Pocałunek o smaku róż więdnących
Gdybym miała skondensować wrażenia z lektury „Kobiet”, debiutanckiej książki Zofii Nałkowskiej, w jednym zdaniu, brzmiałoby ono tak: pretensjonalna powieść o dusznej atmosferze, która pomimo bijącego od niej chłodu oraz irytacji, jaką we mnie ciągle wywoływała, zasługuje na uwagę. Poniżej zapis moich zmagań z młodopolskim wampirem energetycznym.
Główna bohaterka książki to Janka Dernowiczówna. Wokół jej perypetii uczuciowych osnuta jest fabuła. Choć autorka opowiada o dojrzewaniu emocjonalnym młodej osoby, to stworzyła dość okrojony Bildungsroman, ponieważ obejmuje on właściwie tylko jedną sferę życia: poza miłosnymi konkwistami i rozterkami doprawdy niewiele spraw zajmuje pannę Janinę. Atmosfera powieści również przesycona jest erotyzmem. Obfituje w zmysłowe opisy, które nie grzeszą naturalnością: „uczułam na wargach przesłodką czarę jego ust o smaku róż więdnących… I piłam szkarłatne wino jego pocałunków mocne jak śmierć…”[1]
Postać Janki zachłannie przesłania cały powieściowy świat. Wyraźnie widać, że Nałkowska darzy Dernowiczównę wielką sympatią. Cóż, mamy prawo przypuszczać, że autorka dała swojej bohaterce wiele własnych cech. Uważam, że przesadziła w swej hojności. Skutek jest taki, że szwankuje prawda psychologiczna. W przeciwieństwie do pisarki Janka jest bowiem córką murarza, która zdobyła wykształcenie i samodzielnie się utrzymuje. Pracuje jako urzędniczka w biurze, co budzi w niej niechęć: „większą część dnia spędzam nad wyjaławiającym umysł sumowaniem nieskończonych kolumn cyfr”[2]. Najpierw mieszka kątem u przyjaciółki, Marty, której w ramach rekompensaty uwodzi męża, potem otrzymuje kolejną lukratywną ofertę lokalową.
Życie prywatne Janki upływa na okresowym popadaniu w melancholię i nastroje dekadenckie, zakochiwaniu się i odkochiwaniu się. Dziewczyna całkowicie odcina się od swoich korzeni, nie ma ani słowa o jakichkolwiek kontaktach z rodziną. Czy na początku dwudziestego wieku samotna kobieta, która musiała liczyć wyłącznie na siebie, nie korzystała z finansowej pomocy rodziców ani wielbicieli, mogła sobie pozwolić na obracanie się w wielkim świecie, bywanie w restauracjach, seanse narkotyczne? Czy miała czas na dogłębne autoanalizy, rozważanie każdego drgnienia duszy? Odnosiłam wrażenie, że Janka obserwuje świat zza grubej szyby. Problemy doczesne nie mają dla niej znaczenia. Nie wiem, ile zarabiały przedwojenne urzędniczki z działu księgowości, ale obawiam się, że na co dzień nurtowały je sprawy o wiele bardziej przyziemne niż tristesse de vivre.
Janka, określana przez Nałkowską mianem kobiety zupełnej, jest osobą bardzo zarozumiałą. Pewnością siebie mogłaby obdzielić całą pensję układnych panienek. Mężczyźni za nią wprost szaleją: „Janusz z głośnym krzykiem pada twarzą na dno łodzi. Przyciska czoło do mych nóg, pantofle moje okrywa pocałunkami zanosi się spazmatycznym łkaniem.”[3] Narcyzm panny Dernowiczówny nie zna granic. Dziewczę przypomina samochwałę z wiersza Brzechwy: „cudnie tańczę”[4], „umiem myśleć mądrze, jestem subtelna, wykwintna”[5], „przekonania moje i w ogóle cała filozofia życiowa jest własną moją zasługą”[6]. Wszystkie jej gesty i pozy sprawiają wrażenie wystudiowanych. Wydaje się, że nieustannie zerka w lustro kontrolując, czy aby prezentuje się wystarczająco powabnie. W moim odczuciu jest osobą zimną, zmanierowaną i straszliwie pretensjonalną. Sama zresztą zauważa: „sztuczne jest we mnie wszystko, od ukłonu do uczesania.”[7]
Na pierwszy rzut oka panna Dernowiczówna sprawia wrażenie silnej, samodzielnej, wyemancypowanej. Czy taka właśnie jest? Po odejściu Witolda Janka z rozdzierającym płaczem rzuca się na ziemię, nasłuchuje echa jego kroków i szepcze błagalnie: ”Wróć… wróć… weź mię…”[8] Pod maską zadufanej w sobie, lodowatej i nieprzystępnej intelektualistki kryje się bowiem rozdygotane dziewczątko, które tylko czyha, by wdzięcznie kogoś opleść na wzór bluszczu. Książka Nałkowskiej mówi bowiem o pozorach, które boleśnie mylą, o dotkliwej potrzebie bliskości. Niestety, „jesteśmy w myślach dalecy od siebie, jak gwiazdy.”[9]
Książka na pewno ucieszy miłośników wątków feministycznych w literaturze. Nałkowska dużo miejsca poświęca tej tematyce, ale moim zdaniem widzi ją w barwach czarno-białych. Jej zdaniem kobieta to subtelna sylfida o bogatym życiu wewnętrznym, mężczyzna zaś przypomina lubieżnego fauna, którym kierują żądze. Trudno się zgodzić z Grażyną Borkowską, która we wstępie do powieści stwierdza, że opisy Nałkowskiej nie faworyzują żadnej z płci[10]. Tymczasem w portretach panów dominują rysy prymitywne i zwierzęce. Mężczyzna poznany przez Janinę w restauracji to „młody, rosły samiec”, który „białymi zębami ze smakiem gryzł homara”. Jego twarz jest "obca, świeża, bydlacka". A kiedy dorzucimy do tego „gorący oddech z rozwartej, błyskającej przepyszną emalią zwierzęcych kłów gęby” oraz „świecące, zielone z żądzy ślepia”[11] i konterfekt Czołhańskiego: „zaniedbany, obrośnięty, brudnawy, pretensjonalny, ma czarne paznokcie i wilgotne ręce"[12], natychmiast pryskają wątpliwości, po czyjej stronie opowiada się Nałkowska w tak zwanej odwiecznej wojnie płci.
 |
Edward Burne-Jones, Merlin |
Pod względem stylu „Kobiety” są zdecydowanie bardziej ascetyczne niż „Węże i róże”. Zdarzają się młodopolskie wtręty typu: "we mnie wstąpiło jakieś obłąkanie ekstazy"[13], czy "oto wstaje dusza moja, która zdeptała moje kwiaty i idzie po śnieżnym bezmiarze, dumna smutnym swym zwycięstwem, śpiewająca tryumfalnie podniosły hymn śmierci."[14], ale nie rażą aż tak jaskrawo. Można się obruszać na słowotok i pretensjonalność stylu Nałkowskiej ale doprawdy trudno przejść obojętnie obok takich fragmentów jak poetycki opis rytmu walca (s. 27-28) .
Powieść jest realistyczna, ale obrazy z marzeń Janki są symboliczne i baśniowe. Kojarzyły mi się z obrazami prerafaelitów:
Rycerze jacyś, w zbroję zakuci, jadą na białych koniach przez cudny, odwieczny las. Niebotyczne dęby o czarnej korze i granatowych liściach, muskularne, poskręcane, krają korzeniami ziemię. Spośród malachitu mchów wyrastają seledynowe koronki paproci. Między drzewami tańczą wesołe rusałki i śmiech dzwoniący sypią wkoło siebie, jak perły. A w dali, po zaklętym, czarnym jeziorze płynie cicho łabędź zamyślony - w jasny, prześwietlony dziwną, zimną jasnością zmierzch... [15]
Przeczytane niedawno "Węże i róże” Zofii Nałkowskiej rozczarowały mnie, ale sprowokowały całą gamę emocji. „Kobiety” natomiast, choć wielokrotnie zachwycały pięknem języka, często wywoływały też znużenie i zniecierpliwienie, zwykle za sprawą egzaltowanej Janki. Mimo to zdecydowanie przewiduję kolejne spotkania z twórczością autorki "Medalionów". Wampir energetyczny ukąsił dość mocno.
_________________
[1] Zofia Nałkowska, „Kobiety”, Prószyński i S-ka, 2010, s. 167.
[2] Tamże, s. 68.
[3] Tamże, s. 36.
[4] Tamże, s. 27.
[5] Tamże, s. 68.
[6] Tamże, s. 54.
[7] Tamże, s. 42.
[8] Tamże, s. 184.
[9] Tamże, s. 46.
[10] Tamże, s. 10.
[11] Tamże, s. 174.
[12] Tamże, s. 180.
[13] Tamże, s. 183.
[14] Tamże, s. 66.
[15] Tamże, s. 77.
Moja ocena: 4-
 |
Zofia Nałkowska |