27 października 2012

Barbarotti na rondzie (Håkan Nesser, „Całkiem inna historia”)


Barbarotti na rondzie
Niedawno obiecałam, że przedstawię Wam książkę zadającą kłam moim narzekaniom na poziom skandynawskich kryminałów publikowanych w Polsce. Oto i ona - nomen omen - „Całkiem inna historia” Håkana Nessera. To druga część cyklu o inspektorze Gunnarze Barbarottim. Tom pierwszy, „Człowieka bez psa”, przeczytałam w kwietniu ubiegłego roku. Wywindował moje oczekiwania dość wysoko i dlatego z lekkim niepokojem zatopiłam się w lekturze części drugiej. Jak kiedyś wspominałam, w przypadku serii kryminalnych cierpię na coś, co nazwałabym zespołem Akunina: drugi tom przygód Fandorina rozczarował mnie tak gorzko, że po kolejne już nie sięgnęłam. Tym razem obyło się bez zawodu. 

Powieść ma ciekawą formę, co w przypadku kryminałów nie zdarza się często. Akcja toczy się symultanicznie na przełomie czerwca i lipca 2002 roku i w sierpniu 2007 roku. Podobnie jak w poprzednim tomie cyklu wątek sensacyjny przeplata się z uczuciowymi i rodzinnymi perypetiami inspektora, które nieubłaganie zmierzają w stronę rozwiązań ostatecznych. „Ścieżka mojego życia dotarła do ronda”[1] – sentencjonalnie stwierdza Barbarotti. Mimo śmiesznostek trudno go nie polubić.

Ciekawym pomysłem były zmiany w roli narratora i wplecenie w tekst powieści fragmentu pamiętnika. Po raz kolejny Nesser dowiódł, że kryminał może być jednocześnie nowoczesną powieścią, pełną niespodzianek. Nie tylko fabularnych. Autor znowu zaprasza czytelnika do intelektualnej gry. Tym razem nie chodzi tylko o to, żeby rozszyfrować, kto jest mordercą. Za sprawą pewnego sprytnego zabiegu sprawia, że po przeczytaniu ostatniej strony przypuszczalnie będziecie mieć ochotę zacząć książkę od samego początku, żeby wytropić mechanizmy autorskiej manipulacji. W każdym razie ja zdecydowanie miałam. Zwykle nie wracam do przeczytanych powieści detektywistycznych, ale w tym przypadku chyba będzie inaczej.

W części poświęconej wydarzeniom rozgrywającym się w okolicach Finistère Nesser autentycznie błysnął prozatorskim talentem. Trudno zapomnieć nastrój tamtych chwil. Bohaterowie, grupa Szwedów, którzy przypadkiem spotkali się na urlopie w Bretanii, pozornie zajmuje się tylko leniuchowaniem na plaży, pływaniem, flirtami, zwiedzaniem malowniczej okolicy. Jednak od samego początku odnosiłam wrażenie, że nie wszystko jest takie oczywiste. I w istocie nie było. Postać, która według mnie udała się Nesserowi najbardziej, to tajemnicza dziewczynka, Troae, która dotrzymuje towarzystwa turystom. Niepokoi od pierwszej chwili, a jej czarowi ulegają nie tylko urlopowicze, ale i czytelnik.

Tak jak poprzednio szczypta humoru dodaje powieści Nessera rumieńców. Wtrącane od czasu do czasu rubaszne żarciki Barbarottiego, który na przykład stwierdza, że siostra wie o jego życiu mniej niż o rytuałach godowych szczeliniaka sosnowca[2], pozwalają czytelnikowi łatwiej przełknąć dość ponure wydarzenia. Te najbardziej makabryczne wydały mi się niezbyt prawdopodobne, ale może niewiele wiem o mrokach skandynawskiej duszy. 

Podobnie jak w poprzednich powieściach Nessera, które czytałam, w „Karambolu” i w „Człowieku bez psa”, pisarz poświęca sporo miejsca kwestiom społecznym. Bezkompromisowo demaskuje etyczny i uczuciowy uwiąd współczesnych Szwedów, ich rasizm. Według Viveki Hall Erikson „parszywi imigranci” i Arabowie „nie są tacy sami jak my, mają inny zapach, i cały czas nie mogę zrozumieć, dlaczego tu mieszkają”.[3] Książka prowokuje też do bardziej ogólnych refleksji o kruchości życia i odpowiedzialności za swoje czyny, które mają o wiele większą wartość niż słowa.

Tradycyjnie tropiłam polonica: tym razem reprezentował nas niejaki pan Dobrowolski, były skoczek narciarski (!), właściciel sklepu rybnego, w którym regularnie robił zakupy Barbarotti. Nasz rodak wykazał się uczciwością, bo planującemu romantyczną kolację inspektorowi odradził zakup homarów nie pierwszej świeżości, polecił natomiast przegrzebki wielkie, a nawet ofiarował zestaw przypraw i przepis na wyśmienitą potrawę. W dodatku okazał się koneserem białych win. Podobno w tomie trzecim serii („Drugie życie pana Roosa”) ważną rolę odgrywa dwudziestojednoletnia Anna Gambowska, więc zanosi się na znacznie więcej polskich akcentów.
________ 
[1] Håkan Nesser, „Całkiem inna historia”, tłum Emilia Fabisiak, Wydawnictwo Czarna Owca, 2011, s. 135.
[2] Tamże, s. 84.
[3] Tamże, s. 139.

Moja ocena: 5

Håkan Nesser.

22 października 2012

Czworonożne wyrzuty sumienia (Włodzimierz A. Gibasiewicz, "Psy znanych i lubianych")



 Czworonożne wyrzuty sumienia
Praca nad książką  Włodzimierza A. Gibasiewicza „Psy znanych i lubianych” zapewne przebiegała w następujących etapach:
Faza 1: ułożenie zestawu nieskomplikowanych pytań, które zostaną zadane sławnym właścicielom psów.
Faza 2: wykorzystanie znajomego celebryty, żeby dotrzeć do innych popularnych osób.
Faza 3: przeprowadzenie wywiadów. Niekiedy z wykorzystaniem żon/mężów VIPów.
Faza 4: napisanie i opublikowanie książki.

Recepta wydaje się zaskakująco prosta. Najsłabszym ogniwem okazał się numer jeden. Wszystkim interlokutorom autor zadaje prawie identyczne pytania, co sprawia, że lektura bywa nużąca. Tym bardziej, że w kwestii takiej, jak na przykład sprzątanie psich kupek i obcinanie ogonów czy kopiowanie uszu, rozmówcy byli zwykle zgodni. 

Koncept Gibasiewicza nie grzeszy oryginalnością. Na przykład kilka lat temu czytałam bliźniaczo podobną książkę, „O psach, kotach i aniołach” Jana Strzałki. Mimo to „Psy znanych i lubianych” pochłonęłam  z przyjemnością i jestem przekonana, że gdyby ktoś przeprowadził wywiady o czworonogach ze współczesnymi celebrytami, również odniósłby sukces wydawniczy.

„Psy znanych i lubianych” to dziewiętnaście wywiadów, które łączy wspólny temat: czworonożni ulubieńcy. Gibasiewicz dotarł między innymi do Jerzego Dudy-Gracza, Leonarda Pietraszaka, Krystyny Sienkiewicz, Andrzeja Szczypiorskiego, Eryka Lipińskiego, Marii Czubaszek, Szymona Kobylińskiego, Andrzeja Drawicza i innych znanych osób. Każdą rozmowę poprzedza biogram napisany ciepło i ze swadą, oraz zdjęcie bohatera, oczywiście najczęściej w psim towarzystwie. Fotografie są malutkie i niezbyt dobrej jakości.

Rozmówcy autora, notabene lekarza weterynarii, szczodrze dzielą się z nim blaskami i nędzami codziennego życia z psami. Wśród barwnie opisywanych  czworonogów wyróżniają się niezależne i pewne siebie jamniki: oprócz pupilków rozmówców w wywiadach przewijają się: Dupek Melchiora Wańkowicza, Puzon Jerzego Waldorffa, Baltazar królowej Danii Małgorzaty II, suczka Danuty Rinn. Tytuł rozmowy z Krystyną Szostek-Radkową: „To nie pies, to jamnik” wyjaśnia wiele. Trzynaście lat z naszą Misią uwrażliwiło mnie na tajniki jamniczej duszy, więc przewagę przedstawicieli tej rasy oraz liczne ekstrawaganckie zachowania przyjmowałam z olimpijskim spokojem.

W wywiadach dominują anegdoty i zabawne historie, ale przeplatają się z nimi dramatyczne wspomnienia z czasów wojny. Na przykład As Janusza Krasińskiego podzielił losy tysięcy polskich psów:
As przetrwał z nami pierwsze lata woj­ny. Podczas bombardowania Warszawy chował się z nami w schronach, zawsze przy nodze, nawet gdy palił się nad nami dom, wytrwał przerażony nie mniej niż ja. Sąsiedzi dziwili się, jak to jest możliwe, że udało mu się przeżyć ten najgorszy okres wojny. [1]
Stanisław Głąbiński wspomina kundelka Mikę, którego żołnierze rosyjscy zatłukli kolbami karabinów i swoją pracę w hundkomandzie w obozie koncentracyjnym Gross-Rosen, natomiast ujadanie i skomlenie psów uratowało Stanisława Szwarc-Bronikowskiego przed oddziałem SS.

Oprócz dykteryjek zdarzają się w książce głębsze refleksje na temat czworonogów i roli, jaką odgrywają w naszym życiu. Leonard Pietraszak opisuje kynologicznych maniaków jako rodzaj nieszkodliwej sekty:
psiarze, ci prawdziwi psiarze, są trochę innymi ludźmi, zdrowszymi duchowo, potrafiącymi peł­niej żyć, łatwiej nawiązać kontakt z innym czło­wiekiem, innym zwierzęciem, łatwiej im mówić o swoich uczuciach, znają smak i uczciwe pra­wa przyjaźni.[2]
Przejmujące są fragmenty o śmierci ulubieńców. Trawestując wiersz Szymborskiej chciałoby się powiedzieć: „Tego nie robi się człowiekowi”.  Wzruszyło mnie to, jak śmierć psa przeżywał Leonard Buczkowski:
kiedy kręcił w 1966 roku film „Marysia i Napoleon”, nikt nie miał serca, by mu powiedzieć, że jego pies wyskoczył z domu i zginął pod kołami samochodu. Wreszcie kogoś wysłano. Cała ekipa patrzyła na niego – Buczkowski powiedział: „no, to kręcimy dalej”. Kręcono właśnie scenę balu, raptem aktorzy przestali grać, patrzą, a on siedzi pod kamerą, nie patrzy, co się wokół dzieje i płacze…[3]
Pod koniec marca rozstaliśmy się na zawsze z naszą jamniczką, więc wyjątkowo dobrze rozumiałam Romana Kłosowskiego, który na scenie zapomniał słów monologu po otrzymaniu wiadomości o śmierci swojego ukochanego boksera, i Konrada Swinarskiego, który zrezygnował z intratnego kontraktu zagranicznego powodu depresji po stracie psa.

Jak zwykle bywa w przypadku takich zbiorów wywiadów, poziom poszczególnych tekstów jest urozmaicony. Płytka do bólu wydała mi się rozmowa z Bogumiłą Wander. Najbardziej podobał mi się wywiad z Jerzym Dudą-Graczem. Oprócz zwierzeń o pupilce-jamniczce pokusił się o ogólniejsze, niestety dość gorzkie, refleksje o naszym stosunku do zwierząt. Twierdzi wręcz, że „psy to chodzące, czworonożne wyrzuty naszego sumienia, wspaniałego, polskiego sumienia…”[4]
_______
[1] Włodzimierz A. Gibasiewicz, Psy znanych i lubianych, Kantor Wydawniczy SAWW, 1992, s. 20.
[2] Tamże, s. 171.
[3] Tamże, s. 180-181.
[4] Tamże, s. 202.

Moja ocena: 4-

17 października 2012

Inna niż wszystkie kamyki na plaży (Tracy Chevalier, "Dziewczyna z muszlą")



Inna niż wszystkie kamyki na plaży
Jeśli kiedyś spiszę listę miejsc, które chciałabym odwiedzić pod wpływem obejrzanych filmów i przeczytanych książek, na pewno umieszczę na niej Lyme Regis. Polubiłam to angielskie miasteczko za sprawą „Kochanicy Francuza” Johna Fowlesa w wersji literackiej i filmowej. „Dziewczyna z muszlą” Tracy Chevalier upewniła mnie w przekonaniu, że to wyjątkowo urokliwy zakątek. Podobnie jak sama powieść.

Czytać takie książki uwielbiam. Pisać o nich się boję, bo zawsze na dnie serca kołacze się niepokój: czy potrafię oddać surowymi słowami to, co podobało mi się najbardziej? W „Dziewczynie z muszlą” było wiele takich rzeczy. Nie wszystkie umiem nazwać. 

Ciągłe napięcie między dwiema głównymi postaciami i nie do końca oczywiste motywy ich postępowania sprawiają, że oderwanie się od lektury wymaga nie lada silnej woli. Dobrym pomysłem okazała się narracyjna przeplatanka: kolejne wydarzenia poznajemy z perspektywy raz jednej, raz drugiej bohaterki. Ta technika według mnie uwypukla różnice między Mary Anning a Elizabeth Philpot i pozwala je lepiej zrozumieć.

Czasem odnoszę wrażenie, że we współczesnej literaturze dostępnej w polskich księgarniach brakuje „książek środka”.  Autorzy albo celują bardzo wysoko, albo schlebiają niezbyt wyrafinowanym gustom. „Dziewczyna z muszlą” z wdziękiem wypełnia tę lukę. To sprawnie napisana, trzymająca w napięciu powieść biograficzna z wyrazistymi bohaterami, odmalowanymi tak żywo, że często zapominałam o istnieniu Tracy Chevalier i fikcji literackiej. Wydawało mi się, że to rzeczywiście Mary i Elizabeth opowiadają o losach swojej trudnej przyjaźni.

Na pierwszy rzut oka bohaterki „Dziewczyny z perłą” dzieli dosłownie wszystko: pochodzenie, stan majątkowy, wiek. Okazuje się, że mimo to rodzi się między nimi przyjaźń oparta na wspólnej pasji, która chwilami przeradza się wręcz w obsesję. To „zajęcie, które nie przystoi damie, brudne i tajemnicze”[1]: Mary i Elizabeth są poszukiwaczkami i kolekcjonerkami skamielin, zwanych „osobliwościami” albo „dziwami”. Historia ich znajomości jest burzliwa, a przyjaźń zostaje poddana kilku próbom. 

Jeden z najciekawszych wątków powieści opowiada o rozpaczliwych próbach wejścia do świata nauki podejmowanych przez kobiety w dziewiętnastym wieku. Panie nie miały żadnych szans. Jedyną możliwą do zaakceptowania formą było sprzedawanie mężczyznom owoców swojej pracy. To oni potem podawali się jako ich autorzy. Mimo to Mary Anning została uznana przez The British Royal Society za jedną z dziesięciu Brytyjek, które wywarły największy wpływ na historię nauki. Mam nadzieję, że zechcecie się przekonać, jak to możliwe, że krnąbrna, uboga dziewczyna, bez żadnego wykształcenia, ale „inna niż wszystkie kamyki na plaży”[2], sprawiła, że badacze w nowym świetle zobaczyli dzieje świata, i jaką w tym wszystkim rolę odegrała uczuciowa stara panna, Elizabeth Philpot.

Niestety, znowu muszę obsesyjnie powrócić do wątku dziwnych przekładów tytułów. „Dziewczyna z muszlą” nie ma kompletnie nic wspólnego z metaforyczną wersją oryginalną, „Remarkable Creatures”. Zapewne była to próba nawiązania do wcześniejszej powieści Tracy Chevalier, „Dziewczyna z perłą”. Aluzja jest szyta nićmi o grubości postronków. Mówiąc wprost chyba chodziło o odcinanie kuponów od ogromnej popularności powieści o Vermeerze. Wydawnictwo nie pomyślało o tym, że taki tytuł może wywołać błędne przekonanie, że to kolejny tom serii, tudzież niezbyt zabawną komedię innych omyłek. 

Będę uważnie obserwować następne pisarskie dokonania Tracy Chevalier, którą po skądinąd sympatycznej „Dziewczynie z perłą” potraktowałam trochę zbyt protekcjonalnie. Na styczeń przewidziana jest premiera nowej powieści, „The Last Runaway”, której tłem będą dziewiętnastowieczne Stany Zjednoczone.
______
[1] Tracy Chevalier, Dziewczyna z muszlą, tłum. Maria Olejniczak-Skaarsgard, Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz, 2011, s. 29.
[2] Tamże, s. 10.


Więcej o Remarkable Creatures na stronie autorki

Moja ocena: 5+ 

Tracy Chevalier