„Włoskie miniatury” Adama Szczucińskiego to
impresje z podróży nie tylko do Italii. Autor dzieli się wspomnieniami również
z Hiszpanii i Algierii. W krótkich esejach utrwala ulotne chwile, z których
utkana jest wędrówka, i zachęca do odkrywania miejsc, jakich na próżno szukać w
cukierkowych folderach. Zdecydowanie bliżej mu do zamyślonego, wrażliwego
flâneura, który niespiesznie czyta miasto, niż współczesnego turysty
bezrefleksyjnie zaliczającego kolejne atrakcje. Krajobrazy, budowle, dzieła
sztuki i spotykani ludzie odgrywają ważną rolę, ale to nie wszystko. Okazuje
się, że „pisanie o Włoszech, o włoskich podróżach jest zdawaniem samemu sobie
relacji z tego, co w życiu ważne, istotne, piękne”[1]. Szczuciński wędruje więc
nie tylko po ulicach Sieny czy San Gimignano, ale jednocześnie przemierza
labirynt własnych myśli i skojarzeń. Refleksjom towarzyszą czarno-białe
zdjęcia, odbiegające od naszych wyobrażeń o typowej fotorelacji z wyprawy na
południe Europy.
Peregrynacje autora „Włoskich miniatur”
przypominają literacką pielgrzymkę. Bardzo podoba mi się pomysł czytania
książek w miejscach, które są z nimi związane. Lektura „Don Kichota” w
Segowii i Madrycie, „Lamparta” na Sycylii i opowiadań Herlinga-Grudzińskiego w
Neapolu dostarczyła Szczucińskiemu wielu wzruszeń. Już kiedyś chwaliłam się, że
miałam szczęście zachwycać się „Pokojem z widokiem” we Florencji, więc w pełni
rozumiem entuzjazm autora. Tymczasem niepokojąco szybko rozbudowuję
mapę miejsc, do których warto pojechać nie tylko z przewodnikiem w plecaku, ale
i z powieścią czy tomem wierszy.
Duże wrażenie zrobiły na mnie erudycja i
elokwencja Adama Szczucińskiego, który zawodowo nie ma nic wspólnego ze słowem
pisanym. Jest doktorem medycyny, neurologiem, a literatura to bezinteresowna
pasja, a nawet więcej: „książki są jak maska tlenowa, głęboki, swobodny oddech, gdy ciało jest
już pod wodą”[2]. Lista nazwisk pisarzy, do których odwołuje się w
studwudziestostronicowej książce, budzi respekt, jednak przeszkadzał mi nadmiar
cytatów. Na pewno opisywane miejsca i ludzie onieśmielają, ale
chwilami miałam wrażenie, że nabożna cześć trochę paraliżuje autora i nie pozwala mu
w pełni rozwinąć skrzydeł. Mottem książki są słowa Pawła Hertza. On też
skromnie określa się tylko jako czytelnika, „który zapisuje swoje uwagi i
medytacje na marginesach cudzych dzieł"[3]. Szacunek dla autorytetów jest
cenny, ale żałuję, że Szczuciński trochę częściej nie wychodził poza marginesy. W tych osobistych fragmentach jest
autentyczny i błyskotliwy. Mam nadzieję, że w następnej książce marginesy będą trochę
szersze.
We „Włoskich miniaturach” znalazłam sporo ciekawych
tropów literackich. Na przykład „Lampart” (według najnowszego przekładu
„Gepard”) Lampedusy, który już od dawna czeka na przeczytanie, teraz
kategorycznie domaga się mojej uwagi. Problem w tym, że nie mogę go wytropić w
wypiętrzonych osuwiskach książek. Ale największe odkrycie to Josif Brodski. Do tej pory znałam
tylko garść wierszy i wiedziałam, że bardzo chcę przeczytać „Znak wodny”. To
stanowczo za mało. Na pewno warto spojrzeć na Włochy oczami człowieka, który zawsze
przynosił Annie Achmatowej róże i twierdził, że na zdjęciu z bankietu po wręczeniu Nagrody Nobla wygląda jak kot, który właśnie najadł
się ryby.
[1] Adam Szczuciński, Włoskie miniatury, Fundacja Zeszytów Literackich, 2008, s. 61.
[2] Tamże, s. 19.
[3] Tamże, s. 4.
Moja ocena: 4+
![]() |
Adam Szczuciński
[Źródło zdjęcia] |