23 września 2012

Wyznawczynie bożka gałganków (Emil Zola, "Wszystko dla pań")

Wyznawczynie bożka gałganków
Bohaterka „Kobiet” Zofii Nałkowskiej wyznaje: w pewnych książkach znajduję wytchnienie po marnościach i ohydach życia – po prostu odrywam się zupełnie od rzeczywistości. Dlatego nienawidzę takich np. autorów jak Zola, którzy brudy, wstrząsające każdą duszą subtelniejszą, wprowadzają do tej dziedziny, gdzie królować powinna tylko poezja[1]. Wprawdzie nie do końca podzielam poglądy Mary, ale w obawie przed wzmiankowanymi wstrząsami duszy długo unikałam spotkania z twórczością Emila Zoli. Moją rezerwę pogłębiła jeszcze świetna wystawa The Illusions of reality. Naturalist painting, photography and cinema 1875-1918, którą rok temu obejrzałam w helsińskim Ateneum, a pełne wyrzutu spojrzenie dziewczynki z obrazu Eero Järnefelta prześladowało mnie przez wiele tygodni.

Mimo oporów, zachęcona przez Zacofanego w lekturze, który często bywa latarnią mojej literackiej zaczarowanej dorożki, i zmotywowana jak zwykle ciekawą recenzją Guciamal, sięgnęłam po „Wszystko dla pań”. Najpierw ucieszę tych, którzy podobnie jak ja nieufnie podchodzą do naturalizmu: czytając tę książkę Zoli nie będziecie intensywnie pławić się w brudach, ohydach i marnościach życia. Na chwilę się w nich zanurzycie. Poza tym czeka Was uczta duchowa za sprawą wysublimowanych i niewyobrażalnie plastycznych opisów tkanin, ubiorów i artykułów pasmanteryjnych. Ten urzekł mnie najbardziej:
— Och! Jakież to cudowne! — powtarzały panie. — Coś niesły­chanego!
Nie mogły się nasycić tą  symfonią bieli,  jaką  rozbrzmiewał  cały magazyn. Nigdy jeszcze Mouret nie zrobił niczego na tak wielką skalę. Stworzył arcydzieło sztuki dekoratorskiej. Ta kaskada bieli, ten pozor­ny nieład  w  układzie  tkanin,  przypadkiem  jakby  wysypujących  się z otworzonych pudeł, wszystko to posiadało jakąś cudowną harmonię, kolor biały rozwijał się we wszystkich tonach, rodził się, rósł, rozkwitał w skomplikowanej instrumentacji mistrzowskiego utworu, którego usta­wiczne napięcie unosiło duszę we wciąż rosnącym porywie. Panowała tu sama biel, lecz nigdy odcień jej nie powtarzał się, na pozór iden­tyczne kolory różniły się między sobą, kontrastowały, dopełniały, osią­gały blask taki, jaki daje światło. Najpierw szła matowa biel perkalu i płótna, potem kremowe odcienie flaneli i sukna,  jeszcze dalej  — rosnąca gama białych  aksamitów, jedwabi, atłasów;  barwa  stawała się coraz intensywniejsza, aż wreszcie zapalała się małymi płomyczka­mi na załamaniach tkaniny; białość rozwiewała się wraz z przejrzy­stością firanek, stawała się samą światłością,  gdy  przyszła  kolej  na muśliny, gipiury, koronki, a zwłaszcza tiule, które dzięki swej lekkości stanowiły jakby najwyższą i zanikającą nutę; srebro wschodnich tka­nin w głębi olbrzymiej alkowy stanowiło końcowy akord.
[3]
Moja wyobraźnia pracowała jak szalona i siłą powstrzymywałam się, żeby nie pobiec do najbliższego sklepu z materiałami i zanurzyć ręce po łokcie w jedwabiach, muślinach i koronkach lub z głodnym spojrzeniem krążyć po okolicznych pasmanteriach. Zachwycił mnie też drobiazgowy obraz Paryża. 
Ilustracja do francuskiego wydania powieści Wszystko dla pań.
Opisy to nie wszystko. Głównym, a w dodatku tytułowym bohaterem powieści „Wszystko dla pań” jest świetnie prosperujący odzieżowy dom towarowy. Zaskoczyły mnie detalicznie opisane w książce techniki marketingowe, które mogą stać się inspiracją dla współczesnych handlowców. Trudno wręcz uwierzyć, że akcja toczy się pod koniec XIX wieku. Razem z dwudziestoletnią Denise, ubogą sierotą z prowincji, podziwiamy oszałamiające wystawy. Niestety, okazuje się, że zewnętrzny blichtr to przykrywka, pod którą kryje się bezduszna, choć sprawnie działająca maszyneria. Pracownicy są tylko trybikami. Wiele zjawisk niepokoi autora: wyzysk sprzedawców, którzy pracują trzynaście godzin na dobę, wyścig szczurów, zwalnianie z pracy z błahych powodów, molestowanie seksualne podwładnych i mnóstwo innych. Wszystkie brzmią dziwnie znajomo, choć książkę wydano w 1883 roku.

Ekskluzywny magazyn dla pań jak soczewka skupia problemy współczesności i tak naprawdę jest chyba obrazem Francji z końca dziewiętnastego wieku. Co ciekawe, w opisach sklepu pojawiają się wręcz akcenty religijne, które mają zapewne podkreślić, że teraz dom towarowy stał się substytutem kościoła: wydawało się, że jakiś bożek gałganków wybrał sobie ten zakątek na swą białą świątynię[3]. Ażurowy szal został porównany do zasłony nad ołtarzem[4], natomiast dział koronek wyglądał jak biała kaplica. Z góry zwieszały się tiule i gipiury tworząc białe sklepienie, jakby z chmur utkany welon, pod którego delikatną siatką bledną promienie porannego słońca[5]. W scenach szturmu pań na nowe towary jest spora doza komizmu, ale też coś przerażającego. Vallagnosc mówi: Przyglądałem się ich twarzom: jest to wyraz chciwości i zawstydzenia, właściwy obłąkanym. Ładna szkoła uczciwości![6] W sklepie Oktawa Moureta kobieta za każdy kaprys płaciła kroplą krwi. I tu właśnie pojawia się paradoks: pozornie uszczęśliwiając kobiety i spełniając ich zachcianki, dom towarowy odzierał je z człowieczeństwa, wywoływał histerię, prowokował do kradzieży. Jego nazwa brzmi dość ironicznie.

Zmysłowe rozkosze, jakie dają opisy autorstwa Zoli, i podziw dla trafności jego społecznych diagnoz zakłócał czasem głos rozsądku, który skrzekliwym J'accuse! domagał się ode mnie odpowiedzi na kilka pytań. Dlaczego bohaterowie składają się tylko z kilku cech? Dlaczego Zola tak krytycznie oceniał kobiety? Dlaczego zdecydował się na zakończenie, które jest nie tylko mało realistyczne, ale w dodatku według mnie kłóci się z wymową całej powieści? Jaka naprawdę była Denise? Mam wrażenie, że w intencji Zoli miała być uciśnioną niewinnością, idącym za porywami serca aniołem, który spadł do Paryża i mocno się potłukł, po czym okazał się samorodnym, zapobiegliwym geniuszem marketingu o nader analitycznym umyśle. Denise wywoływała u mnie huśtawkę nastrojów.

Wprawdzie czytając „Wszystko dla pań” nie wznosiłam ekstatycznych okrzyków wzorem cytowanych już klientek paryskiego sklepu: Och! Jakież to cudowne!, ale mam przeczucie, że na tym nie skończy się moja przygoda z cyklem Rougon-Macquartowie Zoli. Wątpię jednak, czy przeczytam wszystkie dwadzieścia powieści i poznam wszystkich trzystu (!) głównych bohaterów. Jak mawiał sam mistrz Émile, czasem nadmiar wiedzy bywa równie szkodliwy jak jej brak.
Żurnal z 1888 roku.
_________
[1] Zofia Nałkowska, Kobiety, Prószyński i S-ka, 2010, s. 126.
[2] Emil Zola, Wszystko dla pań, tłum. Zdana Matuszewicz, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1959, s. 389.
[3] Tamże, s. 410.
[4] Tamże, s. 8.
[5] Tamże, s. 409.
[6] Tamże, s. 249.


Moja ocena: 4



Émile Zola.

16 września 2012

Siła robocza w poziomkach (Astrid Lindgren, "Kerstin i ja")


Siła robocza w poziomkach
Letnie niespodzianki związane z Astrid Lindgren, którą kojarzyłam tylko z literaturą dla dzieci, zaczynają być u mnie tradycją. W ubiegłym roku dowiedziałam się, że napisała książkę dla dorosłych. Dwa miesiące temu przeczytałam jej powieść dla młodzieży, „Kerstin i ja”, wydaną w 1945 roku.

Główna rolę w tej książce odgrywają szesnastoletnie bliźniaczki: tytułowa Kerstin oraz Barbro, która pełni odpowiedzialną funkcję narratorki. Dziewczyny łączą urodę Mary-Kate i Ashley Fuller Olsen z całym wachlarzem zalet. Jesteśmy świadkami ważnej zmiany w ich życiu, od której wszystko się zaczyna. Rodzice postanawiają przeprowadzić się na wieś do Lillhamra, rodzinnej posiadłości ojca. „Kerstin i ja” to opowieść o adaptacji w nowym miejscu, pierwszych miłościach i przyjaźniach. 

Siostry kilka razy mnie zaskoczyły. To oczywiste, że nastolatki w latach czterdziestych były inne niż współczesne, a książka prowokuje do licznych porównań i obyczajowych obserwacji. Decyzję o wyjeździe na wieś na stałe szesnastolatki przyjmują bez mrugnięcia okiem. Ba, są wręcz szczęśliwe i podekscytowane przeprowadzką z miasta do malutkiej miejscowości. Wieś je zachwyca od pierwszego wejrzenia i natychmiast ochoczo włączają się w prace gospodarskie: uczestniczą w młócce, asystują przy porodzie maciory, przerywają buraki, wyrywają perz. To wszystko robią z wdziękiem i sprawnością osób wykonujących podobne zadania od dziecka. 

Druga kwestia, która mnie zdumiała, to decyzja rodziców dotycząca edukacji córek - dziewczynki stwierdziły, że skoro nie osiągają sukcesów i dostają kiepskie oceny, nie ma sensu, żeby chodziły do szkoły, na co matka i ojciec natychmiast wyrazili zgodę. Nietrudno zgadnąć, że bliźniaczki były zachwycone, ale nie spodziewałam się takiej niefrasobliwości po ich rodzicach, choć w tamtych czasach od dziewcząt nie wymagano kariery naukowej. 

Trzecia sprawa, która wywołała moje wątpliwości, to zdecydowanie wyidealizowany obraz rodziny. Nie ma właściwie żadnych konfliktów, wszyscy się świetnie rozumieją, między rodzicami kwitnie miłosna idylla. Tato porównuje mamę do kwiatu konwalii, a siostry piją sobie z dzióbków. Trudno wymagać, żeby w 1945 roku w książce dla młodzieży pojawiły się obrazy rodzinnych awantur, ale ten przesłodzony obraz czasem drażnił. 

Morał opowieści o Barbro i Kerstin jest aż nadto wyraźny, a smrodek dydaktyczny przebija przez zapach czeremchy i kapryfolium. Powieść jest hymnem pochwalnym na cześć pracy, zwłaszcza fizycznej, która zdaniem autorki ma zbawienny wpływ na młode charaktery: „Tylko ten, kto pracuje i nauczy się kochać swoją pracę, może kiedykolwiek czuć się szczęśliwy”[1]. Podobnie ważny jest kontakt z naturą. Opisując przyrodę okolic Lillhamra Astrid Lindgrem nie osiąga może mistrzostwa Sigrid Undset w „Krystynie córce Lavransa”, ale chociażby dla tych fragmentów warto przeczytać „Kerstin i ja”. Są piękne i osnute tęsknotą za krainą dzieciństwa autorki, w której powtarzalność pór roku i natury dawała poczucie bezpieczeństwa: Nastała je­sień, nie było wątpliwości. Nasze promienne lato minęło. Ale to nic. Jesienne deszcze spłuczą gliniastą glebę Lillhamra, spadnie śnieg i całe gospodarstwo zagrzebie w swych białych ramionach, ale znów się stopi i tysiące przylaszczek wychyli się w parku, moje pierwiosnki znów zakwitną, poziomki doj­rzeją na poziomkowych miejscach taty, i ja tam będę, i wszyst­ko to przeżyję jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze wiele razy. [2]

Na marginesie przyrodniczych obrazów dodam, że opis kurek, które pilnie zbierały Barbro i Kerstin, oraz zrobionego z nich omletu, zrobił na mnie takie wrażenie, że dręczony moimi wizjami kulinarnymi mąż o świcie pojechał na targ, by rzeczone grzyby kupić i spełnić moje marzenie. Efekt był wyśmienity. Dobrze, że czytałam „Kerstin i ja” w lipcu.

Niestety, nawet pyszny omlet nie zatrze niemiłego wrażenia, jakie robi polski przekład powieści Astrid Lindgren. W tekście dwa razy straszy „perfuma” (s. 9 i 21), a niektóre zdania sprawiają wrażenie surowych i kanciastych. Żeby nie być gołosłowną:

Mama do bliźniaczek: „wasza siła robocza stanowi dla Lillhamra wartość, bez której po prostu nie możemy się obejść” (s. 39). Chciałoby się wykrzyknąć: Traktory zdobędą wiosnę!

A jeśli znajdziesz kogoś z brązowym pieprzykiem na lewym policzku i, sądząc z wyglądu, zadziornego, to możesz z nią spróbować” (s. 88).

O pełni czasu dzieci i starsi poszli spać” (s. 147).

Stylistyczna sztywność tekstu wielokrotnie daje się we znaki. Szkoda, bo liczne fragmenty humorystyczne świadczą o tym, że autorce zależało na radosnym i swobodnym nastroju powieści.

Po przeczytaniu „Kerstin i ja” doszłam do wniosku, że wprawdzie Astrid Lindgren zdecydowanie lepiej czuła potrzeby młodszego czytelnika, ale chętnie odbędę kolejną wyprawę w nietypowe obszary jej twórczości. Nie tylko z powodu kurek, poziomek i czereśni.
________
[1] Astrid Lindgren, Kerstin i ja, tłum. Anna Węgleńska, Nasza Księgarnia, 2010, s. 39.
[2] Tamże, s. 167.

Moja ocena: 3+
Astrid Lindgren
[Źródło zdjęcia] 



15 września 2012

W deszczu i mgle (Julian Rios, "Korowód cieni")


W deszczu i mgle
Długa rozmowa z Conchi i Luz, nauczycielkami z gimnazjum w Vigo, z którym moja szkoła realizowała projekt Comenius, uzmysłowiła mi, jak trudne i ponure były czasy generała Franco w Hiszpanii. Pisarz Julian Rios, pochodzi właśnie z Vigo. Jego Galicja to „świat cudów dzieciństwa i młodych lat - pełen mrocznych nieraz cieni przeszłości[1]. To jedyny region Hiszpanii, jaki miałam okazję zobaczyć, podobno najmniej „hiszpański” ze wszystkich. Z tym większym zainteresowaniem sięgnęłam po „Korowód cieni”.

Chyba po raz pierwszy zetknęłam się z książką, która została wydana ponad czterdzieści lat po napisaniu. Dlaczego maszynopis spoczywał na dnie kufra aż tak długo? Przede wszystkim z powodu cenzury, która nie dopuściłaby do druku powieści bezkompromisowo odzwierciedlającej czas kaleki. Potem pisarza pochłonęły inne utwory i tematy. „Korowód cieni” trafił do księgarni dopiero w 2007 roku. W formie prawie nienaruszonej - autor poprawił tylko rozdział pod tytułem Palonazo. 

Na powieść Riosa składa się dziewięć opowiadań. Rozdziały mogą być czytane jako odrębne historie, ale razem tworzą „jedną wielogłosową opowieść”[2], co zresztą sugeruje również podtytuł: La novela de Tamoga. Polifoniczność nie jest niespodzianką. Autor słynie z pastiszów literackich i postmodernistycznych eksperymentów, ale tym razem zdecydował się na formę dość tradycyjną. Krytycy zarzucali mu wręcz ciężką rękę, z czym zgodzić się nie mogę. 

Zauroczyła mnie wrażliwość językowa hiszpańskiego pisarza, który słynie ze stylistycznych fajerwerków: jego powieść „Larwa” została uznana za „osiągnięcie narracyjne i językowe, które odkrywa nowe terytoria dla języka hiszpańskiego”[3]. Jednak zgrabnie ułożone wyrazy to nie wszystko. W „Korowodzie cieni” często istotniejsze jest to, co nie zostało powiedziane i zdarzyło się poza narracyjnym kadrem. Bo tak naprawdę „historia tylko wtedy warta jest opowiedzenia, kiedy słowa nie wyczerpują jej sensu”.[4]

„Korowód cieni” to smutna, chwilami mroczna książka. Kończący ją cytat z Księgi Hioba świetnie oddaje wymowę i nastrój powieści. Spoiwem dziewięciu rozdziałów jest miejsce akcji – Tamoga, „zawieszone we mgle i deszczu miasteczko”[5] w hiszpańskiej Galicji, a również kilka postaci, które pojawiają się w różnych rozdziałach. Miłość i śmierć to doświadczenia, które najbardziej przyciągają uwagę hiszpańskiego autora. Bohaterowie - mieszkańcy Tamogi i przyjezdni - targani są namiętnościami, a potem w losy małomiasteczkowej społeczności brutalnie wkracza historia, depcząc marzenia i wyzwalając w ludziach to, co najgorsze. Powieść jest chwilami brutalna. Kilka scen wciąż tkwi pod moimi powiekami jak szkło bolesne.

Zapamiętałam Galicję jako miejsce zalane łagodnym błękitem. Tymczasem zaskoczyły mnie szaro-mgliste obrazy u Riosa. Mój kilkudniowy pobyt w Vigo, rodzinnym mieście autora, był wspaniały z jednym wyjątkiem. W nocy nie dawały mi spać wrzaski mew. Szkoda, że nie znałam wtedy „Korowodu cieni”. Może usłyszałabym w ich krzykach strzępy opowieści z Tamogi.
Moje wspomnienie z Vigo.
_____
[1] Julian Rios, Korowód cieni, tłum. Marta Szafrańska-Brandt, Muza, 2010, s. 5.
[2] Tamże, s. 5.
[3] Wywiad z Julianem Riosem tutaj
[4] Julian Rios, op. cit., s. 15.
[5] Tamże, s. 138.
    
Moja ocena: 4+

Julian Rios

11 września 2012

Agata tym razem wymiata (Agatha Christie, "Crooked House" - "Dom zbrodni")



Agata tym razem wymiata
Na pytanie, czy lubię książki Agathy Christie, odpowiem natychmiast „Tak!”, jednak po spontanicznym okrzyku nastąpi wyliczanka „ale”. Bo portrety psychologiczne zwykle niedopracowane i tak naprawdę pamiętam tylko Miss Marple i Hercule Poirota, a pozostali bohaterowie zlewają się w mojej pamięci w monolit. Bo zdarzają się niezbyt prawdopodobne zawirowania w fabule. Bo po wielu książkach Christie widać, że powstawały w pośpiechu, co biorąc pod uwagę obfitość jej dorobku literackiego w sumie nie powinno dziwić. Nazywam to efektem JIKa  - pisarz, który publikuje hurtowo, zwykle nie jest w stanie dać książkom z siebie tyle, ile potrzebują.
 
Dotychczas jedna powieść Christie podobała mi się bez żadnego „ale”: „I nie było już nikogo” (w czasach niepoprawności politycznej tytuł brzmiał: „Dziesięciu małych Murzynków”). Uprzejmie donoszę, że od lipca są już dwie takie książki. Ta druga to „Crooked House” (nie najszczęśliwszy tytuł polski to „Dom zbrodni”), którą przeczytałam po angielsku. Na jej trop wpadłam dzięki biblionetkowej Madame Senece. Nałogowo buszuję po jej ocenach przeczytanych książek, znajdując tam liczne inspiracje. Już wielokrotnie okazywało się, że mamy zbliżone upodobania literackie. Gust Madame Seneki jest dla mnie jednym z ważniejszych kompasów w podróży po książkowym oceanie. Kierując się jej opiniami, jeszcze nigdy nie osiadłam na mieliźnie. Tak było również tym razem.

We wstępie Agatha Christie wyznaje, że praca nad „Crooked House” była dla niej czystą przyjemnością i zastanawia się nad tym, czy czytelnicy są w stanie to odgadnąć. Moim zdaniem tę przyjemność widać jak na dłoni, od początku do końca książki.

Miłośnicy kryminałów Christie znajdą w niej wiele ulubionych motywów: tytuł nawiązujący do wierszyka dla dzieci, lata czterdzieste w Londynie, rodzinna posiadłość, niesnaski między bliskimi ludźmi. Jednak pod wieloma względami „Crooked House” to powieść wyjątkowa. Zastanawiam się nad tym, co sprawiło, że po napisaniu czterdziestu ośmiu (!) kryminałów autorka postanowiła dokonać sporych zmian. W jej czterdziestej dziewiątej książce nie pojawia się ani Poirot, ani Miss Marple! Podświadomie wyczekiwałam momentu, w którym otworzą się drzwi i do akcji wkroczy ekscentryczny detektyw lub dociekliwa starsza pani. Dopiero po kilkudziesięciu stronach uświadomiłam sobie, że moje nadzieje były próżne. Jednak pisarka zaludniła świat „Crooked House” tak ciekawymi postaciami, że wkrótce przestałam tęsknić za moimi ulubieńcami.

Agatha Christie nieczęsto czyniła bohaterami swoich powieści dzieci. Poza pensjonarkami w„Kocie wśród gołębi” nie przypominam sobie żadnych podlotków. Tymczasem w „Crooked House” dwunastoletnia dziewczynka odgrywa nader istotną rolę. Zwróćcie uwagę na zaledwie kilka, bodajże sześć, scen, w których występuje Josephine – jak gąbka pochłania całą uwagę czytelnika! To bardzo specyficzna osóbka. Pada nawet określenie „upiorne dziecko”.[1] 

Josephine natychmiast skojarzyła mi się z Flavią de Luce. Obydwie dziewczynki czują się samotne i niedoceniane przez rodzinę, są ponad wiek rozwinięte intelektualnie i mają zainteresowania detektywistyczne. Różnica między nimi jest dość istotna, ale nie zdradzę jej, bowiem osoby, które planują przeczytać „Crooked House”, mogłyby mi tego nie wybaczyć, a nie chciałabym zniknąć w tajemniczych okolicznościach, inspirowanych powieściami Agathy Christie. Wprawdzie nie planuję rejsu po Nilu, spotkania w Bagdadzie ani podróży Orient Expresem, ale strzeżonego…
 
Zdziwiło mnie to, że jeszcze nie sfilmowano „Crooked House”. Znalazłam informację, że w ubiegłym roku podjęto decyzję o ekranizacji w reżyserii Neila La Bute, a jedną z gwiazd obsady miała być Julie Andrews. Zobaczymy, czy plany zostaną zrealizowane.

Podobno Agatha Christie proszona o wymienienie ulubionych powieści swojego autorstwa, podawała dwa tytuły:  „Crooked House” i  Ordeal by Innocence (polski tytuł: Próba niewinności”). Niech to będzie ostateczną rekomendacją dla tych, którzy jeszcze się zastanawiają, czy warto przeczytać „Dom zbrodni”.

____________
Agatha Christie, Crooked House, Fontana/Collins, 1989, s 69.

Moja ocena: 5
Agatha Christie.
[Źródło zdjęcia]