowych. Dziwne, że ta nowość przeszła zupełnie bez echa. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że jeszcze nie nikt nie umieścił jej w katalogu BiblioNETki.

Fragmenty poświęcone dawnym karnawałom burzą stereotyp Polaka jako ponurego malkontenta. Nasi przodkowie potrafili się bawić. Uderza radosny nastrój zapustów i gościnność, która teraz bywa już tylko pustym słowem. Nawet w uboższych domach stół był zawsze nakryty i leżały na nim chleb i sól, żeby powitać ewentualnych gości. W czasie posiłków zostawiano kilka pustych miejsc z myślą o niezapowiedzianych przybyszach. Ta serdeczna otwartość nie obejmowała wyłącznie biesiad. Czasami samotni, ubodzy kuzyni czy znajomi, którzy wpadli z wizytą, zostawali u gospodarzy do końca życia. Znamienny przykład to imć pan Jawornicki, który „przyjechał pewnego dnia w trójkę koni i został już na zawsze”[1].

Autorka sporo miejsca poświęca tańcom. Poza czystą przyjemnością płynącą z rytmicznych przytupów i podskoków w miłym towarzystwie służyły konkretnym celom, o czym wspomina siedemnastowieczny kronikarz: 
„na to są tańce różne, żeby się kawalerowie pannom przypatrywali. Na to «świeczkowy», żeby, jeśli który nie dojrzy, lepiej ją wi­dział przy świecy, którą przed sobą nosi. Na to «mieniony», żeby z boku obaczył tym lepiej, jak chodzi. Na to «goniony», żeby widział, jeśli nie kaleka, albo nie dychawiczna, na to «śpiewany kowal», żeby słyszał, jeśli nie niemota. Na to «Niemiec», żebyście jak w garnce kołatali, czy dobra miedź i złość, jeśli się w niej ozwie; na to angielskie tańce świeżo wprowadzone, żebyście ku sobie rękami klaskali i miotali się z sobą”.[2]
Polskie karnawały bywały też bolesne, smutne i gorzkie. Zwłaszcza te powstańcze i wojenne. Potępiano publicznie i prywatnie tych, którzy mimo wszystko beztrosko pląsali. W Dzienniku Poznańskim z 1863 roku z oburzeniem pisano o państwu L., u których odbył się bal, „podczas gdy Polska w żałobie, a niewiasty, żony i matki pochylone nad łożem konających”.[3]

Zofia Jabłonowska-Ratajska skupia się na balach, które spełniały rolę nie tylko eleganckiej rozrywki, ale były też ciekawym zjawiskiem socjologicznym. Przede wszystkim służyły jako giełda matrymonialna. Rodziny z pannami na wydaniu z prowincji masowo przyjeżdżały do miast, instalowały się w hotelach, wynajmowanych domach lub u rodziny, i zawzięcie uczestniczyły w rozmaitych rautach, promując latorośl. Bale bywały tłem wydarzeń zabawnych i gaf, o których potem zawzięcie plotkowano, ale i prawdziwych tragedii, jak na przykład miłosny zawód Karola Wańkowicza (sławny Melchior był stryjecznym bratem jego ojca).

Świetny jest rozdział poświęcony strojom. Od krynolin, muślinów, bareży, koronek, tarlatanów mogło zakręcić się w głowie. Postronni obserwatorzy przypuszczalnie dostawali oczopląsu, a już szczególnie na balach przebierańców. Naprawdę efektownie musiała wyglądać bohaterka powieści Zofii Urbanowskiej „Księżniczka” przyodziana w takie cudo:
„Był to prawdziwy kostium leśnej bogini. Gaza podobna raczej do mgły niż do tkaniny, przybrana była ciemnymi liśćmi bluszczu, mchem, porostami drzewnymi, paprociami, konwaliami i poziom­kami, czerwieniącymi się jak rubiny, a do złudzenia naśladującymi naturę, bo nawet krople rosy, gęsto na kwiatach i liściach błyszczące, były tak świeże, jak gdyby tylko co na nich osiadły. Przy sukni leżała para białych atłasowych bucików, z których każdy ozdobiony był zieloną gałązką, długie do łokcia sięgające rękawiczki ze stemplem paryskim, girlandą z bluszczu, niby bransoletką otoczone, i wachlarz zrobiony z atłasu, gazy, liści i leśnych kwiatów”.[4]  
Minia Jabłonowska w stroju leśnej boginki.
[Zdjęcie z książki]
Panowie też  przywiązywali wagę do ubioru. Podobno Wojciech Kossak wypożyczał przyjaciołom historyczne mundury ze swojej kolekcji militariów, żeby mogli godnie zaprezentować się na balach kostiumowych. Sam przebrany był za kirasjera. Na pewno wyglądał malowniczo w pancerzu i hełmie z czarnym końskim ogonem.
 
Ciekawy był też balowy savoir vivre, którego reguł surowo przestrzegano. Okazuje się, że za nieprzyzwoite naruszenie zasad dobrego wychowania uznawano wielokrotny taniec z tą samą partnerką. Za nieobyczajne uważano też chichotanie zza wachlarza. Na straży moralnego porządku stały, a raczej siedziały pod ścianami, ciche bohaterki drugiego planu - mamy panienek, które przez całą noc pilnowały pociech, a ich jedyną rozrywką było obserwowanie wirujących par przez lorgnon. Następnego dnia po południu już musiały składać kurtuazyjne wizyty.
 
Za sprawą Walca tańczyłam najlepiej z panien… uczestniczymy w balach krakowskich, poznańskich, warszawskich, ale przenosimy się też na litewską prowincję. Tu warto wspomnieć o urokliwych wspomnieniach Magdaleny Komorowskiej z Szakwian na Żmudzi. W szczegółowych opisach balów zabrakło mi informacji o tym, czym posilali się tancerze. Wprawdzie przewija się motyw bufetu, ale dość ogólnikowo.

Jak wspominałam, główną atrakcję tej książki stanowiły dla mnie obszerne fragmenty pamiętnika babci autorki, która styczeń i luty 1914 roku spędziła w Krakowie, codziennie uczestnicząc w rautach i balach. Grafik był naprawdę napięty. Siedemnastoletnia Helena Reyówna prawie każdy wpis w dzienniku rozpoczyna opisem kreacji, w której danego dnia wystąpiła. Jako że panna była bystrą obserwatorką o żywym temperamencie, lekkim piórze i ciętym języku, a krakowski karnawał dostarczył jej wielkich emocji, nietrudno zgadnąć, że te wspomnienia czyta się z dużą przyjemnością.
Helenka Reyówna w wieku 16 lat.
[Zdjęcie z książki]
Oprócz własnych zapisków Helenka zamieszcza również kalendarz towarzyskich spotkań z podziałem na dni tygodnia oraz obszerny spis uczestników karnawałowych zabaw AD 1914. To też ciekawa lektura. Na przykład okazuje się, że pani Wojciechowa Kossakowa przyjmowała w piątki, natomiast pani Jerzowa Kossakowa w niedziele. Na liście pod tytułem Brali udział w karnawale figurują państwo Woj. Kossakowie z córkami oraz Jerz. Kossakowie. Zaznaczam, że mimo wieku pensjonarskiego autorka dziennika nie popada w rozkoszne egzaltacje. Wręcz przeciwnie, chwilami nie szczędzi opisywanym postaciom prozaicznych i kąśliwych uwag. Na przykład żonę Jerzego Kossaka porównuje do jaszczurki i określa jako „paskudne babsko, okazik wesołej mężatki”[5].

Zofia Jabłonowska-Ratajska opisuje nie tylko rauty, ale też obyczaje, życie codzienne, popularne gry i zabawy, wychowanie dzieci i młodzieży w dawnych i mniej dawnych wiekach. Są to ciekawe informacje, ale trochę odbiegają od głównego nurtu książki i wprowadzają lekki zamęt. Trudno też uniknąć powierzchowności mieszcząc tyle obszernych tematów na 199 stronach. Być może moje utyskiwania są bezzasadne, bo przecież Walca tańczyłam najlepiej z panien zdecydowanie nie ma ambicji dzieła naukowego. To przeplatana cytatami gawęda, miszmasz ciekawostek i anegdot. Jednak część współczesna wydała mi się znacznie słabsza i mniej dopracowana. Udział autorki staje się minimalny, dominują dłuższe relacje i wywiady przytoczone in extenso. I jeszcze jedno. Wprawdzie lubię krówki, ale reklama cukierków ze zdjęciem i adresem internetowym producenta na skrzydełku okładki, wcale nie wydała mi się słodka.

Wyjątkowość tej książki polega natomiast na tym, że autorce dane było skorzystać ze źródeł dotychczas niedostępnych dla historyków – z zapisów prywatnych rozmów, rodzinnych archiwaliów, niepublikowanych maszynopisów, listów, dzienników. Oprócz tego opiera się na wydanej literaturze wspomnieniowej. Obszerna bibliografia to raj dla miłośników wszelakich memuarów. Z radością wypisałam sobie kilka tytułów, o których nigdy wcześniej nie słyszałam. Podobały mi się też cytaty zaczerpnięte z literatury pięknej. Bal należy do wdzięcznych i popularnych tematów, więc materiałów źródłowych na pewno nie brakowało. Dobrze, że Jabłonowska-Ratajska sięgnęła też do mniej znanych utworów. Dominują urocze ramotki, które warto odkurzyć. Chociażby wyimek z Królowej balu” Tadeusza Rittnera zachęca do dalszej lektury:
„Szła raz piękna panna na bal. Była zamyślona i smutna, choć wyglądała jak świeża pachnąca poziomka. Może miała za ciasne trzewiki, a zresztą bała się, że nikt jej nie zaprosi do tańca. Kiedy parskały już konie przed domem, przynieśli jej wielki bukiet czerwo­nych goździków. Wtedy panna zarumieniła się, oczy jej pociemniały i powiedziała prędko do sługi: to nic... to od nikogo”.[6]  
Sympatyczną niespodzianką na końcu książki jest słowniczek pojęć karnawałowych, dzięki któremu wyrazy takie jak egreta czy dygesta tracą nimb tajemniczości. Dołączono również zestawienie „Mowa kwiatów” zaczerpnięte z czasopisma „Bluszcz” z 1878 roku. Oczywiście czym prędzej sprawdziłam znaczenie lawendy („moja miłość jest pokorna”). A bohaterka Rittnera miała powody do radości, bo goździki mówią „kocham Cię gorąco”. Poziom czytelniczej satysfakcji wzrasta też w miarę oglądania licznych zdjęć i ilustracji, a orientację w gąszczu postaci ułatwia indeks osób.

Już za tydzień w gimnazjum, w którym pracuję, też rozpocznie się bal. Oczywiście polonezem. Mam nadzieję, że moi trzecioklasiści będą bawić się równie wspaniale jak panna Reyówna, choć zabraknie wodzireja, karnecików i kotylionów. Nie dowiemy się też, która z panien najlepiej tańczy walca, bo zapewne didżej nie ma go w planach na ten wieczór. To nic. Szelest wieczorowych sukien, marzenia świeże jak poziomki, nerwowy trzepot rzęs, drżenie rąk, mocne bicie serca i tak na pewno będą takie same jak na balach Helenki.
____________________
[1] Zofia Jabłonowska-Ratajska, Walca tańczyłam najlepiej z panien…: karnawałowe anegdoty i zwyczaje, Wydawnictwo Trio, 2012, s. 20.
[2] Tamże, s. 11-12. 
[3] Tamże, s. 14.
[4] Tamże, s. 61.
[5] Tamże, s. 42.
[6] Tamże, s. 54.
 
Moja ocena: 4+
Zofia Jabłonowska-Ratajska, wnuczka Helenki Reyówny.
[Zdjęcie z książki]

34 komentarze:

  1. Ach te dawniejsze bale. Ja kochałam tańczyć więc również brałam udział w różnych balach, chociaż niestety bardziej plebejskich niż te opisywane, w wyższych sferach. Ale i tak wspominam je ciepło.))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Natanno, zazdroszczę Ci balowych umiejętności, bo ja jestem tancerką bierną. :) Bardzo lubię oglądać taneczne popisy, natomiast sama nie wykazuję większych talentów, choć tuż przed studniówką uczęszczałyśmy z koleżankami pilnie na kurs. :) Pamiętam, że najbardziej podobał mi się walc angielski.

      Usuń
    2. Taniec w młodości był moim żywiołem, a i dzisiaj bym tańczyła gdyby się tylko okazja trafiła,ale ich juz coraz mniej.)

      Usuń
    3. Poza szkolnymi i sylwestrowymi, które zawsze są popularne, bale powoli odchodzą w zapomnienie. Nie pamiętam, żeby ktoś z moich znajomych ostatnio wspominał o tym, że był na balu karnawałowym.

      Usuń
  2. Widzę, że to rarytas. Uwielbiam takie książki. Muszę koniecznie poszukać w bibliotece.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też za nimi przepadam i cieszę się z tego przypadkowego odkrycia. Mam nadzieję, że Twoja biblioteka już zaopatrzyła się w tę książkę. Wydawnictwo Trio niestety chyba nie jest szczególnie popularne.

      Usuń
  3. Eh, rozmarzyłam się :) Gdzie się podziały tamte bale? Rzeczywiście cisza panuje wokół tej publikacji, tym bardziej cenię sobie Twoją opinię. Nie po raz pierwszy zauważam, że wydawnictwa nieszczególnie popularne i znane, czyli w pewnym sensie niszowe, publikują niezwykle wartościowe książki. Lubię przeglądać oferty, zazwyczaj skromne, właśnie takich oficyn.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się ogromnie, że Cię zainteresowałam tą książką. Czytałam ją tuż przed Sylwestrem - spędzonym w domu, nie na raucie :) - i to był strzał w dziesiątkę. Bardzo przyjemna lektura mimo rzeczy, które mi się nie do końca podobały.
      Co do mniej znanych, ambitnych wydawnictw w pełni się z Tobą zgadzam, też mam takie, które obserwuję uważnie i martwię się o to, czy przetrwają, skoro padają różne rynkowe tuzy.

      Usuń
  4. jak zwykle wpisy u Ciebie kompleksowe i ciekawe. O tej książce nie słyszałam w ogóle, a przecież wypatruję takich tytułów. Nigdy nie bawiłam się w biblionetkę, nie wiem o co tam chodzi szczerze mówiąc, zapisałam się zaraz jak powstała, ale wydawała mi się bezosobowa, a te straszenie admina, że bedzie sprawdzał i usuwał, to jak zabawa w szkołę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To zasługa książki, która dostarczyła mi sporo miłych wrażeń i wywołała silne emocje, stąd monstrualna długość posta. :)
      Myślę, że "Walca tańczyłam..." powinno Ci się spodobać. Chociaż mam zastrzeżenia, polecam. :)
      Z BiblioNETki korzystam nieustannie, jestem wręcz uzależniona. Nie oceniam aspektu towarzyskiego, bo brak czasu niestety nie pozwala mi na udział i obserwowanie, ale zdarza się, że znajduję tam informacje o książkach kompletnie zapomnianych.

      Usuń
  5. Książka bardzo na czasie. Jak już tańczyć nie da rady, to choć poczytać, pomarzyć, bo duch młody:) Coś w sam raz dla mnie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, to idealna lektura karnawałowo-rekreacyjna. :) Prowokuje do marzeń i wspomnień, na przykład studniówkowych. Sympatyczny suplement do literatury pensjonarskiej, za którą podobnie jak Ty przepadam.

      Usuń
  6. Lirael, do pełni szczęścia brakuje jeszcze słynnego "Opisu obyczajów" według Kitowicza, co prawda odnoszącego się do wcześniejszej epoki(czasów saskich), ale tekst staropolski może być punktem wyjścia do dyskusji nad mentalnością Polaków. Jeśli nie będziesz w stanie dotrzeć do tego dziełka, polecam sztukę z braćmi Grabowskimi i Fryczem, ale podejrzewam, że już ją oglądałaś:
    https://www.youtube.com/watch?v=MMK5tGwy2hU

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jolu, bardzo dziękuję Ci za link. Sztukę kiedyś oglądałam, ale powtórka była przyjemna i pouczająca. :) Dawno temu czytałam fragmenty Kitowicza i pamiętam, że byłam pod wrażeniem. Powinnam sięgnąć po nią ponownie, ale tym razem przeczytam całość. Uwielbiam obyczajowe smaczki.

      Usuń
  7. Zaraz mi się przypomina prześwietne młodego Stockingera: "A potem był raut. Otóż, honorowymi gośćmi są Radziwiłłowie, Tyszkiewiczowie i my, Czyńscy". Ech, to były czasy! Popłynęło by się walcem w jakichś silnych ramionach ;):) Śliczna ta młodziutka Helenka Reyówna :) Książki poszukam, boś zachęciła skutecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, anegdota przedniej urody! :D W książce Jabłonowskiej-Ratajskiej jest sporo uciesznych dykteryjek, ale i ludzkich dramatów.
      Z walcem bym sobie jeszcze jako tako poradziła, ale wtedy oczekiwania wobec tancerek były znacznie ambitniejsze. :)
      Helenka nie tylko urodziwa, ale i charakterna. :) Z Wikipedii dowiedziałam się, że wyrosła na bardzo zacną osobę.

      Usuń
  8. Ach, nigdy mnie nie pociągały bale. Na studniówkę poszłam, bo przecież musiałam, ale wiązała się dla mnie ona z osobistą klęską sentymentalną, więc wspomnienia mam jak najgorsze ;)
    Z kolei na własnym weselu prosiłam mamę zaraz po obiedzie, czy nie mogłabym już pójść do domu. No co, głowa mnie bolała!
    Taka jestem zabawowa. Lubię spokój i ciszę, cóż począć.
    Nigdy więc nie zazdrościłam, nie tęskniłam do tych dawnych czasów z prawdziwymi balami i za bardzo zrozumieć nie mogłam, że to się komuś podobało. Pojmuję, że to była giełda matrymonialna, prawie że jedyna możliwa. I pewnie źródło wielu dramatów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja przepadam za balami w wersji książkowo-filmowej, natomiast czynny udział mnie też szczególnie nie pociąga. :) Na szczęście studniówka pozostawiła miłe wspomnienia, a nasze wesele nie było w wersji całonocnej tylko kilkugodzinnej.
      Mimo świeżości, wielkich nadziei i młodości, które kojarzą się z balami przyznaję, że było w nich coś sztucznego, takie trochę "targowisko próżności".

      Usuń
  9. Po lekturze "Opowieści podręcznej" wzmianka o paniach "Wojciechowej" i "Jerzowej" smagnęła mnie niczym biczem. Pomimo że to z pewnością kobiety, a nie ich mężowie zajmowały się organizacją, przygotowaniami i aprowizacją przyjęć i balów, nie zachowano w pamięci nawet ich imion. Smutne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla panny Heli, która tak właśnie nazywa wzmiankowane matrony, była to zupełnie naturalna nomenklatura. Wydaje mi się, że w niektórych zakątkach Polski nadal tak mówi się o paniach. W mediach ostatni relikt to chyba Maciejowa z "Chłopców radarowców" Rosiewicza. :)
      A skojarzenie z Atwood bardzo trafne i poruszające.

      Usuń
    2. Kiedy się ma 16-17 lat, pewne rzeczy uważa się za naturalne i oczywiste. Ja w tym wieku też nie zwróciłabym na to uwagi. Dobrze jednak, że to się zmienia i mam nadzieję, że niedługo nawet w najdalszych zakątkach Polski kobiety odzyskają swoje imiona i prawo do istnienia w innej formie niż przystawka przy mężu.

      Usuń
    3. Wtedy chyba większość pań uważała to za oczywiste i bezdyskusyjne, chociaż może już pomalutku kiełkowały zarzewia buntu, to był rok 1914.

      Usuń
  10. Na podobny temat pisze A. Lisak w "Życiu towarzyskim XIX wieku" (premiera w marcu 2013 r.). I zwraca uwagę np. na taki aspekt: panny zawsze musiały przychodzić z przyzwoitką, którą czasem bywał pan ojciec.;) Wspomina o tym, jak to biedny Matejko musiał czekać do godzin wczesno-porannych, aż córki wreszcie się zmęczą i będą skłonne pójść do domu.;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Życie towarzyskim XIX wieku" bardzo mnie zaciekawiło, to zdecydowanie coś dla mnie.:) Wielkie dzięki, bo przegapiłam.
      Zastanawiam się, jak to wszystko można było w ogóle wytrzymać kondycyjnie. Przykładowo w Krakowie bale trwały do szóstej rano i odbywały się codziennie przez kilka tygodni! Chyba do końca roku wszyscy dochodzili do siebie i nabierali sił na kolejny karnawał. :)

      Usuń
    2. Pewnie tylko młodzi się cieszyli. Dorośli musieli wszystko zorganizować, a przede wszystkim sfinansować. Jeśli ktoś miał np. trzy córki na wydaniu i chciał je odpowiednio zaprezentować, na pewno nie było lekko.

      Usuń
    3. Przypuszczam, że wspomniany wcześniej Matejko cieszył się, że mógł się na trochę wyrwać z domowego piekiełka. :(
      Tak, trzy córki w podobnym wieku to musiało być prawdziwe wyzwanie, a już szczególnie kiedy panny nie grzeszyły urodą czy walorami towarzyskimi i karnawałowe wyprawy trzeba było kilkakrotnie powtarzać.

      Usuń
    4. Otóż to! Strach pomyśleć, jak czuły się na takim balu mało popularne panny, których karneciki były puste, albo zapełniali je z litości wujaszkowie i znajomi ojca.

      Usuń
    5. To musiało być okropne. :( Ten temat na chwilę wypłynął w książce. Okazuje się, że ważnym zadaniem, nawet obowiązkiem pani domu organizującej bal było ciągłe zapewnianie tancerzy również mniej powabnym pannom. Wręcz błagano panów o pląsy z tymi pannami, co też niezbyt skwapliwie czynili.

      Usuń
  11. Co do szelestu wieczorowych toalet na dzisiejszych studniówkach mam pewne obawy. Ale przyznaję - moja studniówka to już czas przeszły - choć niedokonany (odbywała się w stanie wojennym, więc w patriotycznym odruchu zapowiedzieliśmy, że nie nie będziemy się bawić, kiedy ojczyzna w niewoli :). Dzisiaj bale chyba się przeżyły; pannę można poznać dokładnie w zupełnie inny sposób :( a szkoda. Jak wszystko co odchodzi w zapomnienie budzą nostalgię

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na balach gimnazjalnych, a na studniówkach chyba podobnie, królują przeróżne kreacje - począwszy od szeleszczących sukien wieczorowych z tafty po bardziej nowoczesne akcenty. Zobaczymy, jak będzie w tym roku. :)
      Współczuję Ci braku studniówki, choć Wasze pobudki były bardzo szlachetne, bo dla mnie to jedno z najmilszych wspomnień z czasów licealnych.
      Z panną można było nawiązać głownie kontakt wzrokowy, bo rozmowy i chichotanie uchodziły za gruby nietakt. :) Rzeczywiście, balowa tradycja powoli zanika, ale dobrze, że są książki i filmy, które dają namiastkę takich wzruszeń.

      Usuń
  12. Och, to książka zupełnie dla mnie:) Kocham takie wspomnienia, opowieści. Cóż z tego, że bale były targowiskami próżności i szukaniem męża, tak właściwie było wówczas w każdym rejonie Europy. Ale te suknie, toalety, maniery, godne nadal są podziwu:)
    pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak właśnie myślałam parę razy w czasie lektury, że tę książkę napisano z myślą o Tobie. :) Polecam i liczę na to, że Cię nie rozczaruje.
      Ja też jestem miłośniczką takich wątków. Pomijając cały ten blichtr i zgiełk w balach karnawałowych musiało być coś fascynującego i przyjemnego, bo nikt skwapliwie nie narażałby się na spore koszty i nie podejmowałby takich logistycznych wysiłków, żeby w nich uczestniczyć.
      Serdeczności.

      Usuń