18 grudnia 2010

Peter Kerr, "Pomarańcze w śniegu"


Siempre paciencia 

Czy można od pierwszego wejrzenia zakochać się w jakimś miejscu? Owszem. W każdym razie to właśnie przytrafiło się Szkotowi w średnim wieku, Peterowi Kerrowi, i jego żonie, Ellie, w czasie wakacji na Majorce. Zaznaczam, że nie chodzi o blichtr hałaśliwego kurortu, a sielską, rustykalną scenerię okolic Andratx. Z przyjemnością odkryłam to oblicze hiszpańskiej wyspy, bo dotychczas kojarzyła mi się przede wszystkim ze sztampowymi broszurami biur podróży i kłopotami zdrowotnymi Fryderyka Chopina. Otóż okazuje się, że na Majorce też czasami pada śnieg.

"Pomarańcze w śniegu" to lektura bardzo sympatyczna w odbiorze, a przyczynia się do tego między innymi poczucie humoru autora. Głośno chichotałam czytając na przykład o przygodzie Petera z psem o oryginalnym imieniu... Perro. Uśmiech towarzyszył mi właściwie przez cały czas. Uprzedzam, że żarciki bywają rubaszne i czasami ocierają się o granice dobrego smaku, ale moim zdaniem ich nie przekraczają. Podoba mi się także brak minoderii, dygresji pseudofilozoficznych, które w tego typu książkach występują. To jest zabawna opowieść o trudnych początkach życia w nowym miejscu i Kerr nie próbuje na siłę uczynić z niej czegoś więcej. Zdecydowanie odradzam "Pomarańcze w śniegu" miłośnikom wyrafinowanych esejów podróżniczych, jak również osobom poszukującym praktycznych porad i wskazówek na szklaku turystycznym. To zdecydowanie inna bajka. Nie polecam tej pozycji także osobom na diecie - lojalnie uprzedzam, że opisy hiszpańskich potraw i win są bezlitośnie sugestywne.

Kerr unika skomplikowanych figur stylistycznych, ale stara się w sposób obrazowy pokazać otaczający go świat, przechodząc całkiem gładko od humoreski do poezji: "powitało nas południowe słońce, złota kula zawieszona na tle błękitnej zasłony, zalewająca blaskiem bezmiar Morza Śródziemnego, na którym skrzyły się cekiny odbitego światła. Śnieg odświeżył krajobraz. Zielone zalesione wzgórza, które otaczały beżową, okrągłą bryłę zamku Bellver, odbijały przejrzyste światło słoneczne i oferowały subtelne zapachy sosny i mirtu. Wonie te mieszały się ze słonawym zapachem morza w orzeźwiającym koktajlu balsamicznego zimowego powietrza”.[1] Pomimo nadmiernego przywiązania autora do przymiotników ”Pomarańcze w śniegu” czyta się z przyjemnością. W jednym z wywiadów autor wyznaje, że pisze średnio jedną stronę dziennie i ten brak pośpiechu oraz dbałość o szczegóły widać w jego prozie. Zdziwiła mnie informacja o tym, że Kerr przez osiem lat bezskutecznie usiłował zainteresować wydawców ”Pomarańczami w śniegu”, co powinno natchnąć optymizmem początkujących pisarzy. Niepokojem napawa mnie fakt, że cykl o Majorce liczy pięć tomów. Czy pisząc wciąż o tym samym, można uniknąć sztampy?  Śmiem wątpić. Cóż, najwyraźniej Kerr postanowił wykorzystać możliwie dużo ze swojego pobytu na malowniczej wyspie, jak gdyby wyciskał sok z dorodnej pomarańczy.

W przypadku książek o przeprowadzce do nowego kraju ciekawie jest, jeśli  ojczyzna autora i państwo, w którym się osiedlił, znacznie różnią się od siebie. Taki kontrast wywołuje lawinę zabawnych sytuacji i  spektakularnych nieporozumień. "Pomarańcze w śniegu" są tego przykładem. Gdyby poproszono nas o podanie podobieństw między Szkocją a Majorką, okazałoby się to prawdziwym wyzwaniem. Jedyna zbieżność, o której wspomina w swojej książce Kerr, to zmysł do interesów występujący u mieszkańców tych dwóch tak różnych zakątków świata.

Sądzę, że przekład tej książki nie był wbrew pozorom łatwy. Polski tłumacz wykonał swoją pracę dobrze. Jedynie często pojawiający się "lancz" robił na mnie dość okropne wrażenie. Szkoda jednak, że nie wiadomo, komu gratulować. Wydawnictwo nie uznało za stosowne podać nazwiska tłumacza! Piszę to po kilkukrotnym zbadaniu centymetr po centymetrze strony tytułowej oraz stopki redakcyjnej. Na stronie wydawnictwa Carta Blanca znajdujemy informację, że autorką przekładu jest Ewa Kleszcz. To przykre, że redaktorzy, nawiasem mówiąc skrupulatnie wymienieni z imienia i nazwiska, nie pokusili się o umieszczenie tego "detalu" w książce. Co więcej, na stronie internetowej ze zdumieniem znajdujemy podtytuł „Pierwsza zima na Majorce”, którego próżno będziemy szukać w książce. Pojawia się tylko na okładce. Zapomnijmy również o tytule oryginalnym, roku wydania pierwodruku, czy informacji o prawach autorskich. Wydawca nie uznał za stosowne tych informacji podać! Carta Blanca należy do grupy wydawniczej PWN, więc tym bardziej zdumiewa taka beztroska. Miałam nadzieję, że tylko mnie trafił się wadliwy egzemplarz. Dziś, będąc w księgarni, zajrzałam do innych i niestety, znalazłam to samo, a raczej nie znalazłam tego samego.

Wbrew pozorom majorkańskie impresje Petera Kerra bardzo dobrze komponują się z nadchodzącymi Świętami. Autor opisuje bowiem swoje pierwsze Boże Narodzenie na wyspie. Nie są to wspomnienia idylliczne – strugi ulewnego deszczu, awaria linii telefonicznej i elektryczności, brak bieżącej wody. Chociaż Majorka w rzeczywistości nie jest tak cukierkowa jak w turystycznych folderach, warto z Peterem Kerrem i jego rodziną przenieść się tam na kilka godzin. Nie tylko ze względu na oszałamiające widoki. Przede wszystkim z powodu serdecznych, przyjaznych ludzi, wyznających bardzo prostą ale skuteczną filozofię życiową: Siempre paciencia (zawsze cierpliwość). Takiej właśnie niezmąconej pogody ducha, niezależnej od warunków atmosferycznych, życzę Wam na nadchodzące Święta.
 ____________________
[1] Peter Kerr, "Pomarańcze w śniegu. Pierwsza zima na Majorce", tłum. ?, Carta Blanca, 2010, s. 46-7.

 Moja ocena: 4
Okolice Andratx

10 komentarzy:

  1. Książka wydała mi się bardzo interesująca :) Bardzo też miły post!

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się z przedmówczynią. Bardzo ciekawa recenzja, dobrze się czytało :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Pogoda ducha przydałaby mi się koniecznie - dlatego dziękuję i wzajemnie. Książka, myślę, że będzie mi się podobać.

    OdpowiedzUsuń
  4. Temat, tytuł i okładka wielce zachęcające. Podobnie jak cała podróżnicza seria tego Wydawnictwa.

    OdpowiedzUsuń
  5. pisze wlasnie w czasie "lanczu" - no cos pieknego! natomiast pomarancze (i mandarynki) jak najbardziej aktualne o tej porze roku.

    czyzbys odnosila sie do pretensjonalnej przemiany niejakiej elisabeth gilbert piszac o braku cudowniej zmiany zycia po zmianie miejsca zamieszkania? ;-) szkoci wzbudzaja we mnie duzo sympatii (AMCS), wiec jak tylko znajde, to chetnie o tych zasniezonych pomaranczach poczytam

    OdpowiedzUsuń
  6. Serdecznie dziękuję! nie spodziewałam się tak szybko tak przychylnych opinii;)
    Pozwól,że dodam do linków;)
    Zachęciłaś mnie do tej książki, zwłaszcza w momencie gdy wspomniałaś o jedzeniu:D Haha to na mnie działa jak totalny wabik:D Książki o dobrym jedzeniu, to smakowite książki:D

    OdpowiedzUsuń
  7. Zwróciłaś uwagę na bardzo interesującą kwestię - brak nazwiska tłumacza, inny podtytuł itd. - zwłaszcza to pierwsze mnie uderza, uważam, że to niedopuszczalne...

    OdpowiedzUsuń
  8. ~Patsy
    Dziękuję Ci za komplement, a książkę polecam.

    ~ pani Katarzyna
    Miło mi, że recenzja spodobała Ci się. Mam nadzieję, że "Pomarańcze w śniegu" też przypadną Ci do gustu.

    ~ beatrix73
    Mnie poprawiła humor zdecydowanie, tak więc przypuszczam, że w Twoim przypadku też się sprawdzi :)

    ~ czytanki.anki
    Ja też tę serię uważnie obserwuję. A w kwestii okładki, to wolę wersję angielską :)

    ~ blog sygrydy dumnej
    Mam nadzieję, że Twój "lancz" był smaczny :) Podobnie jak "brekfest" i "saper" :D
    E. Gilbert jeszcze nie czytałam, ale mam spore obawy.Nie oglądałam też jeszcze adaptacji filmowej z J. Roberts.
    Ja też lubię i podziwiam Szkotów.

    ~ Scathach
    Dziękuję za zlinkowanie. :)
    Ja też lubię tropić kulinaria w literaturze, a kuchnia hiszpańska inspiruje.

    ~ Futbolowa
    Podtytuł jest, ale tylko na okładce. Tłumacza nie ma. Może zmieniono w ostatniej chwili. Trudno zgadnąć.

    OdpowiedzUsuń
  9. Witam,
    tak się składa, że jestem tłumaczką „Pomarańczy” i sprawdzając w internecie, czy książka znalazła się już w księgarniach, natrafiłam na Pani recenzję. I ze zdumieniem przeczytałam, że moje nazwisko nie pojawiło się w stopce. Zadzwoniłam do wydawnictwa i rzeczywiście – doszło do niedopatrzenia, które zauważono dopiero po wydrukowaniu nakładu... Zapewniono mnie, że przy ewentualnym dodruku błąd zostanie oczywiście naprawiony.
    Co się zaś tyczy nieszczęsnego „lanczu”, to również wprawiło mnie w osłupienie, ponieważ zawsze używam tylko formy „lunch”. Okazało się jednak, że spolonizowana wersja została już dopuszczona przez PWN jako poprawna i zmianę wprowadzono na poziomie redakcji/korekty... Człowiek uczy się całe życie...
    Przy okazji bardzo dziękuję za dobre słowo odnośnie mojej pracy:) Książka rzeczywiście nie była łatwa w tłumaczeniu.
    Pozdrawiam serdecznie
    Ewa Kleszcz

    OdpowiedzUsuń
  10. ~ Pani Ewo,
    Bardzo dziękuję za odwiedziny! Miło mi, że zechciała Pani zapoznać się z recenzją.
    Uważam, że wydawnictwo stosuje eufemizm mówiąc o "niedopatrzeniu" w kontekście takiego potraktowania osoby tłumacza.
    Mam nadzieję, że w przypadku dodruku dotrzymają słowa.
    Przesyłam serdeczne pozdrowienia.

    OdpowiedzUsuń