26 września 2011

Konkurs JIKowa Tytułomania - faza druga: głosowanie

Konkurs JIKowa Tytułomania wszedł właśnie w drugą fazę. Serdecznie zapraszamy Was do lektury nadesłanych opowiastek i udziału w głosowaniu. Wszystkie informacje, a przede wszystkim rewelacyjne prace konkursowe, znajdziecie tutaj. Z góry uprzedzam, że czytanie tych opowiastek w miejscach publicznych to nie jest dobry pomysł, proponuję też usunąć wszelkie napoje i produkty spożywcze z zasięgu ręki. :)
W głosowaniu mogą uczestniczyć wszyscy, nie trzeba mieć bloga, nie trzeba być współautorem Projektu Kraszewski. Powiem więcej: można nawet nie znosić twórczości JIKa. Trzeba natomiast mieć poczucie humoru i kilka minut na przeczytanie wszystkich prac oraz wpisanie trzech numerów tekstów, które podobają się najbardziej.
Gwarantuję, że lektura tytułomańskich opowiastek zapewni Wam szampański humor, co w poniedziałkowy poranek jest szczególnie wskazane. 
Głosowanie trwa do przyszłej niedzieli.
Z góry dziękujemy za wszystkie głosy!

18 września 2011

Konkurs, ogłoszenia i rozmaitości

Niedawno obiecywałam liczne recenzje. Tymczasem do chwili obecnej nie zdążyłam przekazać Wam wrażeń z jeszcze dwu książek przeczytanych na Roztoczu. Początek roku okazał się dość pracowity. Oprócz zwykłych obowiązków pojawiły się nowości w postaci dwu klas pierwszych, które notabene zapowiadają się fantastycznie (już znam na pamięć wszystkie imiona :) i dwóch wyjazdów w ramach Comeniusa, za które jestem odpowiedzialna. Jednak sytuacja powoli wraca do normy. Dziękuję Wam za cierpliwość i wyrozumiałość.
Poniżej kilka informacji, które, mam nadzieję, Was zainteresują.


Nieustająco i serdecznie zapraszamy do odwiedzania, czytania i komentowania kolejnych odcinków Płaszcza zabójcy. W imieniu swoim i Zacofanego w lekturze wszystkim stałym prenumeratorom dziękuję za obecność, a tym, którzy jeszcze nie zaglądali na płaszczową stronę, z góry dziękuję za rychłe odwiedziny. :) W tajemnicy zdradzę, że wkrótce czeka Was między innymi miniserial, którego akcja w dużej części będzie się toczyć na oceanie, drobne problemy z nocnikiem, obserwacja jaszczurek, tudzież wiele innych nowości. Przed nami już niedługo jubileuszowy setny odcinek, połączony z licznymi atrakcjami. :)

Projekt Kraszewski niedawno obchodził ćwierćrocznicę. :) W związku z tym doniosłym wydarzeniem wraz z Izą i Zacofanym w lekturze zapraszamy do udziału w konkursie z przymrużeniem oka JIKowa Tytułomania. Zadanie polega na tym, by ułożyć  krótkie opowiadanie, absurdalne lub na serio, w które należy wpleść minimum 10 tytułów książek Józefa Ignacego Kraszewskiego. Opowiastka może liczyć maksymalnie pięć zdań. Zwycięzca zostanie wyłoniony za pomocą demokratycznego głosowania. Nadesłane prace przedstawimy anonimowo, aby ułatwić obiektywną ocenę. Nagrodą dla zwycięzcy będzie dowolna książka wybrana z oferty księgarni internetowej w cenie do 40 zł (bez kosztu wysyłki). Przewidujemy również wyróżnienia.Dziś już wpłynęła pierwsza praca - po jej lekturze gwarantujemy, że zabawa będzie przednia. :) Szczegółowe zasady znajdziecie tutaj.

 
Wielokrotnie zachęcałam Was do udziału w obradach Klubu Czytelniczego działającego na blogu Czytanki Anki. W najbliższy piątek, 23 września rozpoczyna się dyskusja na temat książki, którą bardzo lubię, a mianowicie "Pani Bovary" Flauberta. Rozmowy na pewno będą burzliwe, już z rozmów kuluarowych wynika, że główna bohaterka wywołuje silne emocje i kontrowersje.
Miłośnicy twórczości Agathy Christie, a z recenzji na blogach wynika, że jest to grupa liczna, z entuzjazmem powitają wiadomość o powstaniu bloga Na tropie Agathy. Zapowiada się wspaniale.

Czytelników zainteresowanych książkami tworzonymi przez mniej znane, a godne uwagi pisarki na pewno ucieszy wiadomość, że Maioofka stworzyła nowe forum, Kobiecym Piórem, które poświęcone jest tej właśnie tematyce.
Tym, którzy nie oddali jeszcze głosu w plebiscycie Złota Zakładka, przypominam, że można to zrobić tylko do 30 września. Jeśli chcecie mieć wpływ na to, które książki zostaną wyróżnione nagrodą blogerów, nie zwlekajcie.

13 września 2011

Colette, "Chéri"

Lecz gdzie się podziały niegdysiejsze śniegi?
No i masz babo placek, a raczej wykwintną francuską tartę. Znowu muszę przemeblować swój literacki światopogląd. Niejaka pani Sidonie-Gabrielle Colette przez całe lata tkwiła sobie w wirtualnej przegródce z napisem „literatura przyjemna w lekturze, frywolna, urocza, ale nic poza tym”. Literatura jak obłok perfum, który daje chwilę rozkosznych doznań, po czym znika bezpowrotnie. Tymczasem powieść „Chéri” przenicowała moje poglądy na twórczość tej pisarki. Pod maseczką pikantnej, a jednocześnie eleganckiej opowiastki dla znudzonych pań, kryje się drugie dno, które zaskoczyło mnie swoją głębią. A w dodatku jak to wszystko jest opowiedziane!

Fabuła powieści, której oś stanowi romans starzejącej się kurtyzany z zabójczo przystojnym młokosem, nie grzeszy oryginalnością, ale Colette nie pozwoliła mi o tym pomyśleć ani przez chwilę. W ogóle nie pozwalała mi myśleć o czymkolwiek innym niż losy jej bohaterów. Książka od pierwszych chwil pochłonęła mnie do tego stopnia, że wynurzanie się  było bolesne. Bardzo bałam się zakończenia, które mogło zepsuć wszystko i zepchnąć powieść w stronę landrynkowego kiczu. Na szczęście statek spokojnie i pewnie dopłynął do brzegu, choć uprzedzam, że ostatnie strony nie są łatwe do przełknięcia. 

Najważniejszy atut powieści to kreacje głównych postaci. Dawno już nie czytałam książki, w której bohaterowie byliby tak przekonywający. Po papierowej i przeraźliwie sztucznej Jance Dernowiczównie z „Kobiet” Zofii Nałkowskiej Léa de Lonval, która „uwielbiała porządek, piękną pościel, dojrzałe wina i wyszukaną kuchnię”[1] wydała mi się wręcz namacalnie prawdziwa, podobnie zresztą jak tytułowy Chéri. Dużym sukcesem jest to, że pisarka uniknęła farsy. Związek czterdziestodziewięcioletniej kokoty z żigolakiem-lekkoduchem tak łatwo można było ośmieszyć, tak łatwo można było pójść w stronę taniej sensacji. Tymczasem Colette przedstawiła ich uczucie jako jedną z niewielu ładnych i wartościowych rzeczy jakie im się przytrafiły w życiu, a uczyniła to pięknie i bez popadania w czułostkowość.

Autorka okazała się też mistrzynią w portretowaniu postaci drugoplanowych. Za pomocą kilku słów potrafi stworzyć pulsującą życiem osobę. Zerknijmy ukradkiem na znajomą Léi:
Stara Lili była skandalicznie modna. Dolną część jej ciała otulała spódnica w modro-białe prążki, na nagim zaś dekolcie o skórze ły­kowatego indyka rozchylał się niebieski spencerek; srebrny lis nie zakrywał doniczkowatej, podobnej do brzucha szyi, która wchłonęła pod­bródek...
„Przerażające", pomyślała Léa. Nie mogła oderwać wzroku od kilku szczególnie ponurych szczegółów, jak na przykład bretoński beret z bia­łego filcu zalotnie zsunięty do tyłu na krótkiej peruce z kasztanowych włosów o różowawym połysku albo sznur pereł częściowo ginący w głę­bokim rowie, który niegdyś nazywano „naszyjni­kiem Wenus”...[2]

Mimo pozorów lekkiej opowiastki książka Colette jest smutna. Starość i przemijanie to tematy, którym autorka poświęca szczególnie dużo miejsca. Choć Léa  oświadcza buńczucznie „zapadam się w starość swobodnie niby w ślad po dawnym upadku…”[3], tak nie jest. To, co dzieje się nieubłaganie z jej ciałem, jest dla niej koszmarem. Nad powieścią unosi się pełne zadumy pytanie rodem z „Ballady o paniach minionego czasu” Villona: Mais où sont les neiges d'antan? Colette nie poprzestaje na nutce melancholii. Obrazy starzejących się kobiet są bezlitośnie naturalistyczne, jak choćby cytowany już portret Lili.

Autorka jest mistrzynią detalu. Jak łatwo sobie wyobrazić czerwcowe truskawki podane z ogonkami na talerzyku z Rubelles, zielonym jak mokra rzekotka[4], poczuć tchnienie różowej akacji  która pachniała tak intensywne, że Léa i Cheri odwrócili się, „jakby chcieli zobaczyć, czy stanęła w progu”[5], lub z „niewinną przyjemnością” poczuć pod palcami jedwab.[6] Zauważyłam, że pisarka jest szczególnie wrażliwa na uroki światła. Jak malarz impresjonista potrafi dostrzegać jego różne odcienie, od gry refleksów w pompejańskiej łazience po nieuchwytny połysk barwnej podszewki. Oto mój ulubiony przykład literackiej zabawy światłem à la Colette:
Nie ruszał się. Obawiał się, że drgnięciem skruszy resztkę rado­ści, optyczną przyjemność, jaką czerpał z różowe­go żaru zasłon, żelaznych i miedzianych wolut łoża połyskującego w barwnym powietrzu pokoju. Zdawało mu się, że wielkie szczęście z poprzed­niego wieczoru schroniło się, skurczone do bardzo małych rozmiarów, w świetlnym refleksie, w tę­czy igrającej na ściance karafki napełnionej wodą. [7]
Istotną rolę w powieści odgrywają perły. Wracają kilkakrotnie jako atrybut kobiety luksusowej, symbolizują też miłość, ale również łzy. Ich księżycowy połysk dodaje blasku opowieści o Léi i Fredzie.

Polskie wydanie powieści "Chéri" jest jak bibelot. Zdjęcia z filmu dość silnie narzucają wizerunek bohaterów, czego nie znoszę. Obawiam się, że Léa będzie dla mnie zawsze miała twarz Michelle Pfeiffer, którą zresztą bardzo cenię. Nie oglądałam jeszcze adaptacji, ale dobór aktorów wydaje mi się wręcz rewelacyjny. Książka zainspirowała także twórców kampanii reklamowej Chanel. A niesforny „Chéri”  to prawdziwe dziecko szczęścia – przekład na język polski jest bardzo udany. Anna Topczewska świetnie wyczuła subtelny urok i podszyte ironią poczucie humoru francuskiej pisarki i potrafiła je oddać słowami.

Zagłębiając się w dzieje literatury światowej na próżno będziemy szukać informacji, że "Chéri" był kamieniem milowym w jej rozwoju. Czytelnicy, którzy od każdej książki oczekują, że wstrząśnie ich jestestwem, na próżno będą u siebie wypatrywać objawów estetycznego szoku. "Chéri" bez trudu podbije serca tych, którzy jeszcze nie zapomnieli, ile przyjemności daje wzruszająca, doskonale opowiedziana historia. Natomiast tych, którzy szerokim łukiem omijają twórczość tej pisarki, bo taka mało ambitna, pragnę powiadomić, że przedmowę do jej powieści "Czyste, nieczyste" napisała Maria Janion.

Trudno racjonalnie wytłumaczyć magię słów Colette, choć z pewnością powstały opasłe opracowania na ten temat. Pięknie ujęła to Julia Kristeva: "Kocham twórczość tej kobiety: to jest natychmiastowa przyjemność bez dlaczego".[8]

Colette i i jej kotka, Kiki przy pracy
________________
[1] Colette, "Chéri", tłum. Anna Topczewska, Wydawnictwo W. A. B., 2010, s. 13.
[2] Tamże, s. 86.
[3] Tamże, s. 175.
[4] Tamże, s. 21.
[5] Tamże, s. 47.
[6] Tamże, s. 193.
[7] Tamże, s. 214.
[8] Cyt. za: Maria Janion, "Przedmowa", [w:] Colette, "Czyste, nieczyste", tłum. Katarzyna Bartkiewicz, Wydawnictwo W. A. B., 2010, s. 16.
 
Moja ocena: 5

11 września 2011

Zofia Nałkowska, "Kobiety"

Pocałunek o smaku róż więdnących
Gdybym miała skondensować wrażenia z lektury „Kobiet”, debiutanckiej książki Zofii Nałkowskiej, w jednym zdaniu, brzmiałoby ono tak: pretensjonalna powieść o dusznej atmosferze, która pomimo bijącego od niej chłodu oraz irytacji, jaką we mnie ciągle wywoływała, zasługuje na uwagę. Poniżej zapis moich zmagań z młodopolskim wampirem energetycznym.

Główna bohaterka książki to Janka Dernowiczówna. Wokół jej perypetii uczuciowych osnuta jest fabuła. Choć autorka opowiada o dojrzewaniu emocjonalnym młodej osoby, to stworzyła dość okrojony Bildungsroman, ponieważ obejmuje on właściwie tylko jedną sferę życia: poza miłosnymi konkwistami i rozterkami doprawdy niewiele spraw zajmuje pannę Janinę. Atmosfera powieści również przesycona jest erotyzmem. Obfituje w zmysłowe opisy, które nie grzeszą naturalnością: „uczułam na wargach przesłodką czarę jego ust o smaku róż więdnących… I piłam szkarłatne wino jego pocałunków mocne jak śmierć…”[1] 

Postać Janki zachłannie przesłania cały powieściowy świat. Wyraźnie widać, że Nałkowska darzy Dernowiczównę wielką sympatią. Cóż, mamy prawo przypuszczać, że autorka dała swojej bohaterce wiele własnych cech. Uważam, że przesadziła w swej hojności. Skutek jest taki, że szwankuje prawda psychologiczna. W przeciwieństwie do pisarki Janka jest bowiem córką murarza, która zdobyła wykształcenie i samodzielnie się utrzymuje. Pracuje jako urzędniczka w biurze, co budzi w niej niechęć: „większą część dnia spędzam nad wyjaławiającym umysł sumowaniem nieskończonych kolumn cyfr”[2]. Najpierw mieszka kątem u przyjaciółki, Marty, której w ramach rekompensaty uwodzi męża, potem otrzymuje kolejną lukratywną ofertę lokalową. 

Życie prywatne Janki upływa na okresowym popadaniu w melancholię i nastroje dekadenckie, zakochiwaniu się i odkochiwaniu się. Dziewczyna całkowicie odcina się od swoich korzeni, nie ma ani słowa o jakichkolwiek kontaktach z rodziną. Czy na początku dwudziestego wieku samotna kobieta, która musiała liczyć wyłącznie na siebie, nie korzystała z finansowej pomocy rodziców ani wielbicieli, mogła sobie pozwolić na  obracanie się w wielkim świecie, bywanie w restauracjach, seanse narkotyczne? Czy miała czas na dogłębne autoanalizy, rozważanie każdego drgnienia duszy? Odnosiłam wrażenie, że Janka obserwuje świat zza grubej szyby. Problemy doczesne nie mają dla niej znaczenia. Nie wiem, ile zarabiały przedwojenne urzędniczki z działu księgowości, ale obawiam się, że na co dzień nurtowały je sprawy o wiele bardziej przyziemne niż tristesse de vivre

Janka, określana przez Nałkowską mianem kobiety zupełnej, jest osobą bardzo zarozumiałą. Pewnością siebie mogłaby obdzielić całą pensję układnych panienek. Mężczyźni za nią wprost szaleją: „Janusz z głośnym krzykiem pada twarzą na dno łodzi. Przyciska czoło do mych nóg, pantofle moje okrywa pocałunkami zanosi się spazmatycznym łkaniem.”[3] Narcyzm panny Dernowiczówny nie zna granic. Dziewczę przypomina samochwałę z wiersza Brzechwy: „cudnie tańczę”[4], „umiem myśleć mądrze, jestem subtelna, wykwintna”[5], „przekonania moje i w ogóle cała filozofia życiowa jest własną moją zasługą”[6]. Wszystkie jej gesty i pozy sprawiają wrażenie wystudiowanych. Wydaje się, że nieustannie zerka w lustro kontrolując, czy aby prezentuje się wystarczająco powabnie. W moim odczuciu jest osobą zimną, zmanierowaną i straszliwie pretensjonalną. Sama zresztą zauważa: „sztuczne jest we mnie wszystko, od ukłonu do uczesania.”[7] 

Na pierwszy rzut oka panna Dernowiczówna sprawia wrażenie silnej, samodzielnej, wyemancypowanej. Czy taka właśnie jest? Po odejściu Witolda Janka z rozdzierającym płaczem rzuca się na ziemię, nasłuchuje echa jego kroków i szepcze błagalnie: ”Wróć… wróć… weź mię…”[8] Pod maską zadufanej w sobie, lodowatej i nieprzystępnej intelektualistki kryje się bowiem rozdygotane dziewczątko, które tylko czyha, by wdzięcznie kogoś opleść na wzór bluszczu. Książka Nałkowskiej mówi bowiem o pozorach, które boleśnie mylą, o dotkliwej potrzebie bliskości. Niestety, „jesteśmy w myślach dalecy od siebie, jak gwiazdy.”[9]

Książka na pewno ucieszy miłośników wątków feministycznych w literaturze. Nałkowska dużo miejsca poświęca tej tematyce, ale moim zdaniem widzi ją w barwach czarno-białych. Jej zdaniem  kobieta to subtelna sylfida o bogatym życiu wewnętrznym, mężczyzna zaś przypomina lubieżnego fauna, którym kierują żądze. Trudno się zgodzić z Grażyną Borkowską, która we wstępie do powieści stwierdza, że opisy Nałkowskiej nie faworyzują żadnej z płci[10]. Tymczasem w portretach panów dominują rysy prymitywne i zwierzęce. Mężczyzna poznany przez Janinę w restauracji to „młody, rosły samiec”, który „białymi zębami ze smakiem gryzł homara”. Jego twarz jest "obca, świeża, bydlacka". A kiedy dorzucimy do tego „gorący oddech z rozwartej, błyskającej przepyszną emalią zwierzęcych kłów gęby” oraz „świecące, zielone z żądzy ślepia”[11] i konterfekt Czołhańskiego: „zaniedbany, obrośnięty, brudnawy, pretensjonalny, ma czarne paznokcie i wilgotne ręce"[12], natychmiast pryskają wątpliwości, po czyjej stronie opowiada się Nałkowska w tak zwanej odwiecznej wojnie płci.
Edward Burne-Jones, Merlin
Pod względem stylu „Kobiety” są zdecydowanie bardziej ascetyczne niż „Węże i róże”. Zdarzają się młodopolskie wtręty typu: "we mnie wstąpiło jakieś obłąkanie ekstazy"[13], czy "oto wstaje dusza moja, która zdeptała moje kwiaty i idzie po śnieżnym bezmiarze, dumna smutnym swym zwycięstwem, śpiewająca tryumfalnie podniosły hymn śmierci."[14], ale nie rażą aż tak jaskrawo. Można się obruszać na słowotok i pretensjonalność stylu Nałkowskiej ale doprawdy trudno przejść obojętnie obok takich fragmentów jak poetycki opis rytmu walca (s. 27-28)

Powieść jest realistyczna, ale obrazy z marzeń Janki są symboliczne i baśniowe. Kojarzyły mi się z obrazami  prerafaelitów:
Rycerze jacyś, w zbroję zakuci, jadą na białych ko­niach przez cudny, odwieczny las. Niebotyczne dęby o czarnej korze i granatowych liściach, muskularne, poskręcane, krają korzeniami ziemię. Spośród mala­chitu mchów wyrastają seledynowe koronki paproci. Między drzewami tańczą wesołe rusałki i śmiech dzwo­niący sypią wkoło siebie, jak perły. A w dali, po za­klętym, czarnym jeziorze płynie cicho łabędź zamyślo­ny - w jasny, prześwietlony dziwną, zimną jasnością zmierzch... [15]
Przeczytane niedawno "Węże i róże” Zofii Nałkowskiej rozczarowały mnie, ale sprowokowały całą gamę emocji. „Kobiety” natomiast, choć wielokrotnie zachwycały pięknem języka, często wywoływały też znużenie i zniecierpliwienie, zwykle za sprawą egzaltowanej Janki. Mimo to zdecydowanie przewiduję kolejne spotkania z twórczością autorki "Medalionów". Wampir energetyczny ukąsił dość mocno.
_________________
[1] Zofia Nałkowska, „Kobiety”, Prószyński i S-ka, 2010, s. 167.
[2] Tamże, s. 68.
[3] Tamże, s. 36.
[4] Tamże, s. 27.
[5] Tamże, s. 68.
[6] Tamże, s. 54.
[7] Tamże, s. 42.
[8] Tamże, s. 184.
[9] Tamże, s. 46. 
[10] Tamże, s. 10.
[11] Tamże, s. 174.
[12] Tamże, s. 180.
[13] Tamże, s. 183.
[14] Tamże, s. 66.
[15] Tamże, s. 77.
 
Moja ocena: 4-
Zofia Nałkowska

1 września 2011

John Man, "Wielki mur"


 Jeśli nie dotrzesz do Wielkiego Muru, nie jesteś prawdziwym człowiekiem
Wielki Mur nie jest widoczny z kosmosu.
Wielki Mur nie jest wielki.
Wielki Mur to wiele murów.
Wielki Mur nie jest wyłącznie chiński.
Jeśli w tej chwili zastanawiacie się, jak to możliwe, że przy dość umiarkowanych temperaturach doznałam udaru słonecznego, pragnę Was uspokoić. Nie ma powodów do niepokoju. Te wszystkie herezje pochodzą z książki „Wielki Mur” brytyjskiego historyka i podróżnika Johna Mana i łączy je to, że są to stwierdzenia zgodne z prawdą. Autor punkt po punkcie obala popularne mity, których wokół chińskiej budowli narosło naprawdę wiele. Opiera się na dokumentach, tekstach literackich, ale również własnych obserwacjach i wnioskach. Najwięcej radości sprawiły mi przytoczone legendy, na przykład ta o ekspedycji po eliksir nieśmiertelności dla cesarza na wyspy Pacyfiku, po której członkach słuch zaginął, a najbardziej oczarowała mnie opowieść o Meng Jiangu, dziewczynce znalezionej w melonie, która kiedy dorosła, doprowadziła Wielki Mur do ruiny.

John Man nie jest typem zasuszonego naukowca gabinetowego - w książce znajdziemy jego wrażenia z podróży do Chin i Mongolii. Jak poszukiwacz zaginionej arki przemierza wiele kilometrów w poszukiwaniu resztek Wielkiego Muru i opowieści o nim. Jeśli lubicie ludzi z zaraźliwą pasją, John Man na pewno wzbudzi Waszą sympatię.

Podobało mi się to, że autor nie kreuje się na wszystkowiedzącego, zblazowanego guru, co czasami zdarza się w tego typu literaturze. Dotychczas obowiązujących teorii nie traktuje pogardliwie. Spokojnie i rzeczowo udowadnia, że są nieprawdziwe. Bo to wcale nieprawda, że Wielki Mur można dostrzec z kosmosu – tę błędną teorię wysnuto trzydzieści lat przed pierwszym wystrzeleniem rakiety, a czterdzieści lat przed lądowaniem na księżycu. Mur wcale nie tworzy linii ciągłej - autor porównuje go do fragmentów DNA. Mur nie zawsze jest wielki, w dodatku nie znajduje się jedynie w Chinach, ale również w Mongolii.

„Jeśli nie dotrzesz do Wielkiego Muru, nie jesteś prawdziwym człowiekiem” – lapidarna sentencja Mao streszcza stosunek Chińczyków do tej budowli. Teraz przyciąga tysiące turystów, kiedyś wyznaczał granicę, dawał zatrudnienie tysiącom ludzi, zapobiegał dezercjom, demonstrował potęgę cesarza. Jego budowa była jednym z najbardziej imponujących przedsięwzięć w historii ludzkości. Efekt końcowy sprawdzał łucznik płonącą strzałą: jeżeli strzała odbiła się, mur był zbudowany poprawnie, lecz  jeśli utknęła, ten odcinek nie przeszedł próby i trzeba go było wznosić od nowa. 

Książkę Johna Mana przeczytałam z dużym zainteresowaniem. Na początku autor składa zobowiązującą obietnicę: „Będę niczym portrecista, używający szerokich pociągnięć pędzla, aby stworzyć rozległą i złożoną całość.”[1]  Słowa dotrzymał z nawiązką, a w dodatku dołożył starań, żeby wspólna wyprawa w czasie i przestrzeni była zajmująca. Odnosiłam wrażenie, że Man wręcz troszczy się o komfort czytelnika. W książce znajdziemy  liczne próby uatrakcyjnienia lektury  - początek wstępu ma charakter scenariusza filmu pod tytułem „Wielki Mur: Pomyłki, kłamstwa i stek bzdur”. Autor nie stroni od żartów. Kompasem dla zagubionych czytelników są kolorowe ilustracje opatrzone rozbudowanymi komentarzami autora, mapki, przejrzyste zestawienie dat i dynastii oraz indeks i bibliografia.

Kiedyś pisząc o Teresie Chłapowskiej i Muminkach wyraziłam żal, że czasem nie doceniamy pracy tłumaczy. Tak naprawdę ich obecność dostrzegamy wtedy, kiedy przekład szwankuje. Jeszcze gorzej sytuacja przedstawia się w przypadku literatury popularnonaukowej. Tymczasem jej przetłumaczenie  wymaga nie tylko kompetencji językowych, ale również wiedzy i pasji poznawczej, bo tłumacz tego rodzaju książki często bywa tak naprawdę również redaktorem. To żmudna praca, której owoc trzeba przedstawić tak, by wydawał się leciutki jak piórko. "Wielki Mur" został przełożony na język polski przez Katarzynę Bażyńską-Chojnacką i Piotra Chojnackiego wyśmienicie, wszędzie widać dbałość o najdrobniejsze szczegóły. Słowa płyną wartko niczym Huang He. Szczególną urodą wyróżniają się fragmenty poświęcone legendom oraz literackie impresje autora. Polska edycja książki Mana to dowód na to, że świetny przekład zdecydowanie podnosi walory książki popularnonaukowej, która dzięki niemu nie tylko uczy, ale i sprawia przyjemność.

Za polecenie książki i autora bardzo dziękuję Zacofanemu w lekturze.
_______________
[1] John Man, Wielki Mur, tłum. Katarzyna Bażyńska-Chojnacka, Piotr Chojnacki, Amber 2008, s. 15.

Moja ocena: 5
John Man